Marchewka

Marchewka

La dactylo du Vert Galant by Robert Doisneau

Zrobione jest lepsze od niezrobionego.
Zrobione jest lepsze od niezrobionego z lęku przed niezrobieniem dobrze.

Powtarzam.
I robię.

Dni są wyczerpujące, ale ładne, chodnik pełen sodowego światła. Brodzę, łowię bliki w pajęczynach. Nieżyjący niestety wciąż nie żyją, jak co jesień, a przecież prosiłam. W słońcu października, w trzaskającym pod stopą suchym ogniu liści, powrót wydaje się jednak kwestią czasu, co obiecuje biuletyn pór roku.

Przeczuwam, co robicie, domyślam się rozwodów i odejść. Czas porządków przed zimą. I potem już spokój. Tacyśmy wszyscy dzielni, że tak wciąż żyjemy i że chce nam się ćwiczyć nasz podwójny tulup. Cokolwiek u Was, wytrzymajcie, proszę.

U mnie wielki wybuch, lepienie materii.
Chciałabym dotrzeć do sedna, ma strukturę kolistą, pierścień nieobecnej planety, nie ma kogo zapytać o drogę, więc w zastępstwie sama nią jestem.

Zrobiłam sobie wczoraj kilka drobnych przyłapań, zobaczyłam jak stoję nad kawą, siedzę w samochodzie, jak to piszę, jak wracam. Byłam. A nad łukiem brwiowym, okazało się, widać koronkowy zamek, dawno nie podnosiłam tak wysoko głowy, żeby dostrzec w dekoracjach chomiczej karuzelki wielkie miasto do zwiedzania, ozdobione niebem.

W dawnych czasach, w których podawałam się za Festinę Lente, projektowałam zawzięcie ćwiczenia z rozszerzania czasu, ale dopiero dzisiaj je naprawdę umiem. Staję, żeby nie biec i patrzę jak mnie przybywa, jak skraplam się w siebie.

Nie mogłabym dziś lepiej uzasadnić życia, aniżeli zjedzeniem czasu do końca, po sam ogon, zdążeniem na pociąg, którym właśnie jadę. Jeśli wciąż będę wyłącznie w przyszłości, to jakbym żyjąc, ciągle była w śmierci, dlatego wróciłam w swoje tu i teraz. Delfy snu z rozrzuconych na poduszce włosów wróżą zawzięcie życie na bieżąco.

Zawsze ogromnie lubiłam ćwiczenia z wstążką.
Żadna gimnastyka, własny, niezdarny galop wokół domu albo po pokoju.
Cel był w biegu i furkocie wstążki, w radości tańca i skokach w powietrze.

Swoboda robienia czegoś, co sprawia przyjemność.

Potem nauczono mnie, że cel robienia, jak wszystko dorosłe, musi być gdzie indziej. I tak szłam, nie osiągając celu, bo zawsze był poza mną, marchewka zawieszona przed nosem.

A teraz staję.
I zjadam marchewkę.

Dziś po ostatnim dużym wyjściu na wybieg w korpo, po tym wyczerpaniu, pobiegłam na warsztaty z pisania kryminałów i było mi  – bosko.

Kobieta na skraju

Kobieta na skraju

Lauren Spencer King

Prawie koniec.

Stoję na palcach w samym środku puenty. Wołam – aport, i świat przynosi chłodniejsze powietrze. Na spacerze rtęciowe skoki pór roku, z których najmilej jesień łasi się pod ręką.

Komiksowe obłoczki pary w tłumie na przystanku, nie, nie przyjechałam dokądś, i nigdzie mnie nie ma. Idę tą mniejszą ulicą, równolegle, wycofuję trzy zlecenia stałe na mane, tekel, fares, w zamian paczka bardzo późnych nasion.

Przetrwam to. Może niedokładnie i trochę na brudno, poza krawędziami zdjęcia będzie biała plama, ale grunt
żeby patrzeć sobie śmiało w obiektyw tęczówki.

Jestem ze sobą. Lojalnie. Wybieram siebie, jak coś wewnętrznie politycznego. Wielomatka, daję sobie dorosłe po dziecięcym, wolne po zajętym, dobieram sobie żeńskie końcówki, zarabiam na siebie, nie zgadzam się, zmieniam.

