Powroty ze szpitala, sukienki, fartuchy

Powroty ze szpitala, sukienki, fartuchy

Francois Hardy

Mama wróciła dzisiaj ze szpitala.

Ruchome święto wszystkich cudem nieumarłych, moje ulubione, bo za żadne nie jestem tak wdzięczna.

Tata też się cieszył.

– Tęskniłeś? – zapytała mama.
– No trochę żem tęsknił, ale rozmawiałem z Twoimi ubraniami, co wisiały w pokoju i nie było tak źle. Spódnicę zostawiłaś, sweter zostawiłaś, i codziennie z nimi siedziałem i rozmawiałem. I na dzienniku też siedziałem i spódnica na tapczanie obok. Trochę kawę robiłem, trochę chleb z serem i wróciłaś.

Nawzajem noszą się na szyjach, drobny nieśmiertelnik, poświadczenie obecności, wspólna mowa.

Podczas powrotów, gdy jeszcze raz ujdą cało, wystrzela niezgrabna helisa ramion, to raczej splot wydarzeń niż ciała, i może dlatego silniejszy?

Skąd ona znowu się tam wzięła, tak daleko, rezolutnie grając na nosie zaleceniom lekarza? Pojechała sprzątać groby rodziców na cmentarzu, trochę jak u siebie, kręciła się jak fryga, nieśmiałe przymiarki do chryzantem, loteria między dam – dostanę.

Dużo się u nas umiera, latami, to wspaniale donoszone życie, myślę teraz.

Oddawanie

Oddawanie

Collage Art by Franz Falckenhaus

Lipiec wydaje mi się delikatny, kwitnie, wszędzie wykonywane jest intensywne wabienie, świat podchodzi bliżej, można dotknąć, ale nie wolno dokarmiać.

Międzyludzkie przytula się trochę, ktoś kogoś znajduje. Niech wytrzyma, proszę.

Tymczasem ponad dziewięćdziesięcioletnia sąsiadka przysłała do mojej mamy swoją córkę. Żeby oddała nam karton słoików od dżemu. Bo się gorzej czuje, oskrzela.

– Ach, Ania, nigdy bym sobie tych słoików nie wybaczyła – powiedziała sąsiadka mojej mamie, kiedy się spotkały, a mama nacierała jej plecy spirytusową nalewką z bursztynu.

– Ale też ich przecież nie zabiorę – roześmiała się do niej mama.

Na koniec będzie nas pełen parapet, takich jednodniowych.

Kondominium

Kondominium

HM Queen Elizabeth II by Annie Leibovitz

Królowa Elżbieta bez trwogi ogarnia wzrokiem swoje kondominium. Suknie są królowej, skóra jest Elżbiety.

Współpanują nad sobą, z materiałem schludnie wygładzonym na obu kolanach.

Wskakuję królowej na złote kolana, całuję w policzek, patrzymy razem, jak obsypuje się krawędź urwiska.

Mam wiele czułości dla królowej Elżbiety. W dawnych czasach, gdy wieczorami wracałam ze szkoły do domu rodziców, czekał na mnie stary sąsiad, Antoni Piasecki. Zdawał mi relację, ilu słówek angielskich już się sam nauczył.

Zanim umarł, było ich co najmniej pięćset.

Prosił mnie niekiedy, żebym mu coś przetłumaczyła.
Raz przyniósł list z życzeniami urodzinowymi dla królowej Elżbiety.
Podpisano:

Z poniżeniem,

Antoni Piasecki

Przełożyłam najzręczniej jak mogłam, autor wysłał, a jakiś czas później pałac Buckingham najzupełniej grzecznie odpisał panu Antoniemu, dziękując za życzenia, z podpisem królowej.

Toteż dzisiaj, równa urodzeniem, mówię tej mojej królowej Elżbiecie, że przemijam bez strachu, z gładką pod spodem skórą, w ulubionej sukience. Patrzymy przed siebie, nie mrugając, żeby świat nie zniknął, co jest dowodem naszej wielkiej odpowiedzialności, która ciągnie się za nami do kuchni, jak perłowy, źle zawiązany fartuch pokojówki.

Ja, Elżbieto, na przykład, imaginuj to sobie, z całkowitą jasnością zobaczyłam niedawno samą siebie – potem.

