Techniki hodowli nieletnich

Techniki hodowli nieletnich

Building a better baby by Casey Weldon

Daliście mi do myślenia komentarzami pod poprzednim tekstem.

Słomiany zapał, przestrzegacie przy mikroprojektach.
Tu nie do końca się zgodzę.

W słomianym zapale jest mnóstwo słomek, nitek i wątków, wyciągnę dwie nitki z brzegu, a Wy możecie następne, wedle uznania.

Najbliżej, najdłużej powierzchniowo czynna jest nitka strachu o dziecko. W tej słomie.

Dorośli hodują dzieci w nieustannym lęku.
Lęk jest o to, że dziecko sobie nie poradzi. Nie nauczy się, nie zda, nie znajdzie pracy, nie utrzyma się.

Że projekt egzystencjalny obleje z hukiem.
I lipa.
Pozamiatane.

Nazywa się to u dorosłych homo sapiens klęska rodzica, pohybel, pantałyk, i nie daje spać po nocach, zwłaszcza przed sprawdzianami.

Pielęgnacja dziecka zasadza się na żmudnym zapobieganiu domniemanej klęsce i kluczowym przekonaniu, żeby zrobić wszystko, aby dziecko sobie poradziło.

Powiedziałam: poradziło sobie?
Przepraszam.
Chciałam powiedzieć: żeby poradziło sobie najlepiej, bo przecież dopiero wtedy można powiedzieć, że sobie poradziło.

Zapobieganie klęsce nazywa się bowiem dla uproszczenia pracą nad zwycięstwem.
To mój znienawidzony model edukacji, w którym, co wielokrotnie już mówiłam, największą nagrodą staje się brak kary, największym zwycięstwem – brak klęski.

To nie jest uczciwa asercja. To zwykłe dyscyplinowanie wstydem.
Po prostu rób tak, żeby nie przegrać.
Nie spadnij.
Nie przynoś złych ocen.
Nie pomyl się.
Buzia czysta.
Nie bądź dzieckiem najgorszym. Bądź chociaż drugie od końca, ale staraj się nigdy poniżej czwórki.
Po prostu musisz, trzeba, bo wszyscy tak robią.

W tak wykreślonych ramach normy społecznej pewne zachowania dziecka z zasady stają się niepokojące.
W wychowaniu – nie są przez rodzica promowane.
Źle rokują.
Pozwala się na nie w okrojonym zakresie.
Inwestycja w pochopne zmiany, niestałość uczuć trącącą lenistwem, w niezrozumiałą labilność charakteru, mogłyby zaszkodzić na giełdzie dobrze rokujących dzieci.
Poddaje się je delikatnej korekcie.
Po prostu postaraj się jeszcze, spróbujmy dwieście razy i wtedy polubisz.

I żeby sprawa była jasna – dziecko warto wspierać w każdym działaniu, nie w tym rzecz, aby je opuścić, o tym dokładniej na sam koniec wpisu. Nie warto natomiast stosować tych wszystkich podłych wymuszeń na dziecku, wskutek których wykona z miłości do rodzica żmudny Julinek powtórzeń i osiągnie pożądany poziom mistrzowski w dziedzinie dowolnej, kompletnie nielubianej przez siebie.

Wracając jednak do działań prewencyjnych w obszarze wysokiego zagrożenia słomianym zapałem.
Eksperymenty i mikroprojekty dziecka przyjmowane są przez dorosłych jako wątek poboczny, margines – nomen omen – błędu.
Domniemana niestaranność (przykład: rysunki dzieci w wieku 3-7 lat, rysowanie konturów i niechęć do kolorowania reszty) brane są w miarę upływu czasu za lenistwo, zły omen, sprawę wymagającą interwencji.

Rodzicowi chodzi żyła. Ileż lat może czekać (powinien 7), żeby doprosić się starannego rysunku. Rodzic spodziewa się najgorszego.
Przewiduje niezaliczone szlaczki po wejściu w edukację zintegrowaną. Grafomotoryczne niechlujstwo. Niedoinwestowanie pilności dziecka, które zaskutkuje utratą punktów, szkół i domniemanych posad.