Jak mówił Piotr Pacewicz na ubiegłorocznym Wielkopolskim Kongresie Kobiet, i tkwi to we mnie, z badań wynika, że kobiety, jeśli w ogóle, najczęściej pokazywane są w mediach jako anonimowi świadkowie wydarzeń, a i to dość rzadko. Więc nie będę czekała, aż ktoś się na mnie pozna i mnie odkryje, odnajdzie, ja robię sobie tym pisaniem prywatną promocję mojej całej potężnej wiedzy o mnie samej i moim, daję sobie mikrofon, aranżuję transmisję, bierzcie całą moją błahość i jedno życie z ograniczonym terminem przydatności do spożycia, jestem i chcę mówić, bo mogę, bo tak się zaznaczam i ogromnie, niepomiernie, bezgranicznie mnie to cieszy. Bycie mną, czy dla mnie może być coś ważniejszego?

Nie, nie będę siedziała cichutko w ławeczce, z podniesioną ręką, ja, ja, mnie zapytajcie.
Ja mówię bez pytań, przecież żyję również bez pytania, a niezwykle lubię swoje odpowiedzi.

Uczucie bycia sobą jest cholernie miłe, coś jak wiosna, udany makijaż i nowa beemka, złoty łańcuch DNA na szyi. Jak mi się poszczęściło, żyć i myśleć, jak to lubię. Strasznie. Śmieję się do siebie, wbrew nieobecności w oficjalnych mediach.

Słyszycie miękki stukot obcasów i szelest sukienki?
Idę sobie przez życie, po wodę i mleko.
Dostałam na to trochę, nie za dużo czasu.
Więc musi mi na wszystko wystarczyć, i mam odliczone.

Albo lapillo notare diem, nigro notanda, powtarzam grę w biały kamień, czarny kamień.
To ogromna odpowiedzialność, zdecydować, czy swój każdy dzień przeżywam źle czy dobrze.
Myślę rano, jaki kamień położę wieczorem. Chce mi się wszystkiego jak najjaśniejszego, jak trzeba to szoruję to cholerne czarne, nie dam się, nie odpuszczę.

Jestem tutaj, nachylona nad swoim małym, śmiesznym, zabieganym dniem, i szczęśliwa.

Moja najmłodsza córka zupełnie poważnie pyta mnie, kim zostanę w przyszłości.
I nareszcie znam odpowiedź.
Sobą.
W ręce biały kamyk.

Sukienka w kolorze valium

Sukienka w kolorze valium

Old dresses

Miałam sen bez tytułu. O wspólnej podróży i za ciasnym domu.

Śniło mi się stare nieszczęście oraz niski sufit. Byłam wystraszona, jak ja zmieszczę rodzinę w tym domu, w którym trzeba tak mocno ugiąć plecy.

Przyszły do mnie kobiety, siedziałyśmy w kuchni, opowiedziałam im o dawnym gwałcie, kulturalnie, jakby półśmiejąc się przepraszająco, bo we śnie pamiętałam tylko, że to jest zawsze wina kobiet.

Kobiety były mi wdzięczne, że to powiedziałam, one również chciały, ale częściowo nie żyją. Rozmawiałyśmy, szeleścił szyfon i bufki, których zazdrościłam, bo nigdy nie byłam kobietą aż do samej ziemi.

Kiedy wyszły, sufit w kuchni znalazł się znacznie wyżej i jedynym miejscem w całym domu, w którym można było wreszcie stanąć prosto, było miejsce po naszej rozmowie.

Było nas już tak wiele.
Jasna sukienka. W pasie szarfa za dobre sprawowanie.

Być może niektóre z nas płakały. Tak mogło się zdarzyć. To niemały ciężar, przekochać te wszystkie miłości, dźwignąć wiotkie ciało dziecka, gdy nie wyzdrowieje, odłożyć, przesunąć to wszystko na bok zwykłą ścierką do kurzu, przerzucić samą siebie w przyszłość. Pomimo.

Co niosłyśmy przez te wszystkie lata w oczach, w głowach, gdy wieszałyśmy pranie, dziedziczki dobrych manier, masywne ciała w zetlałych jedwabiach, kontur mięśni rysujący się wdzięcznie w tej ręce od mieszania zupy, powidok globusa, co tam już sobie która uzbierała. I dokąd nam oni wszyscy wyszli, nasi urodzeni przez wieki, czym się pobawili.

Idę.
Za mną sznur kobiet w jasnych sukniach, przede mną dwie córki.

25 mg

25 mg

De Berg by Stephanie Hoppen

Różnicę mogłabym opomiarować na wiele sposobów, ale dla czystości opisu przyjmijmy, że wynosi ona 25 mg.

O tyle hormonu tarczycowego więcej musiałam bowiem zacząć dawać swojemu Hashimoto, żeby zdjęto mi akcyzę na élan vital, wezbrała literatura z kulturą, a silnik wreszcie odpalił.

