Lekkość szablonu

Lekkość szablonu

katachreza by katachreza

Uspokajający brak ciężaru dla liter.
Przesuwam post nad karnawałem tła bez najmniejszego trudu.
Ulga dowolnie regulowanej perspektywy.

Pozwalam się cicho indeksować w najoryginalniejszych powtórzeniach i treściach.

W pasku wyszukiwarki wprawiam w ruch proste metafory, jest posłuszna w swoich odniesieniach. Śmieję się, wyniki są dobre, czas i Gaspard Winckler potwierdzają, że da się łączyć wszystko z wszystkim, by powstała kolekcja, nieuprawnione rymowanie danych.

The day after. After two weeks.

The day after. After two weeks.

Naturerlebniswelt Heringsdorf by katachreza

Małe kolizje wydarzeń. Korozja słów. Brzydsze cienie na drodze.

Z jakiegoś powodu wszystko się zepsuło za pomocą mnie.
A nie chce się naprawić za żadne nieposiadane skarby.
Nie jestem pewna, co robić. Jak zawsze.

Mam w środku martwą naturę, still life, uroda życia z zapowiedzią pleśni, przemijam w tej chwili, proszę nie przeszkadzać.

Nie jestem rękojmią dla siebie samej, żadnych zabezpieczeń na przeszłość, co niewiarygodne, przestałam niemal zupełnie pisać, choć jeszcze oddycham. Wraz z ustaniem pisma ustaje we mnie życie. Jakbym powstrzymywała się od samej siebie. Nie ma mnie nigdzie indziej, poza moim językiem. Nikt go nie chce już słuchać, bo nie służy do życia. Jestem metaforą, z której się rezygnuje, ponieważ powstrzymuje niezakłóconą emisję komunikatów, prostolinijną propagację fal dźwiękowych, które wraz z zakupami niosą pocieszenie; consolatio ustawione jak wyścig.

Moje pisanie nie nadaje się do mówienia, to proste.

Jestem błędem w samej sobie i nie potrafię długo oceniać go dobrze, ponieważ jest niechciany, a ja wraz z nim. Nie mam nastroju i osobowości poza językiem, jestem wynikiem własnej nadwyżki komunikacyjnej, tam istnieję i tam przepadam, milcząc.

Tak długo już.
Adaptacje egzystencjalne.
Żadnych wahań, rezygnacja z autokorekty, zarzucona dyscyplina stylu, stabilizacja w oficjalnym decorum z blokadą na dezynwoltury, małe abnegacje i imponderabilia, koniec bójek na kopalińskiego.
Tak długo uczyłam się siebie, a teraz płacą mi za to, żebym tylko nie używała siebie w towarzystwie.

Wyświetlam się na ekranach języka, jak japońska reklama na drapaczu chmur, nieczytelna, natrętnie migoczę; najważniejsze, żeby nie przestawać, nigdzie indziej mnie nie ma. Czy ktoś już sklasyfikował przypadek reklamy pustej, poza którą nigdzie nie istnieje jej rozpaczliwie emitowany przedmiot przedstawienia?

Nie ma mnie nigdzie indziej, aniżeli w tym właśnie stadium wyświetlania.
Pamiętam jeszcze to uczucie. Że mogę wszystko, przecież to wystarczy napisać.
Nie brałam jednak dotąd pod uwagę, że bez napisania zniknę.

To już kiedyś było.
Potrzeba mówienia, pisania do siebie.
Skoro nigdzie indziej mnie nie ma.

Trwożliwe metamorfozy. Nie umiem istnieć biegle tutaj, po tej stronie, wśród twardych zasad i rzeczy.
Wtedy obejmuje mnie obca fleksja podległości, jestem w niej mocno warunkowa, a to tamuje mówienie, w którym jestem.

Dotąd byłam ciężarem tylko dla samej siebie, a okazuje się, że trzeba mnie dźwigać poza mną.
Do czego jeszcze jestem nieprzystosowana.
Intuicja podpowiada, że do całej reszty, choć ona jak wszystko, musi być gdzie indziej.