W to wstępnie już nerwowe dzieciństwo błyskawicznie interweniuje szkoła, ze swoim bagażem przymusowej wiedzy. Wraz z pojawieniem się przymusowej wiedzy rodzic ostatecznie pęka jak popcorn, beztroska i duma z nabywanych kompetencji kończy się wraz z pierwszym zapomnianym przez dziecko zadaniem domowym, w szkolno-domowym natarciu uruchomiony zostaje nakaz, ocena i kara. Z elementami kozy, jak w poznańskim gimnazjum Da Vinci.

Co najczęściej słyszy dziecko w czasie edukacji szkolnej?
– Musisz!

Czego nie wolno dziecku powiedzieć pod groźbą wejścia na tor kolizyjny z systemem oświaty?
– Nie chcę.

To może potrenujmy na sucho tu u mnie:

– Nie chcę recytować, nie chcę szlaczków, nie chcę zadań domowych, nie chcę sprawdzianów, nie chcę historii, nie chcę matematyki, nie chcę angielskiego, nie chcę odpowiadać na ocenę, nie chcę pisać literek, nie chcę fizyki.

To słownik stłumiony, blacklista wychowania, formuły wycofane z obiegu.
Narzędzia dostępne rodzicowi kalibrowane są pod wabienie, aby dziecko jednak zechciało musieć.
Relacja rodzic – dziecko wytraca naturalne zaufanie i wsparcie dla autonomii dziecka.

Inwestuje się całą rodzinną energię w złamanie dziecka. Poddanie go rygorowi zarabiania na dobrą ocenę i bezpieczną przyszłość.

A jeśli nie, to popamięta.

I wiecie co?
Mnie się tego wszystkiego już od pewnego czasu nie chce.
W ogóle.
Żyjemy inaczej.
Mikroprojekty są w naszym domu przewidziane podstawą programową.

Dzieci posłałam do szkoły demokratycznej, bez sprawdzianów i ocen.
Cała edukacja demokratyczna zasadza się na oddaniu dziecku prawa do decydowania o sobie.
I nauce napędzanej motywacją wewnętrzną.

Nie chodzi o nieskończoną serię mikroprojektów w modelu z kwiatka na kwiatek.
Stawką jest raczej swobodne odrzucanie wątków nieinteresujących dla siebie i konsekwentne, rozwojowe pozostawanie przy czymś, co okazuje się prawdziwą pasją.
Bez obawy przyjmuję wąskie specjalizacje w zainteresowaniach. Stają się wspaniałym pryzmatem, przez który naturalnie prześwituje całość i który pomaga uczestniczyć w tej ogromnej całości z odwagą i wsparciem w samemu sobie. Pasja pozwala przekraczać niewiedzę, szukać nowych rozwiązań, dowiadywać się, jest nitką Ariadny rzucaną sobie w stronę rozwoju.

Po 20 latach eksperymentów na ludziach, uczeniu studentów, nauczycieli i dzieci w klubie literackim, oświadczam uprzejmie, że system oświaty nie wie, co okaże się pasją mojego dziecka.
Oraz nie pozwoli na to, aby była to jedna rzecz, a nie wszystkie z planu lekcji.
Sprawdziany, kartkówki i wysoki poziom ministerstwo winszuje sobie z każdego przedmiotu, albowiem jest lekcyjny i należy go wchłonąć.

A ja nie chcę więcej hodować wystraszonych, posłusznych pakowaczy wiadomości do głowy.
Ja już byłam prymuską w takim systemie.
Leczenie z prymuski trwa.
Prymuski rozkładają się równie długo jak torebki foliowe.
Jestem najedzona zakazów do końca życia.
Do dzisiaj nie wierzę, że podoba się komuś to, co napiszę.
Może przez chwilę, kiedy wystawia mi się piątkę.
Trwa to krótko.
Z pewnością nie wystarcza na wysokie poczucie własnej wartości przez kilka lat dowolnej pracy.
A przecież trzeba iść, niepewnie żyć dalej poza swoim czerwonym paskiem na świadectwie, w świecie, który wymaga bycia sobą, premiuje samorealizację i kreatywność.

