Wycie i czas

Wycie i czas

Lizbona by Katachreza

Drogi Pamiętniczku, przeszłam maleńki kryzys, na piechotę i bez butów. Jeszcze idę.

Od stycznia najczęstszą moją rozrywką były wzmożone wizyty u lekarzy dziecięcych. W najgorętszym okresie średnio 3 wizyty tygodniowo. Oraz badania. Na wszystko. Brakowało doprawdy już tylko szczepień przeciwko wściekliźnie. Mojej.

W ramach szeroko pojętego wypoczynku od tego wspaniałego rytmu życia, od zeszłego poniedziałku miałam na stanie pięciolatkę o stabilnej temperaturze 39’C, co trochę odebrało mi chęć do pisania i innych wyskoków na margines codzienności. Po pierwszej nocy spędzonej przez nas oboje na okładaniu rozpalonego ciałka mokrymi, zimnymi ręcznikami, bo leki nie dawały rady, słabiutka córeczka poinformowała lekarkę na wizycie domowej, że “rodzice zrobili wszystko, co mogli”. Co było szalenie miłe, aczkolwiek nie powstrzymało infekcji, jaka szkoda.

Po przejściu znanych wszystkim etapów pt. gorączka, większa gorączka, naiwne użycie leków antywirusowych, zapalenie gardła, zapalenie oskrzeli, antybiotyk, wczoraj udało mi się rzutem na taśmę odstawić podleczone nieco dziecko do dziadków, żeby rekonwalescencja odbyła się pod zapasową parą skrzydeł. I żebym pierwszy raz od roku pobyła bez dzieci dłużej niż kilka godzin w pracy. Przynajmniej 3 dni. Albo 4. Albowiem oszaleję. Kocham ogromnie moje dzieci, ale jeszcze dzień i zaczęłabym chodzić po ścianach. W wyniku ukochanego szczebiotu sumarycznie z mniej ukochanym kaszelkiem, infekcją, kontuzją, rehabilitacją i autoimmunologią.

Niestety, ach niestety, sama to sobie jeszcze wyolbrzymiam i wkładam na plecy w całości, dorabiając na posadzie domowego Atlasa, zrzędliwego ciecia od przyrośniętych do barków rzeczy drobnych i niespektakularnych. Kula ziemska kurzu i wirusów 24h? Ja, ja! Mam jakiś taki kłopotliwy instynkt macierzyński aka poczucie odpowiedzialności, które nie pozwalają mi podczas pielęgnacji chorego dziecka opuścić powierzchni mieszkania dalej aniżeli na balkon, nawet jeśli w domu jest reszta rodziny, wypoczęta i chętna do zastępstwa. Czy Wy też macie taki syndrom? Nikt ach nikt nie rozpozna niuansów kaszelku. Nikt jak ja. Co jest oczywistą nieprawdą i powinnam dać sobie siana, ale nie umiem, nie umiem spać, gdy nie śpi ktoś. Jak już zaśnie, to też nie umiem. Szkoda, bo jakby trudno się wówczas zregenerować ma kolejne 24 h.

Obecnie, na fali szeroko pojętych porządków wiosennych (with love for EZimno, Zakurzona, Bebeluszek, AlcydłoZorkownia, Zuzanka, Chuda i Kaczka, u których pilnie pobieram nauki, jak być sobą i nie zwariować), staram się wybić na niepodległość, sprzątam strychy i piwnice w głowie, przeglądam się w lustrze, przechodzę wylinkę z ochronnej czerni w kolor, odkurzam marzenia i pomysły i zatrzymuję się na sobie, żeby poczuć, a nie tylko wiedzieć, że jestem szczęśliwa. To znaczy: sobą. I ukułam sobie doraźne hasło na czas wielkich życiowych porządków w głowie:

“Nie wylewaj kobiety z kąpielą, bo zatka rurę.”