I jak często w moim życiu bywa, korekta dawki leku była możliwa wyłącznie w drodze wymuszenia na endokrynologu. Wraz z załączoną prośbą o niebagatelizowanie tego co mówię, bo odczekałam już dwa lata na zbagatelizowanej diagnozie i nic nie drgnęło w rajtuzach.

Eksperyment znienacka się powiódł.

Zmiany dotknęły tylu obszarów, że nie sposób wymienić ich wszystkich, bo to cała ja, świeżo odkopana. Najbardziej jednak ucieszyła mnie energia i radość. Obie stały się katalizatorem zmian o jeszcze większej skali. I gdyby nie ta drobna różnica 25 mg, być może nie byłoby mnie tutaj, dokąd znienacka pobiegłam. Czyli dalej.

Wygrzebuję się z przydługiego wysiadywania w miejscu. Mam uczucie ciągłego wyrastania z ziemi, codzienny przebiśnieg.

Jednocześnie w miarę możliwości zatrzymuję się na każdym tu i teraz. Powrót do tu i teraz zaczął się muzyką. Od czasu wykrycia celiakii, kiedy w pośpiechu i stresie musiałam codziennie przed wyjściem do przedszkola i pracy gotować bezglutenowe posiłki dla Mai, a zaciśnięte ze zdenerwowania szczęki z trudem wysykiwały kolejne nakazy, każdy poranek zaczynał się jeszcze gorzej niż kiedyś. Po miesiącach nerwowego odwożenia Mai i obiadu do przedszkola, zawsze spóźniona i tam, i do pracy, z migotaniem przedsionków i myślami gdzie indziej, zaczęłam zmuszać się do włączania muzyki w samochodzie.

To było pierwsze zatrzymane tu.

Na początku, w trwającym kwadrans teraz słuchałyśmy z Mają Marysi Peszek i darłyśmy się obie niemożliwie, że jezus maria nie ogarniam, a pan nie jest moim pasterzem, więc sorry polsko. W najświeższym teraz już za dwa tygodnie idziemy razem z Mają na jej koncert, a ja tymczasem codziennie robię to świadome zatrzymanie. Nie włączam muzyki po prostu. Włączam sobie/ nam w samochodzie teraz. Czasem napadają mnie korki i samochodowi goryle, ale wtedy ostatnim wysiłkiem podpinam iphone’a do starego samochodowego magnetofonu i klikam play, niemal równocześnie zaczynając śpiewać. I tak sobie drę się, łagodnie wzruszona, nie jadąc do, ani z. Doskonale przemieszczający się przez rzeczywistość batyskaf. Dzięki temu pierwszemu ćwiczeniu w samochodzie potrafię się coraz częściej zatrzymać i patrzeć.

W kilku ostatnich teraz patrzyłam na wiewiórki pod szkołą Majki i na jesień. Wiewiórka wyjątkowo dobrze zawiesza mi rzeczywistość, jest czystą radością i ruchem.

A dzisiaj patrzyłam na obiad. To znaczy – zobaczyłam go.
Stał przede mną.
Jadłam go.
Byłam w trakcie jedzenia obecna we własnym jedzeniu obiadu.
Co za zdumiewające uczucie powrotu po latach.
Niemożliwy powrót Łajki.
A myślałam, że zdechłam lata temu, gwiazdozbiory stąd.

Od wielu lat jedząc obiad, byłam już kawałek dalej.
Moja duma i chwała to sprawności logistyczne pozwalające równolegle zarządzać dziesięcioma wątkami naraz.

Od niedawna uczę się dostrzegać, że przez ciągłe planowanie, przenoszenie, podnoszenie, optymalizowanie trasy kuchnia – stół, zmywanie pobrudzonego na pniu, żeby potem nie było tak dużo do sprzątania, doskonalenie procesu prania i suszenia tak, aby schło błyskawicznie, globalne zarządzanie odnoszeniem na swoje miejsce, przez te wszystkie owinięte wokół zabieganego macierzyństwa i krzątactwa wyniesionego z domy czynności nadmiarowe, niemal całkowicie przeniosłam się do przyszłości, nie poruszając się prawie wcale w tu i teraz.

I tak się akurat przypadkowo złożyło, że przyłapawszy się na gorącym uczynku w trakcie pospiesznego jedzenia prawie obiadu w przelocie do kolejnego obowiązku, odkryłam, że w misce do ewentualnego celebrowania mam chińską zupkę.

I przysięgam, że nie wiedziałam i wciąż nie wiem, jak, jakim cudem do tej zupki w mojej misce doszło. I najwyższy czas sprawdzić, czego sobie przez te wszystkie lata dosypywałam za własnymi plecami. Bo nie było to chyba

nic

dla mnie.