Notatki z jutra

Notatki z jutra

Mother’s reminder by Katachreza

W domu rodziców tykanie.
Jesień.

Ojciec skończył osiemdziesiąt pięć lat.

Wszystkie matki boskie wyszorowane, aż błyszczą. Największa, niepokalana, w ładnym niebieskim płaszczu, dostała ostatnie kwiaty z ogródka.

Spacerujemy sobie z ojcem i mamą po przeszłości, nie czekam nawet na zachętę, tylko biegnę wspólnie w czasie.

Po jak najwięcej.

Osiemdziesięcioletnia mama ma kłopoty z pamięcią, ale trzyma się jak może, dyscyplinując się i troszcząc o samą siebie, z potem.

Ma wprawę, to jak wekowanie.

Na kuchennym parapecie znajduję notesik mamy. Przygotowała sobie rano treść późniejszej rozmowy z moją córką. Rozmawiały, kiedy jechałyśmy na wieś.

Czuły sufler.

Tajemnica mamy

Tajemnica mamy

Mama

Kiedy byłam mała i wieczorami wstrzymywano dostawy prądu, mama opowiadała mi swoją tajemnicę. Tajemnica zaczynała się tak:

un
deux
trois
quatre
cinq
six
sette
huit
neuf
dix.

Dawno dawno temu, tuż po wojnie, w maleńkiej wiejskiej szkole był sobie pan kierownik szkoły, który uczył dzieci języka francuskiego. Nauczył je wszystkiego co umiał, a było to akurat liczenie do dziesięciu.

Mama jeszcze raz ślicznie liczyła do dziesięciu w wytwornym języku obcym i mówiła na koniec:
– Bardzo chciałam się uczyć.
A potem zmieniała temat.

Niedawno, jakieś dziesięć dni temu, uświadomiłam sobie, że nie znam ciągu dalszego. Ani bliższego. A dokładniej: pytałam o nie wiele razy, ale ich nie zapisywałam, nie słuchałam tak, żeby te wszystkie historie wziąć z sobą na później. Wydawały się takie nabite życiem, pełne cudzej codzienności, nie do zapamiętania, za gęste.

Ale mam coraz mniej czasu, muszę.
Wziąć historie, takie jak dają, jak je tam do siebie mówią, z płótna, niebielone, muszę je sobie schować na później, jeśli nie rozumiem teraz, żeby się było czym najeść, jak będę głodniejsza.

Zadzwoniłam do mamy i mówię: – Chciałabym odwiązać wstążeczkę deoksyrybonukleinową na Twojej głowie i zobaczyć Cię młodą, w czasach, kiedy wraz z Tobą biegały w zieleńszej trawie głodne koleżanki o smukłych charcich pyskach, samolubnie chciałabym Cię bliżej poznać, aby zrozumieć, w czym jesteśmy do siebie podobne. Zobaczyć, co przyniosłaś w fartuszku, a ja wzięłam. Mamo.

Więc włożyłam słuchawki w telefon, otworzyłam czysty plik w wordzie, zadzwoniłam do mamy  i naprawdę mówię: – Mamo, a kiedy Ty poszłaś do szkoły, bo chciałabym to sobie zapisać? Pamiętam, mówię, jak mówiłaś, mamo, że tuż po wojnie, w maleńkiej wiejskiej szkole był sobie pan kierownik szkoły, który uczył dzieci języka francuskiego i że nauczył je wszystkiego co umiał, a było to akurat liczenie do dziesięciu.

Na to mama powiedziała, w swoim wytwornym języku obcym matek z innego pokolenia:

– Po wojnie każdy wygadany był kimś, więc nikt się nie pytał, kim był przedtem kierownik szkoły. Nie wiem. Umiał liczyć do dziesięciu to i ja umiem. Poszłam do szkoły w 1947. Miałam wtedy 12 lat i przyjęli mnie do 6 klasy.Próbowałam uczyć się tego francuskiego sama, bo książka w szkole też była po francusku, a kierownik nic w niej przeczytać nie umiał, więc co mnie mógł nauczyć. Jak już mi zaczęło trochę wychodzić to składanie, czytanie, to akurat skończyła się siódma klasa, a z nią szkoła.

Chciałam iść uczyć się dalej, ale rodzice kazali iść do roboty. Tata był sołtysem, więc chodził po zebraniach, a wszystkim w domu zadawał robotę, bracia starsi w polu, ja w domu. Miałam 13 lat.

Jak skończyłam 15 lat, to już wiedziałam, co chcę w życiu robić i bardzo chciałam się uczyć szycia, żeby zostać krawcową, a miałam do tego smykałkę, po swojej mamie, babci Marcie. Lubiłam szyć, wyszywać, w domu była maszyna Singera. Chciałam iść do krawcowej we wsi na praktykę, a potem do szkoły, na kurs.

Krawcowa ze wsi, pani Senska, do której pojechałam rowerem zapytać, zgodziła się wziąć mnie na taką praktykę. Ale jak powiedziałam o tym rodzicom, była wielka awantura i nikt się nie zgodził. Ani ojciec, ani matka, ani starsi bracia. Za dużo godzin nie byłoby mnie w domu i za dużo godzin nie pracowałabym w gospodarstwie.