I mimo wszystko i aż – spróbuję na tych kilka niewielkich dni wyodrębnić się, oddzielić się od dzieci, na moment, żeby przypomnieć sobie, jaką jestem sobą – niematką. Bo zwagarowałam z siebie mocno, aż wstyd.

W ramach porządków przywracam rzeczom i wspomnieniom właściwą miarę, traumy maleją, kiedy nakłoniona przez Was, odwracam się od rzucanego przez nich gigantycznego cienia, którym kładły się na moim wszystkim, co dobre i co kocham.

Idąc za ciosem, przez ten zaledwie jeden dzień w domu rodziców, ale spędzony po wielu miesiącach niewidzenia się, po tygodniach odwracania starego kota ogonem tu, na blogu, przyglądałam się przetartemu obrazowi rodzinnego gniazda i ważyłam, ile we wspomnieniach ciągle żywych zadr, ile moich łatwizn i przeoczeń, ile pobieranego przeze mnie dodatku kombatanckiego za nie-takie-jak-trzeba dzieciństwo. W ogrodzie świeżo zasadzone w umywalce bratki, ale poza tym wszystko jakby mniejsze. No i nowa spłuczka.

W głowie mam przy tym równoległy, wcale nie tak radykalnie odmienny wątek. W tle tli się, iskiereczka mruga, straszny żal, że mam tak dobrze, zwykłe wycie i czas, podczas gdy wysoko zorganizowana kultura bakterii ze szczepu homo sapiens, który przedłużam i na który łożę swoim DNA oraz utraconymi godzinami snu, wciąż jest w stanie podejmować w swoim własnym obrębie prymitywną wojnę i beztrosko, rozrzutnie pobierać daninę z ludzi. I dlaczego jedynym i najdalej cywilizowanym gestem, na jaki stać nasz gatunek, jest umiejętność antycypowania ofiar w kobietach, dzieciach i starcach? Pamiętacie? Widzicie? Nim wydarzy się wojna, nim zginą, nim stracą wszystko, wspaniałomyślnie to przewidujemy. Media troskliwie kolportują spodziewane miłosierdzie w wąskim zakresie: przyszłą akcję humanitarną przepowiadają teledyski z żyjącymi kobietami, starcami i dziećmi i napisem: oni niebawem stracą domy, majątek, rodzinę, zdrowie, życie, wpłacajcie datki a konto przyszłej katastrofy, której niestety nie zdecydowaliśmy się odwołać.

Dlaczego humanitarne są u nas tylko akcje?

I jak do tego doszliśmy od Wielkiego Wybuchu, który szczęśliwie nie był jeszcze podzielony na działki i którego atomy nie były objęte prowizją biur nieruchomości. Od całkowitego nieistnienia pojęcia własności do ścisłej reglamentacji dóbr i spontanicznego ucisku. A reglamentacja, niestety, sięga aż po życie i zdrowie, fraszka doprawdy, czuję się z każdej strony zbudowana, machnęliśmy sobie rodzaj Atlantydy do politycznej gry w statki, to jaki kraj zatopimy w przyszłym semestrze?

Ach, a leć, a piej, zaginął ośrodek dyspozycyjny mózgu w naszej cywilizacji, czy ktoś może pomóc mi go zlokalizować? Bo mam przemożne uczucie, że zamiast rozwoju gatunku odbywa się u nas podejrzany moralny product placement, lekcje historii z przeszłych wojen i zwijanie drutu kolczastego z tych obozów zagłady, które splajtowały, wspierają cichaczem konieczność dziejową przyszłych ofiar, bo tak już mamy, biedactwa, że lubimy sobie kogoś co parę lat wybić, pamiętając oczywiście o wieńcach z goździków na poprzednim nieznanym żołnierzu. Tak, gdzieś tam pałęta się pod nogami nasze człowieczeństwo, i pantofelek milszy mi jest od niego, a kto go zgubił – nie wiem.