Wmontowane w głowę posłuszeństwo ugina nogi w kolanach. Kim być, kiedy wyplują z systemu z dyplomem i całą surowością rozkażą następnie być sobą, ale nie pomogą stwierdzić, którym sobą, bo tej opcji nie ma w systemie?

Jak dorosły człowiek ma zasypać rów mariański pomiędzy rubrykami “zawód wyuczony” a “zainteresowania”???

Szkoła demokratyczna z zasady nie wykopuje tego rowu mariańskiego, hiatus, rozziew między sobą a akceptowaną społecznie wersją siebie nie powstaje.

Warto przeczytać, jakie są różnice między szkołą tradycyjną a demokratyczną.

Czy dzieci tracą na takim demokratycznym podejściu?
Nigdy.

Tracą w modelu pruskim.
Tracą mnóstwo siebie.

Model pruski wymusza posłuszeństwo w miejsce samodzielności.
I rzecz tak znaturalizowana, a przecież nieobojętna dla późniejszego oglądu świata: tradycyjny program nauczania wymusza dyspersję, rozszczepienie doświadczanych zjawisk na osobne przedmioty. Doświadczenie egzystencjalne musi podwinąć ogon i rozpleść się na matematykę, biologię, fizykę i historię.

W szkole demokratycznej, podejmującej ryzyko swobodnych skoków rozwojowych dokonywanych przez dziecko przez pryzmat własnych zainteresowań, dzieci odzyskują spójny obraz rzeczywistości, do którego edukacja zaczyna nareszcie powracać, jak w Finlandii, gdzie szkoła rezygnuje z nauczania przedmiotowego na rzecz nauki o zjawiskach właśnie.

Jeśli edukacja wróci do świata, którego doświadcza dziecko i jeśli zrezygnuje z systemu ocen na rzecz mądrych mentorów, jeżeli odda immanentną odpowiedzialność za rozwój samemu dziecku, nie będzie słomianego zapału, tylko serie eksperymentów w procesie stawania się sobą i nieustannego wybierania spomiędzy. 

To i tylko to nazwałabym rośnięciem. 
My tutaj, duzi i przestraszeni, również rośniemy i obyśmy mieli stado, któremu możemy o tym powiedzieć. 

Oferta edukacyjna zwana światem jest nieprzerwanie ogromna.
Plan lekcji z życia oparty na nieustannym próbowaniu i testowaniu nie ma okienek i kwartału wakacji. Nie trzeba z wysiłkiem uczyć się jak zaaplikować wiedzę podręcznikową do rzeczywistości.
Wiedza staje się nierozerwalną częścią świata, warsztatem bycia-w-świecie.

Na pożegnanie – widokówka z norweskiej hodowli najsmarkatszych.

Robią tam u nich inaczej niż my tutaj właśnie tę jedną jedyną drobną rzecz.
Nie wyizolowują na użytek dzieci wiedzy teoretycznej, ilustrowanej pożytecznie fotowyimkiem z cudzego doświadczenia i zeszytami ćwiczeń. Ich dzieci używają wiedzy praktycznej, żeby z jej pomocą spowodować coś w rzeczywistym świecie. Noszą ją tam, gdzie nosiła ją wcześniej cała cywilizacja. W życiu.

Może dlatego nie muszą potem uczyć się jak ją odzyskać. 
Żyją spójnie.


Arctic Outdoor Preschool – Intro from OSISA on Vimeo.

PS.

Rok temu na warsztatach dla rodziców, prowadzonych przez kilka miesięcy przez fantastyczną panią psycholog, superwizorkę poznańskiej szkoły demokratycznej, spisałam nieudolnie tabelkę, która mówi, co jako rodzice możemy zrobić dla naszych dzieci najgorszego w danym przedziale wiekowym.


To szalenie praktyczna tabelka.
Mnie mnóstwo spraw bezdyskusyjnie poukładała. Pomogła wykonać zwięzły rachunek sumienia z szesnastoletniego stażu rodzicielskiego i powściągnąć chociaż część dziedziczonego przez surowe pokolenia rodziców nawyku niepozwalania dzieciom na bycie sobą. W miękkim flashbacku wspominałam moje własne dzieciństwo i dorastanie, przypasowując do tabelki na tyle, ile się dało, to wychowanie, którego sama zaznałam.