Ile ja łez wylałam, że się nie mogę uczyć. Ale mój tata, jak mówiła o nim moja mama, z urodzenia był urzędnikiem, co choćby gówna z nieba padały, weźmie rower i pojedzie do gminy, a dzieciaki muszą w gospodarstwie robić. Mama mówiła mu wiele razy, tyś zawód pomylił, ty musisz mieć ludzi pod sobą, tyś jest do zarządzania i urzędnik do pisania, a nie rolnik. Odkąd pamiętam, tata ciągle się w coś angażował, prowadził spółkę wodną, robił do spraw doskonałą dokumentację, chwalili go w gminie zawsze.

Żaden z braci też nie poszedł się dalej uczyć. Chociaż – mój brat Gieniu miał iść na cukiernika, w 1939 roku miał 14 lat, skończył podstawówkę. Przed wojną do ostatnich trzech klas, 3, 4 i 5-tej chodziło się po dwa lata. Kiedy wyszedł ze szkoły, miał iść na praktykę do brata mojego taty, piekarza w Wysokiej, ale wybuchła wojna, mieszkaliśmy bardzo blisko niemieckiej granicy, bo przecież była niedaleko, przed Piłą, i na nas szybko trafiło, jeszcze jesienią 1939 roku brata taty rozstrzelano w górach.

Tata przed wojną był sołtysem i od 1946 znowu, do 1954, do samej śmierci.

Tak zaraz po wojnie był krótko sołtysem Kowalski “nieczytaty niepisaty”. Lata się z niego tata śmiał, jak mu w gminie pokazali kartkę dyktowaną przez Kowalskiego, który dziecko w wiosce urodzone do urzędu zgłosił. I tak podyktował: “Zgłasza Kowalski, że się urodził mały człowiek”, żeby go zameldować, a to nawet nie był obowiązek sołtysa, tylko to położna robiła, spisywała akt urodzenia.

Tata umarł w 1954, miał boleści w klatce piersiowej, miał guz na płucach, chcieli operować, ale tata 3 razy uciekał ze szpitala. Nastała potem penicylina, mama od lekarza z Wyrzyska dostała receptę na penicylinę, do Piły, do sióstr zakonnych trzeba było jechać, no to pojechałam, dostałam, kupiłam, ale tata już był wykończony, i parę dni potem umarł.

Oni wszyscy przez tę wojnę poumierali, tyle bici, przeziębieni, tata był strasznie bity, trzy dni i trzy noce go trzymali w Białośliwiu w gminie Niemcy, w czasie wojny, w 1939 roku, jesienią go złapali.

Pamiętam, że wtedy do mamy przyjechał Niemiec, pan Fenska, spod lasu, mądry człowiek, przyjaciel taty. Zamówił wcześniej u taty cielaka, przyjechał do mamy odebrać, mama w bek, że taty nie ma, bo policja go zabrała, pan Fenska jak stał, tak powózką do Białośliwia ruszył i tata wrócił wieczorem, cały pobity, posiniaczony, że tylko na podłodze leżał. Już by nie żył, bo resztę chłopów zabili w lesie wtedy, pomnik stoi, nigdy go nie pojechałam zobaczyć, nigdy, lata temu bratanica pojechała, nazwiska mi powiedziała.

Tata wrócił.

Naszą rodzinę całą wyrzucili z domu, na Łąki się kazali przenieść, do Niemki, do pracy. Niemka miała jedno gospodarstwo, a nam się dostał drugi domek i chlewik obok, puste, pewnie kogoś stamtąd zabrali.

Tata do końca wojny pracował u tej Niemki, był uczony, dobrze gospodarował, krowy jej pozmieniał, bo na łące krowy mogą być 2 – 3 lata. Tata z Niemką jeździli zmieniać krowy na polne, tyle mleka miała potem, aż Niemcy myśleli, że Niemka ma jakiś romans do naszego taty, bo krowy takie ładne miała. Ale widzieli, że tata się zna, dali spokój, nawet mama miała krowę swoją, biedy nie mieliśmy, ale pracować trzeba było, ja też pracowałam.

A swoją pracę piętnaście lat później dostałam, już mężatka, dzieci odchowane, Ciebie jeszcze na świecie nie było, jak do domu przyszedł razem z moim bratem Polikarpem sąsiad, Władek Delekta, zapytać, czy ja się nie chcę dać do pracy, do zlewni mleka. Wcześniej pracująca Wandzia Frydryszek narobiła wielkiego manka, nakradła rolnikom deputatu z sera i masła, więc szukali kogoś na jej miejsce, a ja, córka starego sołtysa, miałam w wiosce jakieś poważanie.

W domu omówiłam, że warto spróbować, dzieci odchowane, co szkodzi. Pojechałam do Białośliwia z wnioskiem do mleczarni, do kierownika. Kierownik pyta, jakie mam wykształcenie, więc odpowiadam, że 7 klas podstawówki… a dokładniej, że 2 ostatnie klasy zrobiłam. Kierownik łapie się za głowę, jak ja chcę pracować, na co ja mu mówię, że z matematyki nie jestem taka całkiem tępa. Kierownik słucha i prosi księgową, żeby mi pokazała jak się wszystko w papierach robi, potem nauczą mnie jeszcze, jak samodzielnie robić próby na zawartość tłuszczu w mleku i zacznę pracę. Na próbę mam im po miesiącu przywieźć pierwsze samodzielnie wypełnione rejestry.

Nie umiem jeszcze mnożyć, ale doskonale czytam, dodaję i odejmuję, studiuję w specjalnej książce tabelę do przeliczania litrów i procentów i robię te rejestry dla całej okolicy w dwa dni, bez żadnego błędu, aż pani Jutka, księgowa z Białośliwia dębieje. Nikt już mnie więcej o szkołę nie pyta.