Myjąc mamę pod szpitalnym prysznicem, delikatnie opłukując miękką przyszłość ciała, widziałam nas obie. Przed kąpielą odłożyłyśmy na krzesło nasze srebrne korony, żeby nam z głowy nie spadły.

I tak sobie przez chwilę razem nie wszystkie mijałyśmy.
Króciutko.
Żeby się sobie nie przeziębić.

Flow

Flow

Collage by Virginia Whipple

Mama od wtorku jest w domu.
Dopiero zaczynam w to wierzyć.

Serce dostało przyjaciela na stałe – wszczepiono stymulator.

Po tych dniach spędzanych w szpitalu, z ojcem w domu rodziców, po tym szarpnięciu nowego lęku.
Dostaliśmy wszyscy jeszcze trochę.
Oddycham.

Ze szpitala mamę odebrał mój starszy brat. I pierwsze co zrobił, to zawiózł ją do siebie, pokazać jej konia w stajni. Koń frygijski, piękny i uczony dawać łapę, prosić o cukier i czule całować w policzek na hasło “buziaczek”, więc mama przecierała oczy.

Dobrze zmartwychwstać po coś miłego.

Dom przywrócony do życia też oddycha.
Mama ostrożnie planuje nowe, powoli chodzi, wraca do spraw, na tyle, na ile może.

Rytuały.
Kawa i ciasto w samo południe. Powoli.

Chodziło o to jedynie, żeby jeszcze trochę potrwało wspólne życie. Ojciec czekał, aż mama wróci. Zawoziłyśmy go z siostrą do szpitala w odwiedziny, gdzie jedli z mamą szpitalną zupę z jednej miski, dwa liski. Razem lepiej.

Razem to jest cały dom.

Wiem już, skąd ta straszliwa zapaść mamy.
Znalazła martwą sąsiadkę z jednego z domów przy naszej drodze.
Młodsi sąsiedzi bali się pójść sprawdzić i wysłali mamę.
Sąsiadka umarła przy zdejmowaniu rajstop, siedząc na łóżku.
I taką siedzącą znalazła ją dwa dni później mama.

I tych rajstop serce mamy już nie wytrzymało, dwa dni po pogrzebie zasłabła.

I teraz powolutku.
Ze stymulatorem.
Otulona.
Zapomina.
Może po to właśnie trzeba tracić pamięć.
Odkładać, nie nosić przy sobie.

Tutejsze pamięci się goją, tak ładnie.

Pamiętacie Kawę?
Ta sąsiadka, siedemdziesięcioletnia, przeszła całą żałobę po utraconym synu, odrosła.
Odrastała chyba ze trzy lata, chociaż marniał ogród.

Siostra spotkała ją w ubiegłą niedzielę, a ona jej mówi radośnie, – Jak mi się chce tańczyć! Energia mnie rozpiera! Tak bym coś zrobiła! Mężowi mówię, tańcz ze mną, ale on tylko siedzi, głowę spuszcza. A ja chcę żyć! Tańca mi potrzeba, pracy, mówię Ci, czuję, że mogę wszystko! Córka narzeka, że nie ma warunków do prania, to ja jej mówię, daj mnie to pranie, ja ci dziecko całe pranie świata wypiorę, tyle mam siły.

Uczę się tutaj radości robienia. Flow.
Tyle pamiętam z dzieciństwa i do tego od trzech lat wracam.
Pisaniem.

Radość zapamiętałego robienia tego, co się tak lubi, że robi się samo, trans, dzięki któremu wszystko inne staje się lżejsze, niewytłumaczalny powód powrotu do życia.

Jedwabie, kiry

Jedwabie, kiry

Annie Fargue de Profil by Robert Doisneau 

Nikt nas nie przygotował do prawdziwego życia, w którym powolnym ruchem odkłada się telefon trzymany w ręce zmartwiałej od wiadomości, jaką przyniósł posłaniec tym nienaturalnie podniesionym głosem.

Nikt nie przygotował nas do chwili, w której krwi w żyłach robi się bardzo zimno ze smutku i strachu.

Nie odbyliśmy wycieczek szkolnych do izb przyjęć, nie było sprawdzianów z OIOMu.