Punkt dotyczący przedziału 4-7 kompletnie zmienił moje podejście do najmłodszej córki.
Może i Wam ta krótka lista się przyda. 

Najgorsze błędy rodziców

0 – 18 miesięcy – niekonsekwentna, ambiwalentna opieka rodzicielska. Dziecko uczy się wtedy, że coś może.

1,5 – 3 lata – zachowania opiekuńcze i pozorujące. Dziecko uczy się, jak coś zrobić, żeby uniknąć konsekwencji.

3 – 4 lata – brak konsekwentnej opieki. 9/ 12/ 16 tygodni bez treningu nawyku – nawyk wypada z indeksu rzeczy do zaopiekowania. Dodatkowo, żeby nieco później, w wieku przedszkolnym, dziecko wiedziało, kim jest, w wieku 3 – 4 lat musi odgrywać różne role. Ważne jest, aby rodzic umiał odzwierciedlać role.

4 – 7 lat – To największy okres rozwoju kompetencji i ochoty ich okazywania. Najgorszym błędem, jaki może popełnić rodzic w tym okresie, jest brak chwalenia i nadmierny krytycyzm.

7 – 13 lat – To czas na powrót rodzica. Największym błędem paradoksalnie jest uznanie dziecka za “odchowane” i wycofanie własnej uwagi. Oraz ograniczenie dziecku kontaktów społecznych.

13 – 19 lat – Etap intymności. Poważnym błędem jest zbyt silna siła dośrodkowa i brak zgody na wyindywidualizowanie. Ważne: żeby nie przelać na dziecko SWOJEGO lęku, trzeba wykazać maksymalną otwartość na inność. Im silniejsza jest siła dośrodkowa, tym silniejszy musi być bunt nastolatka, żeby się wyindywidualizować.


Balonik z what the hellem

Balonik z what the hellem

Co u Państwa? Jesień w puszystych wiewiórkach? U nas wata i gips, gips king, czyli najstarsza córka złamała nogę w jej najdrobniejszej kostce i utyskuje, kuśtyka i psioczy.
Proszę przesyłać strumienie dobrej energii bezpośrednio do kostki.

Niech no się to wszystko zagoi i zrośnie, a jesień będzie nasza i ruszymy z córką na rowery stacjonarne podbić wewnętrzną Polskę. Ja może jeszcze tylko spiorę radiologa, bo się nie popisał i chyba musimy zajrzeć do gipsu nieufnie. W poniedziałek osobiście dorwę i zmienię żwirek jego muchomorkowi, do siódmego pokolenia.

Tak to to, tak to to, tak to to, tak.
Czas pędzi tu u nas jak TLK i takież ma obicia foteli. Przydałoby się wyprać tapicerkę, chociaż miejscami wiadomo, skaj was the limit.

Ojciec mi do szpitala trafił równo tydzień temu, w piątek wrócił. A więc i pogoda wraca. Dobrze, bo mam baterie na pogodę i spokój, zdążę doładować, obłożę się jakąś miłą błahostką, rekreacją, zrobię zapas. Choćby mały. Proszę.

I wiecie, Ela Winiecka napisała o moich Dziennikach w mądrym artykule, takim mądrym, że jestem jedynym nieznanym nazwiskiem między Derridą, McLuhanem, Ongiem i Foucaultem. Ja – literacko – w bibliografii. Ja w takim tekście. Salto! Elu, dzięki po stokroć, co za szaleńcza radość i co za przedziwne uczucie, zostałam przeanalizowana!

To może teraz zerwać Państwu jakiś huragan w zdaniu? Ależ proszę. Zrywam. Wznieciłabym sobie coś dobrego, zapał, radość, przyczynę ze skutkiem. Tymczasem z zapałem wykonuję zabiegi na pobliskich komunikacjach międzyludzkich. Depiluję im wąsik na przykład. Ostrzeliwuję botoksem wydęte na bliźniego wargi. Strzygę okolice intymne serdeczności. Niektórzy tak przy mnie bezinteresownie sztywno, wrogo rozmawiają, takie demonstracje władzy, naszej Pani Władzi robią, że słyszę niemal trzask nakrochmalonych kołnierzy, i ostre drapanie spalonej żelazkiem podszewki garsonki, i druciany czochr owłosionej łydki o łydkę.