Taka to była historia i takie słowa w mamie, której byłam wierną stenotypistką, aż trzasnęło burtą o moją historię, bo przypomniałam sobie, że jako pięciolatka i później, uczyłam się szybkiego dodawania na litrach, wypłatach za mleko i deputatach serowych w rejestrach mamy. A jako dziesięciolatka i później zaczęłam zarabiać po 5 zł za solidne mycie wielkich basenów do mleka, do których po drabince wchodziło się w białych gumowcach, żeby przepaść na godziny szorowania i płukania szlauchem.

Mleczarnia kończy się drugą tajemnicą, dumą mojej mamy, nietkniętą przez wiele lat najdrobniejszymi zmarszczkami, piękną, gładką cerą. Kiedy wiele lat temu w podziwie wraz z przyjaciółkami z ogólniaka pytałyśmy na wakacjach moją prawie sześćdziesięcioletnią mamę, jakim cudem nie ma zmarszczek, wyznała, że to dlatego, że całe dorosłe życie myła twarz najlepszą prawdziwą śmietanką. Deputat przydał się nad podziw.

Ale najważniejszą tajemnicą mamy było pragnienie nauki. Wiedza.
I choć jak pamiętacie, kiedy pisałam doktorat, płakała do słuchawki kuzynce, że ja się jeszcze uczę, to ta sama nauka była jej własnym, najskrytszym marzeniem.

Nauczyłam się od mamy dwóch rzeczy.

Pierwsze – zaczynać pracę nawet wtedy, kiedy się jej jeszcze nie umie, bo nauczyć można się chwilę później. Trzeba tylko zacząć, jak ona. Robiłam tak za każdym razem, nie umiejąc żadnej z prac zaczynanych, ucząc się ich zawzięcie i całkiem biegle je potem wykonując.

Drugie – mówić językami, słyszeć obce języki, rozumieć, widzieć, jak się ze sobą splatają. Uczyłam się esperanto, łaciny, rosyjskiego, francuskiego, włoskiego i angielskiego. I podsłuchiwałam, smarkata, jak rodzina opowiada sobie tajemnice w wojennym niemieckim rodziców i uniwersyteckim niemieckim mojej starszej siostry germanistki, tajemnice w rodzaju “cukier puder schowany na szafie w sypialni”, bo w stanie wojennym strasznie wyjadałam cukier puder, obojętnie gdzie go schowano. Wojennego niemieckiego rodziców wystarczyło mi na swobodne liczenie punktów w tenisie stołowym podczas harcerskiego obozu w Bantikow w 6 klasie i zrozumienie, kiedy autochton informuje mnie, że jestem małą polską świnią, łaciny wystarczyło na samodzielne przełożenie Carmina Burana, reszty języków na kulturę, sztukę, i espresso doppio, esperanto do odkrycia, że Europa mówi językiem lego, do siebie mówię płynnym polskim, raz dwa trzy, próba mikrofonu.

Oglądam jedyne zdjęcie z dzieciństwa mamy i liczę po francusku do stu. Może świetnie byśmy się razem bawiły po jej komunii, ciekawe, jaki miała głos wtedy, jak i czy się śmiała. Nasze dzieci tyle nas dostaną. Zdjęć, filmów, całe archiwa życia, byle wystarczyło czasu na odtworzenie nas od początku, feniksów odrodzonych z cyfrowego popiołu, stosik zer i jedynek, może z jakąś jedną szóstką na świadectwie.

Ja prawie nic nie mam i dorabiam sobie słowami balkon, historiami most do czasu rodziców.

Nie zapobiegnę niczemu, co się stało kiedyś i co jeszcze się stanie, ale może uda mi się zrozumieć, skąd się wzięłam i po co tu jestem.

List w butelce

List w butelce

Unemployed Lumber Worker and His Wife, circa 1939 by Indulgd

Ktoś spełnił moje ogromne marzenie, pogłębiające się wraz z upływem czasu, męczące przed zaśnięciem, jak słowo, które masz na drugim końcu języka, i musisz żmudnie i długo po nie iść.

Od wielu lat chciałam zobaczyć przeszłość w jej naturalnych kolorach. Zdjąć z niej ten czarnobiały filtr i powagę podręcznika historii. Odheroizować i wypłukać sepię. Wyjąć czas przeszly z nieludzkiej oprawy, odsunąć łagodnie szarą płytę grobu, w którym śpi wszystko, co zdarzyło się wcześniej. Oskrobać wspomnienia cywilizacji z rybiej łuski patosu. Wyjąć nie taki znowu stary świat z archiwum, wymontować mu aparat słuchowy. Klepnąć lekko w pośladki. Odzyskać ruch tamtych ludzi. Zlikwidować niepotrzebne zatrzymanie wydarzeń, naprawić uszkodzoną ścieżkę do swobodnych spacerów między czasami. Poprawić, wzmocnić pamięć. Wziąć na noc lecytynę koloru. Przypomnieć sobie. Zastąpić historię pamięcią. Pamiętać tę ładną dziewczynę w letniej sukience, Audrey Hepburn, wyjmującą placek z piekarnika. Sąsiaduje ze mną życiem, pożyczyła mi szklankę cukru do moich zawstydzeń. Wychowywałam się z nią przez chwilę.

