Powroty ze szpitala, sukienki, fartuchy

Powroty ze szpitala, sukienki, fartuchy

Francois Hardy

Mama wróciła dzisiaj ze szpitala.

Ruchome święto wszystkich cudem nieumarłych, moje ulubione, bo za żadne nie jestem tak wdzięczna.

Tata też się cieszył.

– Tęskniłeś? – zapytała mama.
– No trochę żem tęsknił, ale rozmawiałem z Twoimi ubraniami, co wisiały w pokoju i nie było tak źle. Spódnicę zostawiłaś, sweter zostawiłaś, i codziennie z nimi siedziałem i rozmawiałem. I na dzienniku też siedziałem i spódnica na tapczanie obok. Trochę kawę robiłem, trochę chleb z serem i wróciłaś.

Nawzajem noszą się na szyjach, drobny nieśmiertelnik, poświadczenie obecności, wspólna mowa.

Podczas powrotów, gdy jeszcze raz ujdą cało, wystrzela niezgrabna helisa ramion, to raczej splot wydarzeń niż ciała, i może dlatego silniejszy?

Skąd ona znowu się tam wzięła, tak daleko, rezolutnie grając na nosie zaleceniom lekarza? Pojechała sprzątać groby rodziców na cmentarzu, trochę jak u siebie, kręciła się jak fryga, nieśmiałe przymiarki do chryzantem, loteria między dam – dostanę.

Dużo się u nas umiera, latami, to wspaniale donoszone życie, myślę teraz.

Notatki z jutra

Notatki z jutra

Mother’s reminder by Katachreza

W domu rodziców tykanie.
Jesień.

Ojciec skończył osiemdziesiąt pięć lat.

Wszystkie matki boskie wyszorowane, aż błyszczą. Największa, niepokalana, w ładnym niebieskim płaszczu, dostała ostatnie kwiaty z ogródka.

Spacerujemy sobie z ojcem i mamą po przeszłości, nie czekam nawet na zachętę, tylko biegnę wspólnie w czasie.

Po jak najwięcej.

Osiemdziesięcioletnia mama ma kłopoty z pamięcią, ale trzyma się jak może, dyscyplinując się i troszcząc o samą siebie, z potem.

Ma wprawę, to jak wekowanie.

Na kuchennym parapecie znajduję notesik mamy. Przygotowała sobie rano treść późniejszej rozmowy z moją córką. Rozmawiały, kiedy jechałyśmy na wieś.

Czuły sufler.

Tajemnica mamy

Tajemnica mamy

Mama

Kiedy byłam mała i wieczorami wstrzymywano dostawy prądu, mama opowiadała mi swoją tajemnicę. Tajemnica zaczynała się tak:

un
deux
trois
quatre
cinq
six
sette
huit
neuf
dix.

Dawno dawno temu, tuż po wojnie, w maleńkiej wiejskiej szkole był sobie pan kierownik szkoły, który uczył dzieci języka francuskiego. Nauczył je wszystkiego co umiał, a było to akurat liczenie do dziesięciu.

Mama jeszcze raz ślicznie liczyła do dziesięciu w wytwornym języku obcym i mówiła na koniec:
– Bardzo chciałam się uczyć.
A potem zmieniała temat.

Niedawno, jakieś dziesięć dni temu, uświadomiłam sobie, że nie znam ciągu dalszego. Ani bliższego. A dokładniej: pytałam o nie wiele razy, ale ich nie zapisywałam, nie słuchałam tak, żeby te wszystkie historie wziąć z sobą na później. Wydawały się takie nabite życiem, pełne cudzej codzienności, nie do zapamiętania, za gęste.

Ale mam coraz mniej czasu, muszę.
Wziąć historie, takie jak dają, jak je tam do siebie mówią, z płótna, niebielone, muszę je sobie schować na później, jeśli nie rozumiem teraz, żeby się było czym najeść, jak będę głodniejsza.