Nie lubię, nie znoszę hierarchii. Monarchii i władztwa. Nie akceptuję wykonywania mną. I wykonywania mi. Nie cierpię marnotrawienia mnie, trwonienia mnie na rzeczy nikomu niepotrzebne. Z niejednej filiżanki kafkę piłam, najwyższy czas wymienić zamek.

#0063 by Pani Halinka

Mną może zawładnąć wyłącznie:
– pomysł, idea, szaleństwo, zapalczywie, straceńczo wykonywana wolta intelektualna, delficka analiza z interpretacją, interesowanie mnie,
– uczucie, w zasadzie dwa – miłość i strach, i tu masz Bebe bezwzględną rację,
– ja, moje, dla mnie, samorealizujące mnie, grzebanie patykiem w błocie, jeśli zechcę grzebać, lubienie mojego.

Zrób to ze mną, jeśli potrafisz, a będę najlepszą sobą jaką jeszcze nawet nie wiem, że mogę być. W miarę możliwości – poproszę – bez strachu, bo co prawda przerażona pobiegnę dość szybko, ale nie myśl, że przyniosę w zębach cokolwiek dobrego. W najlepszym przypadku dostaniesz ogon bez wiewiórki, więc nie licz na zyski z orzeszków.

Właściwie najlepsze, najważniejsze dzieje się, kiedy coś mnie interesuje do żywego.
A właśnie tak się złożyło, że interesuje mnie teraz.

Iskry mi się sypią z włosów.
Litery się sypią.
Pomysły.
Huragan.

Mimo że czas pędzi mi zupełnie wariacko, a sezon na ciasteczka z puszki Pandory nie kończy się nigdy (przezornie nie będę częstować), ogromnie się sobie podobam.

Najbardziej zaskakujące odkrycie ostatnich dni – zrozumiałam, że przez całe dotychczasowe życie nie dążyłam wcale do JEDNEJ rzeczy, z którego to powodu bardzo długo się miotałam, myśląc, jak tę JEDNĄ rzecz wybrać. Teraz nagle dotarło do mnie, że nie jest i nie będzie to wyłącznie pisanie. Nie będzie to również wyłącznie realizacja jednego z pomysłów, na który wpadłam w trybie pomroczności jasnej. Będzie dużo więcej małych i dużych rzeczy. Wiele nieznanego. Dopiero do wymyślenia. Chwilami do wymyślenia na pniu, w biegu i w locie. I to właśnie o to chodziło. O możliwości, wejście po kolana w możliwości i taplanie się.

Dotarłam znienacka do uwalniającego głowę etapu, w którym mogę móc co zechcę, z całą teczką scenariuszy czarnych, szarych i świetlanych. I tak tu sobie stoję. Na progu nowego. I robię po trochu. I śmieję się sama do siebie jak głupek. Jakbym fruwała. (Tymi tekturowymi skrzydłami, zbiegając po zamarzniętym kopcu buraków.)

Czuję się potężna i mała jednocześnie.
Ale nigdy nie powiem o sobie: szara mysza.
Szara to ja jestem komórka.

I raz, dwa, trzy, teraz pilnujemy, żeby przez chwilę nic nas nie rozpraszało w swoim interesowaniu się. Do tego nikt (słownie: nikt) nas nie zrekrutuje. Nikt oprócz nas samych nie zgłosi na całych nas zapotrzebowania.

Miłego grzebania patykiem w błocie.
–.. .   … – .- .– .. .- -. .. .-   -.- .-. . … . -.-   ..   -.- .-. — .–. . -.-   — — –..-. .   .– -.– .— …-… -.-..   -. .. . -. .- .— –. — .-. … –.. -.–   .- .-.. ..-. .- -… . – .-.-.- 


“A Handy Tip For the Easily Distracted” by Miranda July – NOWNESS from NOWNESS on Vimeo.