I nagle ktoś pomógł mi to sobie przypomnieć, raz i dwa. Obejrzałam te zdjęcia i wzruszona, wyjęłam list z butelki. Od Nich. Z błahostkami, jak kolor szortów Einsteina, niciana faktura marynarki Nicoli Tesli, wątrobowe plamy na twarzy Ernesta Hemingwaya. Z porażająco znajomą troską matki – imigrantki. Z wesołym kolorem wojennych zgliszczy, gdzie się płacze i dźwiga z resztek w ładnej, intensywnie ceglanej czerwieni ruin. List do mnie jest z grubsza o tym, że każdego z nich wszystko cieszyło i bolało tak samo jak nas. Że żyli naprawdę. Że nie życzą sobie być rekonstrukcją i portretem trumiennym. Że są mną i ja minę podobnie nieuważnie, z równie kolorową rekwizytornią domu. Że chorujemy na wojny i nie przestaliśmy sobie nawzajem niszczyć życia. Że zarazem potęgą każdego wynalazku przerzucamy się w przyszłość i kolejne pokolenie. Przodkowie są częściowo rozbawieni, bo zrobiliśmy z nich postacie historyczne, a one miały wysypkę i łupież. A Darwin, jestem przekonana, w swojej zamszowej marynarce pachniał garbowaną skórą i hałaśliwie drapał się po brodzie. Dali nam 150 – 100 lat, a my nadal siedzimy, śmieszni, spierając się z kościołem o ewolucję.

Chciałabym kiedyś w taki sam sposób wypłukać pamięć rodzinną. Obejrzeć prababcię tak, jak naprawdę wyglądała. W śmiesznych bucikach z ostrymi noskami, w etoli z lisa (srebrnej? rudej?), pod rękę z oficerem w płóciennej koszuli. Popatrzeć, żeby zobaczyć, poznać. Odszukać ślad, zapowiedź własnych rysów twarzy.

I jeszcze zobaczyć babcię, której nigdy nie poznałam, najlepiej wtedy, kiedy uróżowała policzki czerwoną różą z bibuły, pomyśleć ją jako człowieka. Zobaczyć własną mamę w czasach, kiedy była taka młoda. Siedzi, dwudziestopięcioletnia, na tym samym kocyku, z wianuszkiem koleżanek. W rękach ma malutkie dziecko, moją starszą siostrę. Jest taka poważna wśród swoich roześmianych rówieśnic, piękna, szczupła, skupiona na dziecku. Siedzi tam, pięćdziesiąt lat wcześniej, a ja nie mam dostępu do tamtego dnia, codziennie nie udaje mi się jej poznać. Wtedy, kiedy akurat debiutowała w roli tej siebie, jaką znam. Albo to jedyne zdjęcie, małe zdjęcie z ząbkowaną krawędzią, gdzie moi rodzice jeszcze nie są małżeństwem. Jest rok 1958, stół pełen butelek z krachlami, moja czarnobiała mama ma szare wypieki i śmieje się szeroko, mój ojciec siedzi z kolegami, leżą przy nim pałeczki, grał na perkusji. Mój ojciec, który dziś maluje figurce Maryi paznokcie i usta czerwoną farbą olejną. I przynosi jej kwiaty częściej, niż mojej mamie. Chciałabym ich odzyskać, wyjąć stamtąd, z krwi i kości. Zobaczyć ich przeszłość tak, jak się wydarzała. Odwinąć ich z mojej zasuszonej dziecinnej perspektywy.

Wzór na sukience. Lekkie drukowane płótno.
Nieśmiały rumieniec na twarzy.
Co oni do siebie mówili?

Dawno, dawno temu, kiedy moja siostra leczyła się z nieszczęśliwej miłości, a ja miałam piętnaście lat i nic nie rozumiałam, przyszła, zrozpaczona, zapytać rodziców, czy zamiast pacierza mogą jej wreszcie wytłumaczyć, o co chodzi w byciu z drugim człowiekiem. Jak poznać miłość. Jak to było z nimi. I moi przeokrutnie zaskoczeni rodzice wykrztusili z siebie tylko jeden obrazek, oddali go nam. Na resztę życia.

Mama powiedziała: – Kiedyś, jak były żniwa, w sierpniu, gorąco, upał. I wszyscy byli w polu. To tata powiedział.

Tata po dłuższej chwili dokończył: – To jej powiedziałem – nie wychodź.

Tamto zdjęcie.
Inni ludzie, niż myślisz całe życie. Pod warstwami Maryi i kadzidła.
Kiedy się dopiero zaczynali.

Chciałabym pełniej pochodzić, dziedziczyć, być późną lekcją wyniesioną z pożogi, naprawić błędy, których ci, co wcześniej,  nie potrafili nie popełnić. Poczuć się nieodległym dalszym ciągiem, poczuć ciężar nieukończonego w tej wersji cywilizacji modułu wojny. Te drobne, kolorowe zdjęcia powodują bolesną kontrakcję, ściągnięcie czasu, zniesienie granic i grupowe zwolnienia histerycznych celników historii. Niebieskie szorty Alberta Einsteina są dziś dla mnie dowodem logicznym na jednoczesne istnienie każdego przeszłego i teraźniejszego punktu w czasie. Wszechświat jest albumem ze zdjęciami do pokolorowania. Odwrócona, patrzę zachłannie. Na drobne, odzyskane nagle przemijanie. Czy będą do mnie tęsknić moje prawnuczki? Macham Wam, dziewczyny. Siedzę przy białym stole, sto lat przed Wami miałyśmy takie śmieszne smartfony i żelowe paznokcie. Wasza prababcia suplementowała sobie codziennie magnez i potas, zapijając je niekonsekwetnie pozdwójnym espresso. Robiła w metaforach – to są takie słowa, które się o siebie uderza, żeby strzeliły ładne iskry. Coś jak krzemień o krzemień. Pozdrawiam Was serdecznie z mojej kamienicznej jaskini. Biegnę w czasie, obyście się wydarzyły. Jak nie zniszczę jakiejś pary butów, to może kiedyś przymierzycie wysokie obcasy. Zostawiam Wam zdjęcia, morze zdjęć. Zazdroszczę Wam, że wiecie, czego Wam zabraknie. Dbajcie o swoj brak, może uda Wam się go kiedyś nasycić, od tego jest się pełniejszym w okolicach głowy.