Zadzwoniłam do mamy i mówię: – Chciałabym odwiązać wstążeczkę deoksyrybonukleinową na Twojej głowie i zobaczyć Cię młodą, w czasach, kiedy wraz z Tobą biegały w zieleńszej trawie głodne koleżanki o smukłych charcich pyskach, samolubnie chciałabym Cię bliżej poznać, aby zrozumieć, w czym jesteśmy do siebie podobne. Zobaczyć, co przyniosłaś w fartuszku, a ja wzięłam. Mamo.

Więc włożyłam słuchawki w telefon, otworzyłam czysty plik w wordzie, zadzwoniłam do mamy  i naprawdę mówię: – Mamo, a kiedy Ty poszłaś do szkoły, bo chciałabym to sobie zapisać? Pamiętam, mówię, jak mówiłaś, mamo, że tuż po wojnie, w maleńkiej wiejskiej szkole był sobie pan kierownik szkoły, który uczył dzieci języka francuskiego i że nauczył je wszystkiego co umiał, a było to akurat liczenie do dziesięciu.

Na to mama powiedziała, w swoim wytwornym języku obcym matek z innego pokolenia:

– Po wojnie każdy wygadany był kimś, więc nikt się nie pytał, kim był przedtem kierownik szkoły. Nie wiem. Umiał liczyć do dziesięciu to i ja umiem. Poszłam do szkoły w 1947. Miałam wtedy 12 lat i przyjęli mnie do 6 klasy.Próbowałam uczyć się tego francuskiego sama, bo książka w szkole też była po francusku, a kierownik nic w niej przeczytać nie umiał, więc co mnie mógł nauczyć. Jak już mi zaczęło trochę wychodzić to składanie, czytanie, to akurat skończyła się siódma klasa, a z nią szkoła.

Chciałam iść uczyć się dalej, ale rodzice kazali iść do roboty. Tata był sołtysem, więc chodził po zebraniach, a wszystkim w domu zadawał robotę, bracia starsi w polu, ja w domu. Miałam 13 lat.

Jak skończyłam 15 lat, to już wiedziałam, co chcę w życiu robić i bardzo chciałam się uczyć szycia, żeby zostać krawcową, a miałam do tego smykałkę, po swojej mamie, babci Marcie. Lubiłam szyć, wyszywać, w domu była maszyna Singera. Chciałam iść do krawcowej we wsi na praktykę, a potem do szkoły, na kurs.

Krawcowa ze wsi, pani Senska, do której pojechałam rowerem zapytać, zgodziła się wziąć mnie na taką praktykę. Ale jak powiedziałam o tym rodzicom, była wielka awantura i nikt się nie zgodził. Ani ojciec, ani matka, ani starsi bracia. Za dużo godzin nie byłoby mnie w domu i za dużo godzin nie pracowałabym w gospodarstwie.

Ile ja łez wylałam, że się nie mogę uczyć. Ale mój tata, jak mówiła o nim moja mama, z urodzenia był urzędnikiem, co choćby gówna z nieba padały, weźmie rower i pojedzie do gminy, a dzieciaki muszą w gospodarstwie robić. Mama mówiła mu wiele razy, tyś zawód pomylił, ty musisz mieć ludzi pod sobą, tyś jest do zarządzania i urzędnik do pisania, a nie rolnik. Odkąd pamiętam, tata ciągle się w coś angażował, prowadził spółkę wodną, robił do spraw doskonałą dokumentację, chwalili go w gminie zawsze.

Żaden z braci też nie poszedł się dalej uczyć. Chociaż – mój brat Gieniu miał iść na cukiernika, w 1939 roku miał 14 lat, skończył podstawówkę. Przed wojną do ostatnich trzech klas, 3, 4 i 5-tej chodziło się po dwa lata. Kiedy wyszedł ze szkoły, miał iść na praktykę do brata mojego taty, piekarza w Wysokiej, ale wybuchła wojna, mieszkaliśmy bardzo blisko niemieckiej granicy, bo przecież była niedaleko, przed Piłą, i na nas szybko trafiło, jeszcze jesienią 1939 roku brata taty rozstrzelano w górach.

Tata przed wojną był sołtysem i od 1946 znowu, do 1954, do samej śmierci.