Ken taki

Ken taki

Half-Pants Ken by Katachreza

Co u Was?
U mnie tak.

Ken najczęściej widywany jest w spodniach zdjętych do kolan. Przy samolocie pojawia się incydentalnie, świecąc gołym pośladkiem.

Maja nie może wyjść z podziwu, że z Kena kompletny anioł. Jak dotąd, mimo cierpliwego oczekiwania, drugorzędowa cecha płciowa nie pojawiła się.

Kenowi wiedzie się dość słabo, od dłuższego czasu nie wolno mu prowadzić samochodu. Czasami jakaś plastikowa lala wyjdzie za niego za mąż, ale szybko zostawia go w kąciku, porzuconego razem z welonem.

– Tak już jest, moja śliczna – Maja pobłażliwie głaszcze mnie po policzku, kiedy mimochodem pytam, dlaczego Ken znowu ma zdjęte spodnie, skoro już wiadomo, czego tam nie ma.

A ja tymczasem, pomiędzy, w ramach ćwiczeń z z rozszerzania czasu, robię konfiturę z truskawek i cierpliwie hoduję marzenie. Niebawem napiszę o stawianiu krzyżyków, szukaniu submarzeń składowych i spełnianiu ich samemu sobie na zachętę.

Czuwanie

Czuwanie

  Maria Trip by Rembrandt by Michael Mapes

Jak widzicie, zniknęłam na dłużej.

Fraktalny ten styczeń, przy wtórze cichych implozji w domowej puszce Pandory rozpadam się na drobne kawałki i opalizuję przy odrobinie słońca, nanizując na sznurek trochę nanosekund, tych nielicznych, kiedy akurat niczym się nie martwię. Gdyby nie ta niesprzyjająca odległość od lata, mogłabym wirować sobie w nieprzerwanych smugach światła, drobina kurzu, folia z american beauty, okruszek, metal lżejszy od powietrza, dusza, amelinium. Gdyby nie ten świeży kamień w brzuchu, biegłabym sobie beztrosko przez źdźbła następnego zboża, regulowana przez niezawodne consequtio temporum wszystko będzie dobrze, spokojna i syta, a stary kontynent spałby mi pod ręką, kot w pustym mieszkaniu, napłakał.

W ramach ćwiczeń z podnoszenia ciężarów miałam od połowy grudnia miesięczne czekanie na wyniki biopsji (wszystko dobrze, na szczęście, choć już nigdy nie przejdzie mi ten lękowy dygot podczas czekania na dowolny wynik).

W ramach niespodzianki noworocznej – od 11 stycznia był szpital i dziecięcy oddział zakaźny, gdyż drugi rotawirus w odstępie 5 tygodni posprzątał mi niespełna sześcioletnią córkę w jedną (słownie: jedną) dobę sensacji z elementami noir. Trafiłyśmy do zaprzyjaźnionego szpitalnego peerelu z wąsem, izolatka przyjemnie spełniała pokładane w niej nadzieje i izolowała, płyny izotonizowały dożylnie, furkotał niespokojny sen na foliowym prześcieradle, gorączka szarpała bandaż i zwracała się do personelu dość obelżywie, nie życząc sobie bycia dotykaną dziesiątkami rąk, przyzwyczajałyśmy się z Mają do szklanego obozowiska ze śluzą antybakteryjną, wszystko szalenie jednorazowe bolało najbardziej od niewypuszczania do domu, kontaktowano się z nami poprzez nieustanną wymianę rękawiczek, fartuchów i grzeczności i przynoszone niedobre nowe wieści.

Trafił się Mai ciężki rotawirus z powikłaniami, poważnie odwodnione w ciągu 24 godzin dziecko w chwili przyjęcia miało kwasicę ketonową, bardzo kiepskie, częściowo niejasne wyniki, w tym poważne odbiałczenie. Powikłania tropiono sześć dni, masa badań, podejrzenie cukrzycy, namierzane różne odmiany zespołów złego wchłaniania. 16 stycznia objawiło się zapalenie trzustki, powód szalejących wyników, paradoksalnych i błyskawicznych spadków elektrolitów, bardzo wysokiego cukru. 20 stycznia pojawiło się zapalenie wątroby. Wszystko w ramach powikłań w infekcji rotawirusowej.