Tak się cieszę, że piszę. Kolorowana przeszłość uderzyła dziś ze zdwojoną siłą, bo nie dalej jak wczoraj mnie samej dopiero co wróciła cyfrowa pamięć. Po spektakularnym padzie dysku w laptopie (dysk zmarł po uruchomieniu pięciolatce gry internetowej “Barbie – mistrzyni danych”, na całe dwa tygodnie straciłam prywatny komputer, a wraz z nim przepadły teksty, zdjęcia, filmy z najsmarkatszego dzieciństwa moich dzieci, cały uzbierany błękit i słownik. I żaden komputer zastępczy nic nie mógł na to poradzić. Czułam się tak, jakby ktoś zburzył mi dom i pół głowy i tym mocniej odczułam zanik pamięci, cyfrową afazję, że była to największa kolekcja mnie, zbiór drobnych spraw, witrynka z figurkami. Będę teraz znacznie pilniej trzymała głowę w chmurach.

Idę zostawiać ślady.
Miło Was znowu widzieć.

Kokietki

Kokietki

“Stop playing hard to get” by Project Unbreakable

Nie da się spokojnie oglądać Project Unbreakable, ale jeśli zdarzyło Wam się coś takiego, to jest to wyzwalające.

Nigdy nie przestanę tępić ogólnego przyzwolenia na przemoc seksualną.

Nigdy.

I nigdy nie przestanę dostawać szału, słysząc, że kobieta sama była sobie winna.

Bo poszła nie tam, gdzie trzeba. Bo ubrała się wyzywająco. Bo się upiła.

Czy możemy już przerwać ten uroczy międzypokoleniowy projekt “Twoja mała kokietka sama się prosi”?

Nikt nie lubi takich wpisów pewnie.

Trudno, kiedy mnie boli, to mówię, kiedy mnie boli bardzo, to krzyczę, taka słabostka kobieca, do żywego, kiedy się nie goi.

Ale, ale.

Witajcie w naszym lesie, liski.
Wybijemy Was, co do jednego. Nie w tym pokoleniu, ale dajcie nam chwilę.

Wasze żarciki i wasze gwizdy. Wasze niepowstrzymanie, wasze przekonanie, że skoro można, to wolno, i waszą spontaniczną przemoc, waszą pracowitą pomoc okazji, by się nadarzyła. Wasze usprawiedliwienie od taty, żeby sukę po suczemu. Waszą policję, która nie dowierza i tatę waszej policji. Wasze polowania. Waszą prośbę, żeby się już nie gniewać, bo to was smuci. Idiotko.

Będziecie w mniejszości, liski, obiecuję. Wasi synkowie nie będą was już wiernie naśladować, bo nie mamy jakby ochoty na to, żeby krzywdzili nasze córki i nauczymy nasze córki spuszczać im wstępny łomot. Więc w poniedziałek nasze córki przepuszczą Waszych synków w drzwiach przedszkola i przyskrzynią im paluszki, wyjaśniając grzecznie od samego początku, że nie wolno krzywdzić, kiedy nie wolno krzywdzić. I będą zgłaszały do pani, a pani do nas. A wtedy my przyjdziemy i weźmiemy waszych synków na lektorat z partykułą przeczącą “nie”, i nie będziemy się uroczo śmiały, że synek tak słodko nie słucha i nauczymy waszych synków powstrzymywać innych synków, jakby się zapomnieli. Na lektoracie będą testy i oblejemy smołą każdego, kto sobie nie utrwali, że w naszym barbarzyńskim języku “nie” oznacza mniej więcej tyle, że nie.

Wyjaśniam ostatni raz, liski z wścieklizną z pianą na ustach nieutulone w żalu, kiedy tak niepotrzebnie się bronimy, a byłoby szybciej, ostatni raz, liski obsmarkane w spodenkach opuszczonych do kolan.

Nie.

Budka z lodami

Budka z lodami

Pocztówki z Białegostoku – Zniknięci by Joanna Karpowicz, Art Komiks

A wiecie? Wczoraj mój ukochany zagrał koncert. Okropnie lubię nasze życie. Ekwilibrystyczna radość bycia sobą, wykręcanie bezpiecznika w karuzelce dnia. Absolutnie własna i równoległa do zmęczenia i codzienności ścieżka dźwięku.

Wiem, od pewnego czasu mam tę świadomość, budzę się z taką wiedzą – jestem w nieubłaganie drugiej połowie życia. Jest to część zawierająca pętlę przekierowań, wadliwa i samozwrotna, jak wyjście z domu bez majtek – nie można myśleć o niczym innym, a nie ma czasu wrócić.