Więc mam kulkę w brzuchu, za dzieci nasze i Wasze. Ich świat jednokrotnego wyboru wciąż ma wysoką gorączkę.

Chciałabym bardziej ludzkiej ludzkości, czy ona też mogłaby wykonać mniej krwawe wiosenne porządki i zmierzyć się z sobą jakoś bardziej bezpośrednio?

Jak dajmy na to – człowiek z drugim człowiekiem? Myślicie, że można do tego doprowadzić?

Nie myślę w żadnym sensie – politycznie, brakuje mi tego zmysłu, myślę raczej ogólnoustrojowo, jak zwykła mała bakteria, jak niekonieczna część chorego społeczeństwa. I chyba mocno – jako kobieta i matka. Taka nieparlamentarna w czułości i ocalaniu.

Czy można byłoby – przestać toczyć pianę i wojny? Którędy droga? Wiecie? Wiemy to?

Cała ja

Cała ja

Il nudo by Franco Matticchio

Nie ma mnie bezdzietnej. Wyginęłam. To w odpowiedzi na Wasze komentarze.

I nie chodzi tu o podział obowiązków w opiece nad sporą gromadą dzieci, bo mam ten podział wcale niezły, choć jeszcze do niego wrócę.

Chodzi raczej o ogólną dyspozycję do bycia sobą i wykonywania gestów de se ipso ad posteritatem w zdrowej proporcji do wyskoków na miasto i wysokich obcasów, których łaknę, a zarazem przepotwornie się lękam, z roku na rok czując się coraz mniej atrakcyjna – tak, taka się wewnętrznie czuję, taki mały demon siedzi na ramieniu i każe mi niechętnie odwracać głowę od mijanych luster, mówiąc jednocześnie, o rany, o rany, jak fatalnie. Mimo że powinnam wypasać się na zielonej łące syta i zadowolona z morza miłości i akceptacji z elementami podziwu i uwielbienia, w których się niezasłużenie kąpię w basenie ogniska domowego, że posłużę się opisem sprzecznym, ale – głębokim.

Jak da się zauważyć od samego początku mojej historii, w widzeniu i zapisie samej siebie mam niekoniecznie porządek, harmonię i inne akordeony samoakceptacji.

Nie umiem przykładowo myśleć, że mogę zrobić te wszystkie fajne rzeczy do samodzielnego robienia. Że tak dla samej siebie i sama. Nie umiem spokojnie odpalić modułu “wolność i swoboda”. Nie, ta petarda wybucha mi w ręce i urywa paluszek. Wolę być uwięziona, uciśniona i stłamszona codziennością z dziećmi, to daje mi wspaniałe poczucie bezpieczeństwa, sprawdzony przewodnik po nieznanej okolicy przyszłości, że o tu i teraz nie wspomnę. Nie potrafię wyjść sama bez heroicznego celu, który sprawi, że zasłużę na to wyjście. Celem może być “nierealnie szczuplutki paltocik dla pięcioletniej szkapiny, szyty z antyalergicznych włókien kwiatu paproci”, “zapas żywności wegetariańskiej w przypadku wojny nuklearnej w najbliższy weekend”, “sprawa niecierpiąca zwłoki, do pilnego pochowania, z dyskretnym piktogramem na szarfie choroby wieńcowej”. Ja mogłabym wyjść na basen oczywiście. Do klubokawiarni oraz z koleżanką. Mogłabym spędzić sen z powiek oraz czas na okolicznym klombie w celach rabunkowych na tulipanie w pluralis. Mam natomiast blokadę sypiącą szeregiem uzasadnień, dlaczego tego nie zrobić. Jak być może czytaliście w tej powieści w odcinkach, pokonałam jednokrotnie taką blokadę jakiś czas temu i poszłam sama do kina i kawiarni. O jakie to było trudne i jak mi było łyso – bo co się właściwie robi z nagle odzyskaną sobą? Wolałabym położyć spać córkę i wyprać cztery pralki prania, najlepiej ze zmianą pościeli. Nie jestem sama dla siebie dostatecznie pilną sprawą do załatwienia i zwycięstwem. Żeby było jasne – reguluję sobie z zaciśniętymi zębami brwi, grzywkę, koloruję paznokcie, wszystko od jakichś dwóch lat naprawdę cyklicznie, odświętnie, w salonie, ale wszystko z rozsądku, szybciutko i biegiem, jak witaminę i magnez. Wręcz dwa razy w życiu w ramach premii macierzyńskiej nałożyłam na siebie 45-minutową kurację pielęgnującą to drugie, nieumysł, jak mu tam, ciało. No i lipa, nie pomogło, ciągle byłam sobą. Może do takich spraw należy być damą de moll, urobioną przez pokolenia do kąpieli w biszkoptach bezmlecznych, a nie po łokcie, nie wiem. Migotanie w okolicach poczucia własnej wartości mam tylko w momentach ciężkiej pracy fizycznej, sekunda poczucia triumfu gdzie indziej niż na biuście. A całodobowo nie spoczywam przecież na laurach i filonach, zaktywizowana zawodowo, macierzyńsko i intelektualnie. Tylko że nie ciągnąc pługu w zastępstwie chorego konia tydzień po porodzie, którą to heroiczną historię ze swojego trudnego życia opowiadała nam mama, nie odczuwam reglamentowanej w moim pokoleniu kobiet pękającej w czole żyłki marmuru.