Aż wreszcie – tadam – 21 stycznia ujawniła się najważniejsza choroba – celiakia, ładne imię dla dziewczynki.

Ta
da
m
n

I inne brzydkie wyrazy.

W piątek, 24 stycznia, po nawodnieniu, wyleczeniu trzustki, zatłuczeniu rotawirusa, odchuchaniu albuminą i aminokwasami, ustabilizowaniu zapalenia wątroby skalibrowanej na program Prometeusz – puścili z tabletką do domu i pozwolili leżeć we własnych dekoracjach. Po 14 dniach w izolatce – coś naprawdę cudownego. Wrócić.

Mamy zatem syndrom powrotu z emigracji oraz aksamitną rewolucję żywieniową. Oddycham w torebkę, ogarniamy dzięki nieocenionym Znajomym (Znajomi, I lovU) temat ścisłej diety, majstrujemy w domu pakiet startowy dla eterycznej blondynki, co rzuciła gluten, idzie Nowe, zawiane, bo taki zwrot akcji, że wypadam przez burtę. (Oraz czy styczeń można już wyłączyć, proszę?)

Wczoraj dokonałam defenestracji produktów z glutenem, kuchnia jest biała i stosunkowo pusta, całą rodziną zaczynamy nowe życie z dietą bezglutenową, aby podołać Jej Restrykcyjności, więc ahoj, przygodo.

Oczywiście tak, odczuwam szczęśliwie ten paradoksalny efekt, lepiej wiedzieć, niż nie, odkąd wiem o celiakii, czuję się o wiele lepiej, śpię spokojniej, bo dotąd funkcjonowałam w trybie porcelanowo-biały dzwoneczek serca + świstak wejściowy + autoalarm + bojaźń i drżenie. Patrząc na wykonywane w szpitalu badania, czekając na kolejny wynik, czułam się codziennie jakbym stała przed maszyną losującą, będzie albo magda pocałuj pana, albo niech szanowna pani zechce wypierdalać, gdyż nigdy nie wiadomo, co los, dla ciebie pan Los, chowa dla ciebie w zanadrzu. Gdyby konik uciekł.

Najlepsze, najważniejsze, że jesteśmy w domu, bo chociaż wciąż nie wierzę, przecież w końcu przyjdzie jakiś rytm i spokój. Wróciłam z mocno posiwiałymi włosami, ciekawe dlaczego, teraz w każdej wolnej chwili odsypiam, piję wino, naklejam sobie pospieszny plaster na głowę pustą od czuwania nad wycieńczonym chorobami dzieckiem, wertuję w sieci pantone pól tulipanowych, licząc dni do powrotu koloru.

Tak. Przyszło nowe. No to niech usiądzie może.

Ochronka

Ochronka

Scambio comunicazione by Franco Matticchio

Ot, historia niesłychana. Kultura zrobiła sobie dziecko.

Dzieciństwo stało się obszarem specjalnego nadzoru. W Polsce hoduje się dzieci pilnie strzeżone, jak rottweiler, zeznanie podatkowe i pluskawica cuchnąca.

Hodowane szklarniowo, za rękę, na odżywce witaminowej warsztatów kreatywnych wesoło pną się po wyznaczonych tykwach nasze lekko naburmuszone dzieci, dla których zabawa na dworze, na podwórku i samodzielnie zawierane, swobodne znajomości są jak science fiction. Na ich dzieciństwo składa się nasza systematyczna kontrola i ofiarny dowóz do bezpiecznych destynacji. Krótkie wymiany zdań z przedstawicielami innych rodzin w świetlicach i szatniach. Relacja międzydziecięca układana jest przez rodziców, poza społeczną realnością i poza przypadkiem. W pepitkę wspólnych urodzin z grupą przedszkolną lub klasą, w miarę upływu lat bez przeżytków w rodzaju niecierpliwego oczekiwania na spełnione marzenie prezentu i bez eskorty najlepszych kolegów i koleżanek. Wieloletnie karnawały bez postów.