W drugiej części wszystko jest mniej więcej znane, ale w osłupienie wprawia myśl – to już ja? To moje? Intensywne, choć mgliste uczucie – wiem, że mam nieprzedłużalny okres trwałości, chcę przeżyć go jak najlepiej. Skupiona, świadoma. Wyłącznie z powodu radości, jaką daje życie, nic więcej. To jak druga część urlopu – idziesz wolniej, mniej nieuważnie, zachłannie wsuwasz pod powiekę obraz, zapach, smak, starannie chłoniesz całość i łowisz detale, żeby je sobie pokazać po powrocie, którego być nie musi, ale może będzie, chociaż do Howards End. I stąd to wszystko. Blog, muzyka, część druga, życie. Odwrócenie się od przeszłości wymagało u mnie nieludzko trudnego piruetu na pięcie, był podwójny tulup, żeby wygrać siebie i wszystko, co swoje.

Niemal jednocześnie z powrotem do siebie śnią mi się miejsca porośnięte trawą. Ślady po ludziach. I po mnie. Jakbym zbiegała się w środku siebie, dawna i nowa, spotkanie w połowie drogi, w samo południe, ostrzeliwujemy się spojrzeniami, obie cudowne i głupie jak buty, na szczęście od pary.

Chodzę po dawnym świecie i wstępnie już mnie w nim nie ma, jestem zdumiona zanikiem, atrofią, trzciną i wodą.

To aż niemożliwe, bo nigdzie indziej nie wrosłam tak bezkolizyjnie jak w tamte jeziora i lasy. Nieodgrodzona sanepidem od jagód i malin, nieznająca strachu, zielna. W starym pałacowym parku nad tamą jeziora wchodziłam po zwalonych pniach w środek wody, pozbywając się granic dla wzroku, zapinając suwakiem wodę i powietrze. Było pusto i nieustannie byłam sama, robiąc sobie zabawki z tego, co pod ręką, ziemia, świat, pora dnia i roku.

A teraz nie ma tam po mnie najdrobniejszego śladu, może poza jednym.

Kiedy chodziłam do szkoły, mama kazała mi regularnie pielić i zagrabiać mały ogródek wokół figury Jezusa, przy której co maj śpiewałyśmy z innymi kobietami melodyjne nabożeństwo, radośnie i słodko, jak początek pogrzebu. Kradłam stamtąd pierwsze narcyzy, kwiatowa kleptomanka, niespokojna, ale upojona zapachem, dla kwiatów wszystko umiałam sobie wytłumaczyć, bo bóg patrzył, ale za to grabienie przymykał oko na narcyzy, to było dla mnie oczywiste. Jednego nieostrożnego popołudnia grabiami zdjęłam nieposprzątanemu bogu z nadgarstka wysuszony wianek majowy, z zetlałą wstążeczką. Aż tu nagle – razem z wiankiem odpadła cała dłoń Jezusa. Co się wtedy wyprawiało! Mama prawie zemdlała, jak przygnałam wyznać, że utrąciłam figurze rękę, i to tę, która błogosławi. Razem z mamą ułożyłyśmy rękę na cokole, markując pielenie ogródka – i w długą. Nie wiem, co mówili ludzie, dość, że po jakimś czasie lokalny murarz naprawił nam boga jak umiał najlepiej – utrąconą dłoń dolepił, okleił, ale że znał się na domach, a nie na boskiej anatomii, tak wydłużył i wykręcił gipsowy nadgarstek, że od tamtej pory stary wiejski Jezus w jednej ręce ma dwa imponujące łokcie. Jak pojadę do rodziców niebawem, zrobię dla Was zdjęcie :-).

Czy teraz już zawsze to ja będę brała świat na ręce, jak to się stało, że mam być wciąż mądrzejsza i podarowana innym? Kiedy niemal 15 lat temu przyjechałam ze szpitala z pierwszą córeczką do domu rodziców, najbardziej na świecie chciałam, żeby mama podniosła mnie i ponosiła, aż zasnę. Nie wszystko było w umowie, nie każdy dorosły ciężar przewidziałam i udźwignęłam, teraz to w sobie rozumiem i cierpliwie noszę, małe, senne smutki, naftalinę rzeczy przeszłych dokonanych.

Nie, dziś, kiedy opowiadam, kompletnie nie wierzę, że moje dzieciństwo minęło, jak to? Miałam wtedy taką ładną sukienkę i czas bez godzin, i lody śmietankowe, które lodziarz rozwoził po okolicznych miasteczkach w wielkich blaszanych kanach, a wszyscy zjeżdżali się rowerami kupować i równie szybko znikali, na odległość topnienia. W równoległym świecie, w tych samych upałach i deszczach rósł mój ukochany, którego dziadek miał budkę z lodami, pojawiłam się w ich życiu o wiele lat za późno, miejsce po lodziarni zarosło już trawą, ale wiem, że 1 sierpnia o godzinie 17:00 dziadek nigdy nie sprzedawał lodów. Idę, dzierżawiąc to wspomnienie i obraz, ostrożnie, żeby nigdy nie stopniało.

Latem każdego roku odzywają się bóle fantomowe, kwitną we mnie stare ogrody i niesłyszalnymi dzwonkami opadają na piaszczystą drogę płatki polnej róży, wyrzucane wysoko w powietrze przez całe dzieciństwo; lubiany na prowincji trening czystości duchowej na zawsze będzie miał różany zapach i białą sukienkę z koszyczkiem.

W dawnych czasach byłam tak cierpliwa i zaczynałam się jak pszenne ciasto, rosłam, ciepła, wyuczały się we mnie spojrzenia i przyrośnięcie do ziemi.