Tak zaraz po wojnie był krótko sołtysem Kowalski “nieczytaty niepisaty”. Lata się z niego tata śmiał, jak mu w gminie pokazali kartkę dyktowaną przez Kowalskiego, który dziecko w wiosce urodzone do urzędu zgłosił. I tak podyktował: “Zgłasza Kowalski, że się urodził mały człowiek”, żeby go zameldować, a to nawet nie był obowiązek sołtysa, tylko to położna robiła, spisywała akt urodzenia.

Tata umarł w 1954, miał boleści w klatce piersiowej, miał guz na płucach, chcieli operować, ale tata 3 razy uciekał ze szpitala. Nastała potem penicylina, mama od lekarza z Wyrzyska dostała receptę na penicylinę, do Piły, do sióstr zakonnych trzeba było jechać, no to pojechałam, dostałam, kupiłam, ale tata już był wykończony, i parę dni potem umarł.

Oni wszyscy przez tę wojnę poumierali, tyle bici, przeziębieni, tata był strasznie bity, trzy dni i trzy noce go trzymali w Białośliwiu w gminie Niemcy, w czasie wojny, w 1939 roku, jesienią go złapali.

Pamiętam, że wtedy do mamy przyjechał Niemiec, pan Fenska, spod lasu, mądry człowiek, przyjaciel taty. Zamówił wcześniej u taty cielaka, przyjechał do mamy odebrać, mama w bek, że taty nie ma, bo policja go zabrała, pan Fenska jak stał, tak powózką do Białośliwia ruszył i tata wrócił wieczorem, cały pobity, posiniaczony, że tylko na podłodze leżał. Już by nie żył, bo resztę chłopów zabili w lesie wtedy, pomnik stoi, nigdy go nie pojechałam zobaczyć, nigdy, lata temu bratanica pojechała, nazwiska mi powiedziała.

Tata wrócił.

Naszą rodzinę całą wyrzucili z domu, na Łąki się kazali przenieść, do Niemki, do pracy. Niemka miała jedno gospodarstwo, a nam się dostał drugi domek i chlewik obok, puste, pewnie kogoś stamtąd zabrali.

Tata do końca wojny pracował u tej Niemki, był uczony, dobrze gospodarował, krowy jej pozmieniał, bo na łące krowy mogą być 2 – 3 lata. Tata z Niemką jeździli zmieniać krowy na polne, tyle mleka miała potem, aż Niemcy myśleli, że Niemka ma jakiś romans do naszego taty, bo krowy takie ładne miała. Ale widzieli, że tata się zna, dali spokój, nawet mama miała krowę swoją, biedy nie mieliśmy, ale pracować trzeba było, ja też pracowałam.

A swoją pracę piętnaście lat później dostałam, już mężatka, dzieci odchowane, Ciebie jeszcze na świecie nie było, jak do domu przyszedł razem z moim bratem Polikarpem sąsiad, Władek Delekta, zapytać, czy ja się nie chcę dać do pracy, do zlewni mleka. Wcześniej pracująca Wandzia Frydryszek narobiła wielkiego manka, nakradła rolnikom deputatu z sera i masła, więc szukali kogoś na jej miejsce, a ja, córka starego sołtysa, miałam w wiosce jakieś poważanie.

W domu omówiłam, że warto spróbować, dzieci odchowane, co szkodzi. Pojechałam do Białośliwia z wnioskiem do mleczarni, do kierownika. Kierownik pyta, jakie mam wykształcenie, więc odpowiadam, że 7 klas podstawówki… a dokładniej, że 2 ostatnie klasy zrobiłam. Kierownik łapie się za głowę, jak ja chcę pracować, na co ja mu mówię, że z matematyki nie jestem taka całkiem tępa. Kierownik słucha i prosi księgową, żeby mi pokazała jak się wszystko w papierach robi, potem nauczą mnie jeszcze, jak samodzielnie robić próby na zawartość tłuszczu w mleku i zacznę pracę. Na próbę mam im po miesiącu przywieźć pierwsze samodzielnie wypełnione rejestry.