Nie bardzo było o tym w podręcznikach, nie umiałam dzisiaj, jak zawsze przy tych wiadomościach, dopłynąć rozpaczliwie krwią do mózgu i uruchomić ciało, żeby zaczęło działać, biec, ratować.

Nie wiedziałam, jak racjonalnie dobrnąć, wiedza z pierwszych i ostatnich piastów nie pomagała poruszyć nogami. W gardle rósł mi kurhan i pulsowały nadtłuczone światła przemijania, nie miałam żadnej z prawidłowych odpowiedzi na końcu języka.

Nie umiałam choćby drobną szymborską i rozbiorem gramatycznym zdania zaufać tej chwili, jaka dzieli wiadomość o upadku ciała od przyjazdu karetki.

Były w mojej głowie schody, którym nie doprawiono na czas oparcia w kimkolwiek, kto już raz to przeżył.

Stromy i wysoki wieczór.

Gromadziłam się dzisiaj w małe niespokojne stado z siostrą i bratem, żeby czekać na wiadomość, czy mama odzyska przytomność, na szczęście odzyskała, szpital już czuwa, rano do niej pojedziemy nasze 100 kilometrów dalej*, choć brat 2000, za chwilę będziemy próbowali dzwonić i poprosić, żeby powtórzyli “żyje”.

Przysięgłabym, że to ważne, że powinny być z tego lekcje ratunkowe.

*Mamę przewieziono do większego szpitala, czeka na wszczepienie stymulatora serca, zabieg w poniedziałek, teraz ją stabilizują. Pojechałyśmy z siostrą późnym wieczorem, nie czekając jednak do rana, dotarłyśmy do mamy o 23, spędziłyśmy z nią godzinę. Jest słaba ale przytomna.
Dziękuję, że piszecie.

Nowoczesna kobieta myje sobie marzenia dwa razy dziennie

Nowoczesna kobieta myje sobie marzenia dwa razy dziennie

Grape tree without grapes by Javier Perez

Dorosłam trochę, przybrałam jak powódź i śledź w zalewie wiślanej, więc siadajcie, czas najwyższy trochę porozmawiać. Pamiętacie moją wioskę kobiet? Dziękuję, że jesteście, że dołączacie. Nie przestaję Was szukać, pytać, słuchać.

Opowiedzcie, co u Was? Jak Wam minęły święta? Caliście, duzi i zdrowi? Komu się urodziło? Kto pożegnał? U kogo idzie nowe, a kogo boli kręgosłup w starym? Kto ma dosyć, a wcale nie syty? Kto objedzony kamieni i mu ciężko? Kto nie śpi po nocach i gryzie palce ze zmartwienia i strachu? Kto aż krzyczał z radości, kto popłakał po cichu, żeby nie martwić innych?

Mówcie koniecznie, bo widzę przecież, że u Was zmiany, jedne ładne, drugie trudne, a te, co po cichu, niech będą po cichu, ale niektóre poniesiemy razem, bo razem i mniej boli, i radość większa.

Patrzcie sami, ile się zdarzyło:

Kartka świąteczna Bebeluszka dostała wyróżnienie od Rymsa, a Polska na jesień zakwitła Świerszczykowymi koniczynkami, Kaczka cichuteńko powiła Biskwita i perłową masę pięknego słowa, pod niesamowitym skrzydłem oczekującej trzeciego potomka Doroty powstało Macierzyństwo bez lukru 3 – z niejednymi Wami w środku!, Zakurzona książkowo vloguje i ma fantastyczną pracę na szerokie wody, Czary Maryś otworzyła boski sklep z marzeniami wypisz wymaluj, Alcydło, Skorpion, Emma wspaniale widzą i opisują i tęsknią po tobie, nieoceniona Zuzanka i jej wszystkowidzący aparat zwiedzają za mnie kawał świata, co u Zorki, to wiosną się wyda, Mama w Centrum prowadzi idealne warsztaty dla wspólnie drących pierze bez kotów, córeczka Taty, jak moja, radośnie całuje kolegów w przedszkolu, u Moniki Mimo-zy można bez końca jeść oczami i uczyć się żyć wolniej, a Magda na 27 stronie przypomina, że w podróży najważniejsza jest podróż.