Wszystko we mnie pochodzi stamtąd i z wtedy, za każdym razem teraz jestem starsza niż myślałam, posiadam biegłą pamięć pierwszych gestów. Liście, kolce głogu i czerwień, obrazy z płatków kwiatków pod werniksem, zieleń, gorzki rumianek i herbata lipowa. Uzupełniam sobie niedobór przestrzeni, suplementuję opisem, bliska i czuła dla siebie w dotkliwym braku pierwszego świata przyrośniętego do skóry.

Niczego tak bezkresnie jak tam nie wiedziałam i nigdzie nie umiałam tak godzinami milczeć na niepojęte tematy, nie było jeszcze żadnej biblioteki, myśli wyłącznie spoza katalogu, rosłam sobie jak błąd językowy, utrwalając się z czasem, możliwa, choć oficjalnie niedeklinowana. Mój kontur był jak nawyk materii, odcięty z powietrza. Kształtowałam się w sobie, w wiśniach, w niesłodkich winogronach, którym nie starczało sierpnia, żeby wezbrał cukier, w porzeczkowym winie, pitym ukradkiem przez pięć połączonych słomek prosto z butli w piwnicy, w pijanym śnie na stercie ziemniaków, w próbach latania kartonowymi skrzydłami.

Nie miałam wtedy, więc nie mogłam stracić. Adres był z obrzeża. Strych starzał nam się samowystarczalnie, jeśli chciałam czegoś nowego, szłam wyjąć i przerobić stare, niezdarne krawiectwo przy maszynie Singer dawało naukę, że zmiana to praca, a nowe to praca nad starym, wykrój w Burdzie, pozwólcie, że przeliteruję to sobie, zapomniałam na trzydzieści lat. Gdybym ja to sobie wcześniej ładnie pozszywała, moje krawiectwo metafizyczne, gdy przeszywał mnie dreszcz, pokój z widokiem wewnętrznym, śmiech, wszystko od dawna byłoby już lepsze, ale nie wolno żałować, tamta to też ja, innej nie będzie, ją też lubię.

Jestem bezgranicznie szczęśliwa, kiedy myślę. Mam wtedy głębokie uczucie bycia sobą, jakbym wprowadziła się do samej siebie. Na metę. Jestem w głowie, to będzie jeszcze niekoniecznie przyszłość, ale wróciłam tu, skąd wychodziłam niegdyś na spotkanie, mniej zaprzeszła, wyszorowana z formaliny, odnalazłam się sobie i staram się na powrót samej siebie użyć. Wydarzają się małe, piękne zmiany. Bywam z siebie dumna.

A Wy? Gdzie dorastaliście? Lubicie tamto swoje dzieciństwo? To dobre. Bo każdy miał kawałek dobrego. Gdzie dzięki niemu jesteście, co o sobie myślicie?

Pozdrawiam Was serdecznie, machając ręką. Z podwójnym łokciem, rzecz jasna.

ps. Dopiero odpisałam na wszystkie komentarze, miałam szaleńczy tydzień, który zawierał niespodziewanie fajne nowe rzeczy tylko moje i dla mnie, czuję, że idę we właściwym kierunku!

Miejsce

Miejsce

“My girl left me for another Edward Hopper painting” by Michael Crawford

Przedwczoraj miałam niezmąconą pewność bycia sobą. Z przyjemnym zaskoczeniem dotarły do mnie rzeczy, które osiągnęłam, w głowie przez szczęśliwe i dumne sekundy wertowałam katalog dobrego. Było moje.

Następnie mi przeszło i nie wraca.Wpadło w trudny dzień, przepadło w szczelinie, jak odpustowy pierścionek, który powolutku stoczył się do szkolnego zlewu, a ja nie zdążyłam go złapać. Pierścionek był z fioletowym oczkiem, a ja mam niebieskie, w kolorze nylonowych fartuszków szkolnych i plastikowych matek boskich do przechowywania wody święconej, przychodzę do Was prosto z mojej spiżarni kultury i sztuki, jak Rozalka z pieca, jak upalnie, prawda?