Nie umiem jeszcze mnożyć, ale doskonale czytam, dodaję i odejmuję, studiuję w specjalnej książce tabelę do przeliczania litrów i procentów i robię te rejestry dla całej okolicy w dwa dni, bez żadnego błędu, aż pani Jutka, księgowa z Białośliwia dębieje. Nikt już mnie więcej o szkołę nie pyta.

Taka to była historia i takie słowa w mamie, której byłam wierną stenotypistką, aż trzasnęło burtą o moją historię, bo przypomniałam sobie, że jako pięciolatka i później, uczyłam się szybkiego dodawania na litrach, wypłatach za mleko i deputatach serowych w rejestrach mamy. A jako dziesięciolatka i później zaczęłam zarabiać po 5 zł za solidne mycie wielkich basenów do mleka, do których po drabince wchodziło się w białych gumowcach, żeby przepaść na godziny szorowania i płukania szlauchem.

Mleczarnia kończy się drugą tajemnicą, dumą mojej mamy, nietkniętą przez wiele lat najdrobniejszymi zmarszczkami, piękną, gładką cerą. Kiedy wiele lat temu w podziwie wraz z przyjaciółkami z ogólniaka pytałyśmy na wakacjach moją prawie sześćdziesięcioletnią mamę, jakim cudem nie ma zmarszczek, wyznała, że to dlatego, że całe dorosłe życie myła twarz najlepszą prawdziwą śmietanką. Deputat przydał się nad podziw.

Ale najważniejszą tajemnicą mamy było pragnienie nauki. Wiedza.
I choć jak pamiętacie, kiedy pisałam doktorat, płakała do słuchawki kuzynce, że ja się jeszcze uczę, to ta sama nauka była jej własnym, najskrytszym marzeniem.

Nauczyłam się od mamy dwóch rzeczy.

Pierwsze – zaczynać pracę nawet wtedy, kiedy się jej jeszcze nie umie, bo nauczyć można się chwilę później. Trzeba tylko zacząć, jak ona. Robiłam tak za każdym razem, nie umiejąc żadnej z prac zaczynanych, ucząc się ich zawzięcie i całkiem biegle je potem wykonując.

Drugie – mówić językami, słyszeć obce języki, rozumieć, widzieć, jak się ze sobą splatają. Uczyłam się esperanto, łaciny, rosyjskiego, francuskiego, włoskiego i angielskiego. I podsłuchiwałam, smarkata, jak rodzina opowiada sobie tajemnice w wojennym niemieckim rodziców i uniwersyteckim niemieckim mojej starszej siostry germanistki, tajemnice w rodzaju “cukier puder schowany na szafie w sypialni”, bo w stanie wojennym strasznie wyjadałam cukier puder, obojętnie gdzie go schowano. Wojennego niemieckiego rodziców wystarczyło mi na swobodne liczenie punktów w tenisie stołowym podczas harcerskiego obozu w Bantikow w 6 klasie i zrozumienie, kiedy autochton informuje mnie, że jestem małą polską świnią, łaciny wystarczyło na samodzielne przełożenie Carmina Burana, reszty języków na kulturę, sztukę, i espresso doppio, esperanto do odkrycia, że Europa mówi językiem lego, do siebie mówię płynnym polskim, raz dwa trzy, próba mikrofonu.

Oglądam jedyne zdjęcie z dzieciństwa mamy i liczę po francusku do stu. Może świetnie byśmy się razem bawiły po jej komunii, ciekawe, jaki miała głos wtedy, jak i czy się śmiała. Nasze dzieci tyle nas dostaną. Zdjęć, filmów, całe archiwa życia, byle wystarczyło czasu na odtworzenie nas od początku, feniksów odrodzonych z cyfrowego popiołu, stosik zer i jedynek, może z jakąś jedną szóstką na świadectwie.

Ja prawie nic nie mam i dorabiam sobie słowami balkon, historiami most do czasu rodziców.

Nie zapobiegnę niczemu, co się stało kiedyś i co jeszcze się stanie, ale może uda mi się zrozumieć, skąd się wzięłam i po co tu jestem.