A wiecie, co szczególnie głupie? Nie umiem stawić czoła sukcesom równie mocno jak klęskom, co w uogólniony sposób każe wszystko traktować jak klęskę. Odwlekam odbiór nagród i deprecjonuję osiągnięcia. Robię to konsekwentnie od 20 lat – odkąd pierwszy raz jako 15-latka w liceum zwagarowałam z rozdania nagród na najlepszy felieton. Nie radzę sobie z komplementami – strasznie ich potrzebuję, ale w nie nie wierzę i cieszę się z nich przez jakieś dwie sekundy, a następnie staram się udawać, że ich w ogóle nie było, a najchętniej – uciekam na drugi koniec świata, w inny wątek. Nie czuję się specjalnie wybitnie, wbita w ładną sukienkę, w połowie podejmowanej ze dwa razy do roku próbnej wyprawy antykompleksowej, kiedy to jestem przebrana za kobietę. Najchętniej zawróciłabym na pięcie, sukienkę odwiesiła do szafy i wskoczyła w spodnie. Żeby tylko już nikt na mnie nie patrzył, bo czuję przez skórę, że spojrzy nieprzychylnie. Czuję się śmieszna, jakby już teraz wisiała nade mną klątwa naszych matek, które w pewnym wieku odmawiały i odmawiają bycia kobietami. Brzydkiemu i staremu we wszystkim brzydko, co tam takiej starej potrzeba, gdzie tam włosy starucha będzie farbować. Tradycja obumierania za życia, odrzucenia siebie, nim zrobi to społeczeństwo, które narzuciło sobie pewną średnią estetyczną w miejsce dawnego szacunku dla wiedzy, mądrości i doświadczenia starszych. To nie jest kraj dla starych ludzi? Ale ja chcę żyć do końca, do ostatniej kropli, chcę być sobą, lubię siebie, cenię siebie, tylko że tak niezbyt długo, a potrzebowałabym tego nieco więcej, żeby na jakiejś dobrej energii dociągnąć do późnej starości.

Anybody knows, o co może chodzić? Bo samodzielnie diagnozuję się jako odwrotność Narcyza. Podrcyz taki.