Pamiętam szaleńczy dawny lęk przed niewłaściwym zachowaniem, kościołem i ludźmi. Przez całą podstawówkę, w każdą niedzielę, w tym kościele, do którego najpierw Syrenką, a potem dużym Fiatem wozili mnie rodzice, wchodziłam na pograniczu nerwowego omdlenia w wystrojony tłum okolicznych gospodyń i gospodarzy. Tłum łagodnie i mdląco pachniał krowim wymionem, moczem, szarym mydłem i konfekcjonowanym kwiatem jabłoni, w zimie cierpliwie kostniał w futrach z własnoręcznie zabitych futerkowych; tłum był w całości wykonany siłą własnej woli, miał tylko to, co umiał, nagradzał śpiewem i karcił huraganami syczącego gniewu. I tam, w moim pierwszym świecie, w każdą niedzielę, podczas mszy, która była zamiast Teleranka, wahałam się, czy wolno mi gdzieś usiąść. Bałam się podejść bliżej, bezprawnie domagać się nienależnego przywileju, Bóg surowo patrzył, wiedziałam, że jest już niezadowolony, nie chciałby, abym zabierała miejsce starszym, młodszym i chorym, więc śledziłam pilnie choreografię umytego tłumu, który tasował się wśród opłacanych rocznymi składkami miejsc w ławce. Liczyłam do dziesięciu. Do dwudziestu. I stu. Umawiałam się z sobą, że kiedy doliczę do pewnej liczby, zacznę spokojnie iść bliżej ołtarza, dyskretnie sprawdzę, czy nie zostały wolne miejsca i na takim usiądę, wąska i przezroczysta, wigilijna i skromna, czysta, dobra i ułaskawiona. Niemal nigdy tego nie robiłam, w głowie huczał między mną a Bogiem handel dziecinnymi grzechami, nie wątpiłam, że nie zasługuję na miejsce siedzące, czy nie ciążył na mnie grzech pierworodny? Bóg w niedzielę był taki wyraźny jak Ania z Zielonego Wzgórza, a ja byłam tak zasmucająco ludzka, nie da się wtedy wygrywać. Zostawiałam się za karę w tyle, w dusznym tłumie skruszonych nieudaczników i psychicznie chorych, i śpiewałam najładniej jak umiem, zawsze znając więcej zwrotek niż pamięć zbiorowa, taka biblioteczna w tych dziedzicznych łąkach, taka niewłaściwa. Umiałam sztuczki z książek o męczennikach, prenumerowałam “Małego Apostoła”, czytałam biografie stygmatyków, lepiłam chlebowe różańce Maksymiliana Kolbego, jadłam na niedzielny obiad mistyczną potrawkę z kurczaka, z agrestem w kwaskowatym śmietanowym sosie, zachęcana przez mamę, na koniec ssałam kurze chrząstki i kości, aż do szpiku, aby mieć zdrowy kręgosłup i serce. I mogłam wtedy zarówno nie istnieć i istnieć, to już niczego nie zmieni, wszystko, co świadome, wydarzy się dopiero w mojej dzisiejszej pamięci, której nigdy za wiele, jak uprzejmie krzywi się moja kultura osobista i rzuca mi kość kulturowej pamięci, którą wysysam do ostatniego skrzepu fabuł. Nawet jeśli pomyliłam się sobie z kimś innym, to właśnie z taką sobą żyję i z taką muszę dawać sobie radę.

W niedzielnym tłumie z tej mojej pamięci stała Łucka wariatka z grubymi ustami i jej miła córeczka i ich miła babka, stał rudy gospodarz spod lasu, co wjeżdżał w jezioro drabiniastym wozem, żeby umyć uwiązane do niego krowy i ciągnące wóz konie, i chyba też siebie, stała stajenna z PGRu, co była w Ameryce kasjerką i miała słabość do różowych pomadek i kapeluszy z kwiatami, stali silni chłopcy, stał chrzestny bliskiej mi dziewczyny, który chciał ją zgwałcić, kiedy dojrzewała, bo miałoby zostać w rodzinie, ale mu uciekła, stał Antoni Piasecki, łagodny starszy pan, który wiele lat później prosił, abym na angielski przekładała jego życzenia urodzinowe dla królowej Elżbiety, podpisane “Z poniżeniem, Antoni Piasecki”, na które to życzenia, ku mojemu zaskoczeniu, dwór brytyjski potem odpisywał, stali Byćki Niańki, bracia Zbyszek i Maniek, którzy mówili o sobie tylko w liczbie mnogiej i razem pracowali na pegeerowskich polach, stał ojciec mojej o rok starszej koleżanki, z którą biłam się w ósmej klasie, a któremu nijak nie smakowała kuchnia drugiej żony, wciąż nie taka, jak pierwszej, nieboszczki, aż jednego dnia wszystko niechcący na obiad przypaliła i wtedy jej wyznał w zachwycie, że wreszcie gotuje jak tamta. Bóg tam chyba nigdy nie stał, bo miał domek w ołtarzu, złotą budkę lęgową, gdzie z Duchem i Synem jedli całymi dniami pszenne wafle i zapijali winem, jak wszyscy mężczyźni w naszych wioskach, a myśmy im śpiewali i była w tym zachwycająca zgodność i pilność surowej rodziny, i ja właśnie wtedy bałam się tam usiąść.

Z rzadka już trafia mi się w trudnych chwilach taki radykalny stan odrętwienia, jak wczoraj, na pograniczu snu i medytacji. Niedobry, zniekształcony lękiem, deformujący ocenę wydarzeń i ludzi. Nieatrakcyjny jako opowieść, bo jest raczej wczołganiem się w ciemny kąt, bez siły, niż wiotką gałązką fabuły, którą odganiam się od tego, co gryzie. W tych rzadkich złych dniach jestem doskonale bierna, wyuczoną w strachu biernością, która jest brakiem odwagi upominania się o rzeczy, o których zapomniano mi powiedzieć, że na nie zasługuję. Ta bierność i ten lęk dotykają dzisiaj mojego macierzyństwa, niweczą na chwilę część matczynej pewności, dławią wstydem za błędy dziecka, a jednocześnie na dramatyczną dobę odbierają pewność, że potrafię coś zmienić, naprawić.

Na szczęście nauczyłam się w tych dniach czekać na jutro, które przyszło dzisiaj, co nie znaczy, że to, co trudne, znika, ale może będę mogła pewniej stawić temu czoła. Najdziwaczniejsze jest to, że ogromnie nie chciałam, aby moje dzieci dławił taki brak pewności siebie i lęk przed zajmowaniem miejsca, o którym myślałyby, że na nie nie zasługują. Nie wiem jednak, czy nie przesadziłam w tę drugą stronę. I muszę mocno zastanowić się, jak to naprawić.