Sen o odchodzeniu

Sen o odchodzeniu

Metamorphosis of the Giant Bear by Matt Pringle

Miałam dziś sen o odchodzeniu i mijaniu, podwodny.

Patrzyłam z ogrodu rodziców na dom i ogród sąsiadów. Wszystko było głęboko pod wodą, a pokoje zarastały wysokie pokrzywy. W wodną łąkę przed nami weszła sąsiadka z wędką, szła pewnie, nawet po zanurzeniu twarzy. Wiedziałam, że idzie do starego sadu z niemodnymi gatunkami jabłoni, otrząsać jabłka na spady, całe wozy spadów.

Kto raz widział sad otrząśnięty z jabłek, kto raz stał na dywanie owoców, kto brodził w pryzmach na wpół zgniłych antonówek, ten nigdy nie zapomni. To jest Beckett, Buñuel i Burton pod stopami, to jest piknik jak w kaplicy w Czermnej.

Zalany wodą dom sąsiadów z naprzeciwka był domem moich dziecinnych szoków i dość ekstrawaganckiej opieki nade mną, malutką. Codziennie rano zostawiała mnie w nim zabiegana mama, kiedy o świcie szła do swojej pracy w zlewni mleka. Opiekowała się mną bardzo stara babcia, pani Napierała. Pamiętam, że kiedy miałam kaszel, piekła na krawędziach piecyka – kozy plastry cebuli, a kiedy miękły, ubijała w misce i podawała mi ni to sok, ni to syrop. Jej miłe córki Wandzia i Janina, wszystko alkoholiczki, jej syn Tadzio, stary alkoholik pracowali ciężko w gospodarstwie albo ciężko pili w wiernym wianuszku kompanów. Pięćdziesięcioletnie córki, stare panny, miały piękną starą toaletkę, a na niej śliczne szminki, tusze do rzęs ze szczoteczką do zbierania czerni jak z pasty do butów, po napluciu, oraz buteleczki lakierów do paznokci Celia, którymi chętnie malowałam paznokcie i policzki, na chwilę nim naszą polną drogą do lasu pojechały szare czołgi, z czerwoną gwiazdką, jak ukryty warunek umowy, dzięki czemu na krótko miałam niepracujących rodziców i rodzinny stan lękowy.

W moim śnie ojciec opowiadał, a mama kazała nam słuchać.

Ojciec mówił, jak niedawno wchodził do tamtego domu i jak zapadła się pod nim podłoga, było pod nią czarno i pusto, ale spadł na miękkie pokrzywy i wyszedł, wlewało się coraz więcej wody. Zalana łąka była jasna i przezroczysta, akwarium snu miało krystalicznie czyste szyby, widzieliśmy szybko idącą pod wodą sąsiadkę z wędką, weszła do sadu i zniknęła. Łyby łowić.

To mój drugi sen o końcu tamtego świata. W pierwszym, wiele lat temu, śnił mi się nasz stary dom, przed którym wejścia pilnowali moi skamieniali, zastygli rodzice, siwe lwy obronne, dwa stare kamienie węgielne rodziny.

Sen przepowiadający.
Tyle lat lęku o dzień, w którym zejdzie lawina.
Tyle lat lęku, że zadzwoni telefon.

Czasem dzwoni.
Telefon z domu, kiedy inna sąsiadka ostrożnie informuje, że mama w szpitalu.
Telefon z domu, kiedy boisz się odebrać, choć w większości odcinków padnie uspokajające pytanie mamy “Co słychać?”. Jeszcze.

Najmłodszemu, późno urodzonemu dziecku ciężko się wyfruwa z gniazda.
Samodzielność ostatniego dziecka jest taka rozczarowująca.
Mogłoby przecież zostać, nigdzie nie wychodzić.
Odwrócona opieka, ciężkie skrzydła zamiatają ziemię i nastawiają wodę na herbatę.

Ale, mamo, musiałam.
Mogłam musieć.
Biegnę sobie.

Sobota

Sobota

Duke of Urbino by Svjetlan Junaković

Sobota, dzień kobiet. Mewy matek w wysypisku tygodnia. Instynkt każe uzbierać pożywną niedzielę.