Gdyby ktoś miał pytanie pomocnicze: mimo tej radykalnie dziwacznej niewiary w siebie, oburza mnie najmniejszy okruch krytyki. I jednocześnie uspokaja – krytykują, wspaniale, teren dobrze znany, mój prywatny gułag znany od dzieciństwa. Uradowana, że znowu będzie dodatek kombatancki za uciskanie mnie, krzywdy ogólne i wysiedlenie z siebie, zarazem spalam się w przeogromnym buncie – że to niesprawiedliwe, tak mnie krytykować, morderczo na to wściekła, przydaję temu nieadekwatną, jak mi mówią, skalę. Może. Urządzenie do konstruktywnego przyjmowania informacji zwrotnej mam wybitnie źle skalibrowane.

To taki mam kłopot, doktorze społeczność.

I nie wydaje mi się, żebym była taka jedyna z tym problemem. Drogie koleżanki moje. Główki w środku mamy duże, mądre, bogato zdobione we wspomnienie i cytat, życie wewnętrzne śródziemnomorskie i kolorowe, z rukolą, kulturą i sztuką, natomiast kostium zwany ciałem latami trzymamy na strychu, i zakładamy wyłącznie w porze karnawału. Podczas gdy na co dzień post i w lustrze domniemanie zbyt tłustego czwartku.

Jak nastawić ten potencjometr? Którędy droga?

Surowe guwernantki

Surowe guwernantki

dove real beauty sketches

W momentach najdotkliwszego braku siebie. W czasach wielkiego głodu. Z czarną wstążką klęski porządnie doszytą do rękawa.

Idę pisać.

Jakbym gotowała sobie napój izotoniczny, łatwo przyswajalną siebie. Otwieram alfabet jak zestaw “mała wiedźma” i rzucam leksykalny urok, albo jasną kurwą, albowiem mam niezmiernie szeroki horyzont i wiele nieprzydatnych w życiu umiejętności.

W boysbandzie natręctw wymieńmy stylistyczne poskromienia złośnicy, wielozadaniowe odnoszenie-50-rzeczy-na-swoje-miejsce, również w tekście, pisanie uwrażliwiających odbiorcę podań w sprawie dowolnej, oraz pedantyczne sprzątanie dużych powierzchni (coraz lepiej tłumione). W momencie dużego wzburzenia – spontaniczne przestawianie mebli, skierowane na natychmiastowe uleczenie niedowładu przestrzeni. Przykład? W czasach wielkiego zamętu, w głębokim niemowlęctwie mojej pierwszej córki, kierowana chęcią korekty rzeczywistości, której z oczu bił astygmatyzm i kurza ślepota, ot tak, przed wieczorną kąpielą dziecka, przestawiłam dziewczęcą dłonią ciężki peerelowski segment politurowany na drugi koniec pokoju, albowiem akurat tam mi lepiej konweniował z dziecinną wanienką. Nie dziwi chyba, że mama podejrzewała mnie o zażywanie narkotyków, pasowałam do najgorszych podejrzeń “Chwili nie dla Ciebie”. A ja, kobieta zwyczajna i krzepka, po prostu lubię mieć wpływ na rzeczywistość nawet w tak ubogim zakresie jak własny pokój; Wirginia W. naszych czasów, ciężary gatunkowe podnoszę, tanio i szybko, bo jestem nerwowa.

Piszę zatem, albo rozstawiam meble po kątach, ale nigdy, przenigdy w celach konsolacyjnych nie oglądam się w lustrze, choć chętnie za siebie. Obejrzałam Dove real beauty sketches i jestem przekonana, że mój autoportret pamięciowy z pewnością byłby równie surowy, jak tych kobiet. Więc uprzejmie zapytam – dlaczego?

Gdzie to wszystko się tak dramatycznie ze sobą nie spotkało. Te bajki o pięknych księżniczkach – ze szczerze zainteresowanymi spadkobierczyniami księżniczek. Kto odebrał nam lustereczko powiedz przecie? Bo brakowało niewiele, nie sądzicie? Byłyśmy kiedyś takie ładne i mądre. Do mniej więcej siódmego roku życia. Skąd ta uciążliwa autokorekta w systemie kobiecej samooceny? Czy da się to jakoś wyłączyć? Poproszę? Byłoby tak miło powierzyć dla odmiany we wszechmogącą siebie.