Gratulacje i wiwaty cukrowe, co za historie u Was i w Was!
I najważniejsze dla mnie – więcej mnie dzięki Wam ( i świątecznym ciastom) – dziękuję Wam bardzo.

A ja, ja (nie wierzę nadal) piszę bloga, i w płytkiej szufladzie pliku rośnie mi chuda powieść próbka, szpotawa i z końską szczeciną na grzbiecie, niepodobna do nikogo, chociaż kocham jak swoją. Niech tam, na pohybel i pantałyk, kto wie, a może uprę się i zostanę tą prawdziwą utalentowaną nieznaną pisarką z pierwszej (mam nadzieję, że zdążę, który dzisiaj?) połowy XXI wieku?

Tak, moi drodzy, tośmy sobie trochę posiedzieli na tym letnim słońcu, co niebawem wraca, nazbierali, ususzyli, zjedli, i jesteśmy znowu kawałeczek dalej, jedne filcowe korale nanizane na sznurek, dwa zagrane koncerty, wszystko swoje własne, to może jeszcze nie historia, ale już nie przemijanie. Odrobina zatrzymanego na później, spiżarnia, plik kartek trwalszych niż paragon i wyniki badań.

Mało?
Chyba żartujecie.

Macie apetyt na więcej?
Ja wielki, chociaż ciągle gryzę palce ze strachu.

Uwierzylibyście równo rok temu, że akurat to się potem stanie?

Coś się nam przecież wydarzyło, mogło nie nastąpić, mogło nas wszystkich nie być, a jednak się udało. Trochę mitozy z mejozą, trochę odchodzenia, ale to całkiem fajne, podjąć ryzyko – życia. Święta skończyły mi się w tym roku pogrzebem, dziewięćdziesięcioletnią denatkę otoczył wianuszek rozgadanych ciotek i wujków, kuzynek, było tego z setka, popłakało się sobie i pośmiało, bo może i się umarło, ale jak to miło, że się ciągle żyje, i że się zdążyło na życie. Że się jadło, siało, zbierało, że rosło się zdrowo, że umarło spokojnie, żeby trochę sobie odpocząć, bo się wcześniej zmęczyło, bolało, a jak się było młodym, to się tańczyło co niedzielę na placu w pałacowym parku i grzmociło smarkatą konkurencję po chudych pleckach, żeby nie odbierała kawalera od ust, bo przez tę wojnę jeszcze nikogo nie pocałowały.

Wiecie?

My jesteśmy to ich następne pokolenie.
Ale numer.
Czemu nikt mi wcześniej o tym nie powiedział?
Jesteśmy science fiction naszych rodzin, rodziców.
Wyślą do nas na koniec premiera i dzieci, kto wie, może pokochają, ale pozwolą nam wrócić?
Już tęsknię, już wiem, że mijanie jest się.

Jak Wam się żyje w ich przyszłości?
Ja cicho stąpam wewnątrzgalaktycznym korytarzem, a obcasy niełamliwe, z wikliny, iskrzą mi się, kiedy przedłużam gatunek. Instaluję najnowsze nietłukące mrożki w interfejsie miasta, sporządzam swój świąteczny glutaminian sodu najzręczniej jak umiem, piszę tak, jak mogłam im orać, kopać, może jestem lśniące powtórzenie, a może izotop.

Jakie macie marzenie, skoroście już do nich tacy niepodobni? Bo przecież trzeba zaraz wsiąść swoim marcepanowym pośladkiem na zjeżdżalnię następnego roku i wziuuut. Do nowego, nieużywanego czasu.

Masa dobrego może się wydarzyć, wiecie?
Trzeba sobie tylko swoje nieposiadane wszystko postawić pod właściwym kątem.

Życzę Wam samego dobrego, którym bywa też złe po odwróceniu.
I jeszcze – życzę Wam mnóstwo dobrego rozmawiania, tego mówionego, z odpowiedzią na poste i karnawałe restante, za okazaniem dowodu sympatii, życzliwego współbycia, które wymieni się na swoje najlepsze belki w oku, nie napluje do zupy, a przynajmniej nie bez powodu. I do oka też nie napluje.

Posiedziałabym z Wami chętnie i pogadała o niczym, bo ważne.