Pomidory, chleb, dynia, pietruszka, płyn do prania, wysoki płacz chłopczyka, któremu odmówiono ciastek, ciężkie drożdżowe ze śliwkami szuka nowego właściciela. Drewniane stragany z daszkiem zdrutowanym z podwozia spacerówki i suszarek do prania oferują parasolki Guccio, przezroczysty róż płatków dalii, suche grudki ziemi na łodygach pora. Naniosło się nieporządnej przyrody do miasta, trzeba ją będzie zdrapać, obrać, wytrzepać i wywieźć.

Niespokojnym matkom bez ogrodów pęka lakier na paznokciach, trwa maniakalne zbieranie witamin, przebieranie w skrzynkach, nie to, tamto, trochę więcej, i może tamtego. Część już wraca z siatkami pełnymi najdzikszych korzonków, posiedzieć w wymytej platonem jaskini, z szyfonową zasłoną nie dającą cienia. Ciężarne wiek temu suplementowały potrzebny minerał wgryzając się w bielone wapnem ściany, i tak ładnie urodziły nam pokolenie naszych zrozpaczonych matek. Ich gospodarne córki kopią dziś w stosach używanych ubrań, a każda patrzy, co znalazła druga. Tak niewiele okazji, żeby być najlepszą. Tak mało wszystkiego, znikąd zwycięstw i pochwał, wykształcenie instynktu ledwie podstawowe, ale kipi, wściekle ważąc zdobycz, kilogram ładnego.

Doganiam zjawiskowo piękną starszą panią i mówię jej, jak wspaniale wygląda, dziękuje, wyjaśnia, że jej żorżetowa sukienka w kwiaty jest z tego straganu, idzie kopać obok. Czy zechciałaby mnie poduczyć przetrwania? Nie, przecież nie poproszę, spłoszona i wyobcowana, szybko idę dalej, z rumieńcem na twarzy, samozwańcza towarzyszka obcych, posiwiała dziewczyna Dobre-Słowo-Nikt-Nie-Prosił. Żadna tu nie stoi bezczynnie, zbieraczki zbierają, sprzedawczynie brudnymi palcami zręcznie wiążą przedostatnie świerkowe wieńce, kwiaty z woskowanej krepiny zostawiają mi na płaszczu srebrną nitkę brokatu, przez chwilę wyłącznie się tędy przesuwam, niczego nie kupuję, pochłonięta cudzym odchodzeniem, dobrymi gatunkowo swetrami umarłych, pobliski rynek bezrefleksyjnie ocala dla mnie czas kolisty, jarzębinowo wiążę go sobie na szyi, jak lisa, który połyka swój ogon i się krztusi. Kłaczek.

W ostatni dzień października mama zawsze siedziała w altanie, układając wieńce ze ściętej świerczyny. Pozwalała plamić się żywicy, cierpliwie przyjmując ukłucia igieł i drutu. Uroczyście tłukłyśmy dla jej wytrwale nieżyjących rodziców srebrne choinkowe bombki. Czerwone kwiaty z pergaminu zanurzałyśmy w klej stolarski i bombkową stłuczkę, nadając blask wieńcom na dwa łóżka grobów. Czuła ostrożność pamięci, ample make this bed, make this bed with awe. Potem ostatni raz podlewałam chryzantemy, okup, który jak co roku musiał za nas zginąć w mroźnym powietrzu cmentarza. Widziałam, jak mama tęskni za rodzicami, a oni tak ciągle nie żyją. Przydomowe milczane dziady, dla babci Marty i dziadka Wiktora, których nigdy nie poznałam.