Nie mogę powiedzieć, że nie wyniosłam z domu rodzinnego wzorców elementarnego dbania o ludzką urodę – vide: napar z pokrzyw. Po latach stwierdzam, że odrobinę były jednak wychylone w stronę szeroko pojętego zdrowia i tężyzny moralnej, gdzie dietę psychiczną opiera się na dekalogu, a w piękno duchowe wykonuje się zastrzyki z biblii – tę bajkę z botoksu opowiadają dziecinnym serduszkom starzy bracia Grymas, a każdy Etyczny.

W kwestii ciała nie zrobiono dla mnie zbyt wiele, ponieważ jak ogólnie wiadomo, ciało nie istnieje, chyba że medycznie. Zostałam ufundowana genetycznie i na tym się z grubsza skończyło, choć gdzieś po trzydziestu pięciu latach mama przyznała oburzona, że przecież jestem ładna. A jakże. Było mówić wcześniej.

Depozytariuszem wzorów dla całej rodziny był rzecz jasna niezawodny ojciec, który nakładał embargo na “Świat Młodych”, Teleranek, makijaż i stroje, podkreślając zalety bycia małym apostołem i poprawiając dzieciom poluzowany popręg wspomnieniami z okupacyjnego ubóstwa. Tu – poprzeczka została ustawiona wysoko, ojciec nie tylko nie pozwalał marnować jedzenia, ale także lekarstw. Obojętnie, co nieostrożnie pozostawialiśmy w pudle z lekami, dziecięcy antybiotyk w zawiesinie, srebrzyste blistry tabletek wykrztuśnych, maść antybakteryjną, sterydowe krople do oczu, ojciec aplikował sobie wieczorami resztki, w intencji ogólnej poprawy stanu zdrowia i w ramach krucjaty przeciw marnotrawstwu. I dziękuję, rósł sobie owszem, bardzo zdrowo, przecząc istnieniu reakcji krzyżowych na substancje czynne.

Nie orientowałam się może do końca, dlaczego nie wyjdę na ludzi w żadnej krótkiej spódniczce, ale przez lata mentalnie byłam cała za kolano, żeby nie prowokować losu. Los to najpopularniejsze imię męskie w tym regionie. Myślałam następnie że jestem wyjątkowo skrzywiona, ale, god bless U, wraz z upływem lat upewniam się, że niemal wszystkie kobiety tak mają. Zapytajmy zatem, kto im narobił w torebkę.

Ja na przykład uważam, że piękno funkcjonuje w edukacji dorastających dziewcząt jak tabletka gwałtu. Każda znana mi rodzina dorobiła córkom ochronny moduł przeraźliwej skromności. Który w wychowaniu praktycznie degeneruje się do form postępującego braku akceptacji rodziców dla każdego przejawu pewności siebie i wolnej woli u dziewczynki. Zaszyty przez pokolenia inżynierii rodzicielskiej w kodzie kulturowym, staranny i do pokazania sąsiadce, w kościele i sklepie, moduł przymusowej skromności nigdy nie kończy swojej cichej pracy i jako niska samoocena garbi i targa nastolatki, pogrubia im biodra i wyolbrzymia skazy, nie pozwala lubić dojrzewającego, a potem dorosłego i starzejącego się ciała, na spotkaniach biznesowych przyprawia dorosłe kobiety o palpitacje, kiedy drżącym głosem trzeba zgłosić się do zawsze kiepskiej odpowiedzi na ocenę, zaniża osiągnięcia, nie pozwala zrobić nic dla samej siebie, nie pozwala dać po gębie przemocy w rodzinie.