Nie mogę uwierzyć, że ja też niczego ze sobą nie wezmę, odchodząc. Jestem równo w połowie, słoneczna blondynka z posiwiałą grzywką. W myślach kandyzowane fiołki. Fleur de violettes cristallisées, słodkie płatki, kolor w cukrze, zaprawianie obrazu. To mogłaby być naprawdę dobra jesień, w tej części, nad którą objęłam panowanie, taka mała szuflada jesieni, chroniony schowek w czasie. Proszę, aby mnie kandyzowano po śmierci, żebym ślicznie opalizowała i została na później w niczego nie ujmującej niegdysiejszej treści formie, bez rozterek w rodzaju co na siebie włożyć, ciało, duszę, powietrze. Co wieczór kandyzuję pamięć, aby nabrać wprawy, piszę cukrem i wodą, nic więcej nie umiem. Gorączka pisania, niech nikt mi jej nie zbija, błagam, jestem przerażająco szczęśliwa, pisząc, chcę być na to chora bez przerwy, niosę do domu świeży chleb i słowa.

Dla żartu przecinam ręką rajskie jabłka. Cios i siniak. Mokra od soku skóra i biały miąższ przetkany czerwonymi żyłkami. Do krwi, jak i ja. Śmieszne, łaskoczące nieprawidłowością użycie istnienia, ziemska społeczność jest ogromnie czuła na poprawność gestów. Tnę powietrze czym mogę, chętnie przecięłabym to moje tutaj ostrymi skrzydłami, wizzair listopada. W bieżącej jesieni wyczuwam sam środek życia i jest tak przeraźliwie pusty. Nie znam imion tutejszych kobiet, mijamy sobie bez słowa, nawzajem. Być może czuję się podobnie samotna, wracając z odświętną porcją czasu do zjedzenia. Być może dlatego, że do wewnątrz zawsze idzie się samemu.

Wszystkie poprawiamy przed wejściem chustkę z zetlałej koronki, bo czy nie miało być troszeczkę inaczej? Dzieci wycierają nosy. W domach ptasi z profilu książęta oczekują największego schabu, wysikawszy się wcześniej roboczo do zlewu. Odlew jest spiżowy.

Fala

Fala

La cage quand la créature s’empare de la ville by Sandra Chevrier

Jestem.

Pojechałam z północy na słoneczne południe nałykać się słonej wody i uśmiechów, powąchać powietrze, a potem wróciłam, dziwny spacer po mapie, do kresu. W głowie “Włoskie szpilki” Magdaleny Tulli; kolejny tydzień myślę.

O tym, co przeoczyłam, tak wrosło.

O domowych podwykonawcach historii i wyroku dziedziczenia ciężarów i błędów.

O nas.
O kraju poniżonych ludzi.

O chłodzie, czereśniach, talonach na moje nylonowe rajtuzki i śniegu.

Ciężkie obręcze spojrzeń na biodrach, ogniwa łańcuszka, obraz Matki Boskiej wędrujący od domu do domu, różańce i różaneczniki, spiżarnie pełne solidnej pleśni kompotów, ukradzione dobrym państwu srebra i domowy chleb. Historia z mereżką, pomniki kilku bohaterów i milionów ofiar, geografia kondolencyjna, wieńce dla ziem utraconych, wieńce dla ziem odzyskanych i rozmarzony uśmiech mojego ojca, gdy w wigilię śpiewa dziecinną kolędę:

Stille Nacht, heilige Nacht
Alles schläft, einsam wacht
Nur das traute, hoch heilige Paar
Holder Knabe im lockigen Haar
Schlaf’ in himmlischer Ruh’
Schlaf’ in himmlischer Ruh’

Nie wybrzydzaj, kiedy przypadło Ci żyć w swoim kraju. Jest ładny i wcale regularny, krawędzie tak ładnie załamują się w jutrzence wolności. Tradycja powietrza, głodu, ognia i wojny jest ważna, chroni przed nazbyt swobodną osmozą liberalnych myśli i sakralizuje uprawę ziemniaka. Gdzie indziej ugłaszczesz tak szorstki łan pszenicy, gdzie indziej jak rodzice rodziców tak starannie zaniechasz i nie osiągniesz, gdzie indziej tak chrześcijańsko nie zaufasz bliźniemu? Nie wolno Ci zaprzepaścić dziesiątek lat w oślej ławce Europy, tu się dzieje cenione misterium kary bez powodu, naucz się od rodziny co wieczór wyrzekać na swój los jak na niesprawiedliwie odebrany odpis od podatku, opłakuj, nie zmieniaj.