Wiara we własną urodę i wartość dociera w dorosłość wielokrotnie wytrzaskana po pysku jak łania. Autoportret pamięciowy żadnej z nas nie pozwoli się ująć za serce. Roześlijcie za sobą pilnie listy gończe, bo trzeba to przerwać. Ktoś kiedyś musi to nareszcie przerwać.

Ale bądźcie czujne, bo pilnują nas wyjątkowo surowe guwernantki, nam nie wolno być pewną siebie sobą na długo przedtem jak amstaffy photoshopa zaczynają obgryzać nam urojone czy nie fałdy tłuszczu i zmarszczki. Jako kobiety nie odzyskamy własnego odbicia, jeśli nie odczytamy tej przebiegłej anamorfozy wychowania. Oczywiście, tak, system wczesnego ostrzegania teoretycznie już działa, klnąc w przymierzalniach do pewnego stopnia orientujemy się, że odbicie w lustrze może być zniekształcone przez społecznie konstruowane pojęcie piękna. Ale czy umiemy się pozbyć znacznie wcześniejszego przeświadczenia o braku własnej wartości i zobaczyć prawdziwą siebie? Czy wiemy, jak to, do cholery, zrobić?

Straszna historia peerelu do użytku domowego

Straszna historia peerelu do użytku domowego

anamorphic portrait by Bernard Pras

W tych zamierzchłych czasach, w których stawialiśmy pierwsze kroki w za ciasnych bucikach i iskrzących się od nylonu rajtuzkach, w naszym kraju nie było jeszcze za wiele koloru, o czym świadczą wyblakłe widokówki i etykiety z oranżady dla jasności nazywanej oranżadą. Słowa były wtedy bliżej rzeczy, a oranżada sucha, ale przydawało to naszych szarym radościom jedynie blichtru i splendoru sewrskiej porcelany, wraz z jaskółką kapitalizmu tak pochopnie zastąpionej przez gosposie duraleksową zastawą, ładą i porządką. Errata, oczywiście porcelana była chodzieska, a w okolicy hojnie zdobiono barwną porcelanową stłuczką szare fasady klockowatych willi.

Nie należało wybrzydzać, a wybór był prostszy, gdyż pozbawiony wyboru, co bardzo dobrze robi narodowi. Naród wówczas szlachetnie polaryzuje sobie życie wewnętrzne z zewnętrznym, aby za wszelką cenę mieć jakikolwiek wybór i na krótko dojrzewa moralnie. Wzmaga w sobie wtedy kulturę i sztukę, bo nikt inny nie chce mu jej produkować, a także sprawnie powleka okolicę flegmą melancholii, zanim kilka dekad później bezrefleksyjnie usieje ją woreczkiem foliowym.

W tych właśnie bohaterskich czasach, od których naszym rodzicom rosły złote zęby, a w ogrodach rdzewiały nowe Syrenki, Trabanty, Fiaty i Wartburgi, mój ojciec był zmuszony wyposażyć dom w toaletę. Ze spłuczką, ponieważ kapitalistyczny świat prężnie rozwijał się także w dziedzinie defekacji i nawet obywatele bloku socjalistycznego chcieli po sobie dokładnie spłukiwać. A jak sobie spłuczesz, tak się wyśpisz, co przydarzyło się chociażby pierwszemu z brzegu Stalinowi, gdy ruszyła odwilż.

Istnienie toalet ze spłuczką w asortymencie skromnych sklepów z polskich wsi i miasteczek nigdy nie zostało ostatecznie udowodnione. Daremne i wieloletnie poszukiwania wreszcie pchnęły ojca do haniebnego czynu, który miał być zarazem rekompensatą za przywłaszczony przez partię wynalazek, który przewodniczącemu przyniósł patent i pieniądze, a ojcu order na czerwonej poduszeczce. O wynalazku wiem jedynie, że pozwalał na spawanie metalu pod wodą. W przypadku ojca domniemuję, że prawdopodobnie był kiedyś innym człowiekiem.

Wracając jednak do rekompensaty: któregoś letniego popołudnia ojciec mściwie wyniósł z zakładu pracy POM elegancki porcelanowy sedes z suchą kupą w środku. Spłuczka była co prawda zepsuta, ale jeszcze przez lata bardzo dobrze wyglądała. Z obawy przed pościgiem ojciec bał się zatrzymywać na niuanse w rodzaju pozbycia się bratniej zakładowej kupy przed okazaniem armatury spragnionej luksusu małżonce. Sedes z suchą kupą i zepsutą spłuczką udało się niepostrzeżenie przewieźć 10 kilometrów PKS-em, a potem na bagażniku starego roweru – wprost do domu.

Obiad był tamtego dnia trochę później niż zwykle, bo mama nieco zaniemogła podczas uroczystego oglądania łupów. Kiedy ustąpiło nieznaczne ochłodzenie stosunków w rodzinie, a złote rączki wykonały deinstalację fekaliów i biały montaż w nowej łazience, ojciec przestał wracać w rozmowach do tematu swojego skradzionego przez partię wynalazku. Uczciwie wyegzekwowana rekompensata za straty moralne służyła nam długo i dobrze, i tylko wyrafinowany gust mamy zablokował wiele lat później ostateczne przesunięcie sfatygowanego zdobycznego sedesu do funkcji kwietnika. Co nie chroni nas w tej historii od okazałej starej umywalki w zakątku ogrodu, z której miękko wylewały się latem nasturcje. Ale to była już zwykła ludzka odpowiedź na wannę z pelargoniami w ogrodzie sąsiadów.

Biały kamień czarny kamień

Biały kamień czarny kamień

Gotico Corvide
by Maurizio Quarello

Dziś mam dużo pierza do podarcia, oskubałam pół ptaków Hitchcocka, więc siadajcie. Czy Wy wiecie, że ci cholerni starzy rzymianie, a wszyscy nie żyją, więc że ci cholerni starzy rzymianie oznaczali sobie dobre i złe dni w kalendarzu w białych i czarnych kamyczkach, co jest zapisem uciążliwym do archiwizowania, ale wyjątkowo czytelnym. Taki prototyp infografiki do twardych danych. Widok czasu.

Ciekawe, jak im się układały wzory. Z życia. Czy szczęście i klęska migotały pepitką, kodem kreskowym, białym krukiem, czarną owcą? Czy po latach widać było równiutki, cykliczny ścieg czarnych rozpaczy i krachów po błogosławionych bielach ulgi? Czy te proporcje radości i smutku, nagle takie widzialne, ciągnące się przez dekady w uskokach i wzniesieniach, niosły komuś pocieszenie, stając się tą dobitną, spójną całością życia?

Myślicie, że przezwyciężali czarny kamień? Że dążyli do bieli? Mieli tylko laur, oliwę i wino, starożytne warsztaty z wizualizacji, oczyszczające podpalenia Rzymu i nowe peplum dla zakupoholiczek, oderint dum metuant. I co za paradoks, że przeżył ich własny język, a nie kalendarze, poczytałoby się te uproszczone biografie, porównało, kto, ach, kto miał gorzej.

Mocno waham się w ostatnich dniach nad wyborem koloru swojego kamyka. Wróciłam do świata z całą energią, a on mi się przedstawił i bardzo go lubię. Ale nie jest lekko, moja ulubiona skoczna piosenka łacińska Fortune plango vulnera stillantibus ocellis (losu opłakuję ciosy z łez pełnymi oczy) świetnie pasuje jako piosenka tygodnia. W ręce nieco bezwładniej niż zwykle nagle trzymam trochę nieoczekiwanie niedobrych wyników. Bardzo dyscyplinujące, zaskoczone uczucie, że to się wydarza, równie naturalne jak dialogi Isaury, znakomicie opisane u Zakurzonej.

Biały kamień, czarny kamień.
Czy mam wpływ na wzór końcowy?

Jak to podrzeć? Wiecie?