Nasze machlojki w wolnej woli, bo jest żelazowa, różdżkarze sumienia z giętką wierzbiną przykazań, liczenie w systemie zdrowaśkowym, jeśli chwileczkę poczekasz, dobra pani napisze jeszcze projekt unijny. W testamencie wycieczki szkolne z chorągiewką zakazów, wiejskie pogrzeby i kolejki po kawę zasiłku, pokolenia z jedną parą butów na całą rodzinę, zgięta wpół starość na peryferiach systemu ubezpieczeń, wąsate brygady ojców i synów wypalone jak napisy na cegłach, matki i żony wychowane do życia w żałobie, atmosferyczne fronty słabszych, biadolenie i płacz, ze świata czterech stron, z jarzębinowych dróg, gdzie las spalony, wiatr zmęczony, noc i front.

Dziewczęco skromny biały kołnierzyk, grube wełniane pończochy, uróżowane policzki i śmierć. Kiedy moja mała mama jechała ze swoją mamą na wesele, wtedy, dawniej, stanęły przed domem nowożeńców, babcia wyciągnęła z torebki z wężowej skórki czerwony bibułkowy kwiat, pośliniła i natarła nim sobie i córce policzki. Poszły na wesele, dwie lalki krew z krwi, trzeba było myć bibułowy kolor, nakazała weselnie rodzina. W tej samej torebce mama trzyma do dzisiaj nasze świadectwa szkolne, akty zgonu, mleczne zęby, pamięć, uróżowany lęk, a wszystko trzeba będzie zabrać, odziedziczyć, jestem już gotowa, jak pytania, to tylko po śmierci.

Żelazka z naszego strychu mają duszę, cały naród z naszego strychu ma duszę, dla wygody od razu bez ciała, żeby szybciej zmartwychwstać, bo życie boli, więc po co rujnować się na szczęście. Memento amori, waginalia non sunt turpia, brakuje dowodów na miłość od wielu pokoleń wstecz, zauroczenie jest tu zwykłym błędem językowym, młodym jeszcze przydarza się delikatnie cielesny hiatus w systemie wysokich wartości, w szafie kruche jak pył barchanowe pajacyki dla dorosłego mężczyzny z odpinaną w kroku klapą; mama niechętnie i krótko wspomniała kiedyś o największym nieszczęściu dla kobiety – jednej z sąsiadek trafił się mąż, na szczęście umarł, co chciał z nią codziennie, mało tego, parę razy dziennie.

Nikt nie mówił, że będzie łatwo, jesteśmy sumą wszystkich narodowych klęsk i przerażeń, miejscowo znieczuleni podległością, osłupiająco nieporadni bez wspólnego wroga. Pamięć aportuje, ucieszona, już to gdzieś widziała, takie psy, co całą służbę na jednym łańcuchu – gdy je odpiąć, wrócą pod łańcuch, kiedy pogłaskać – wpierw zadrżą lękliwie na widok ręki wzniesionej do głaskania, w wyuczonym strachu – ugryzą, pokochają po psiemu, charcząc i dławiąc dygot nad miską. Może trzeba oddać państwo do adopcji, za kocyk i spacer, państwo nienawykłe do ciepła, państwo z rozstrojem żołądka.

Na naszym strychu Europy cały naród autoimmunologiczny, silne przeciwciała kobiet, do obrony przed własnym życiem, z którym nie wiadomo, co począć, do zakazów i płaczu, do ściągania brwi i wąskiej kreski warg; nic uśmiechniętego. Obowiązkowe szczepienie Polską od pierwszego dnia życia, dawki przypominające w szkolnych ławkach i trybunach sejmowych, wielki zbiorowy wysiłek, abyśmy bez oporu płynęli poza głównym krwiobiegiem kontynentu. W sztafecie pokoleń od tylu już wojen i powstań biegną do nas z tą czarną wstążeczką pamięci. Taka piękna żałoba. Bóle w krzyżu.

Na bal kostiumowy nasze małe księżniczki niech zawczasu wkładają korony cierniowe.
Kraj czeka.