O tak, wiem, co mówię. Sama w dużym stopniu tak hoduję dzieci. Nie mam podwórka. Sąsiadów. Przedszkola obok domu. Szkoły obok domu. Mam kilometry ulic ze sznurem samochodów i przejścia bez świateł. I nie wiem, jak przedrzeć się do tej warstwy rzeczywistości, którą tak dobrze pamiętam.

Byłam dzieckiem bawiącym się do zmroku na dworze. Po dwudziestej jeszcze godzinę – dwie przesiadywałam na najwyższej gałęzi jabłoni w ogrodzie rodziców. Po prostu patrząc i myśląc. Uczestniczyłam w międzysąsiedzkiej popołudniowej wymianie dzieci, gdzie nasi rodzice automatycznie gotowali kilka porcji obiadu więcej, ponieważ zawsze pałętały się pod nogami jakieś nasze koleżanki. Gdzieś tam odrabiałam lekcje, jeśli jakieś w ogóle były zadawane. Plątanie się pod nogami dorosłych, swobodne przewalanie się gromadą pomiędzy domami, zabawa z rówieśnikami, z których dałoby się z trudem uzbierać komplet klepek, bo mieliśmy we wsi wysoki odsetek aberracji genetycznych, ta zabawa, stadna i wilcza, ukształtowała nawet mnie, odludka, dziewczynkę z domu na uboczu, ektoplazmę peerelu, blondynkę o włosach tak jasnych, że nie było mnie widać na zdjęciu w VIII klasie.

I jakoś tak chwilę po zamknięciu Pewexów, znienacka zestarzał się ten niedawny, czyli mój, Wasz, nasz model życia. A właściwie rozszedł, rozszczelnił, rozdzielił. Po wybuchu popeerelowskiej swobody konsumpcji wyliniało oczywiście przynajmniej kilka wersji świata. W kącikach okna rdzewieją anteny satelitarne, bezdomne koty piją z pudełek po margarynie Kama, na strychu moich rodziców, razem ze zdjęciami z pogrzebu babci, mereżkowymi prześcieradłami przywiezionymi przez stryjów z Wielkiej Wojny, pleśnieje Atari 65 XE, książeczka mieszkaniowa siostry i części zamienne do Syrenki oraz winyle z Festiwalem Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Babcine naszyjniki z Jablonexu rozszabrowały moje córki, Matce Boskiej Częstochowskiej rysa nie doszła do serca, na parapet od lat nie narobił żaden gołąbek pokoju. Mamy wojnę rzeczy.

Ale to nie wszystko.

Tak się przypadkowo złożyło, że nasze dzieci wypadły z rzeczywistości. Całej. Nie widują żadnej prawdziwej sfery życia. I chodzi o rzecz dużo grubszą aniżeli aroganckie manipulacje różem w wychowaniu domowych księżniczek i sklepowe tablice Mendelejewa z wszechpotężnym podziałem na zabawki dla dziewcząt i chłopców. Tu się, proszę Państwa, wykonał plan wieloletni, podręczny Truman show dla dzieci i młodzieży. Kultura rezerwatu dla dzieci rozstawiła praktyczne dekoracje, ochronkę, inscenizując wychowanie w kilku seriach i cyklach, gdzie świadomość i wiedzę kompetentnie zbalansowano na każdy poziom wiekowy, fundując le trompe l’oeil 1+, 5+, 14+: czy aby na pewno tak ustawiony bieg przez kategorie wiekowe kiedykolwiek się kończy?

Czuję jak w solidnych dekoracjach współczesnego dzieciństwa ciężko pracuje najniższa część opisanego przez Baumana mechanizmu “kultury do zapominania o śmierci’, mozolnie tłocząc w rzeczywistość opary zastępcze. Przedłużone, oczyszczone z realnego życia dzieciństwo chroni przed śmiercią lepiej aniżeli sztuka. W przedziale wiekowym 0 -18 zapominanie o śmierci jest więc czystym przywilejem hojną ręką danym dzieciom przez dorosłych. Podobnie jak dziesiątki innych nieuzasadnionych przywilejów. Delikatniejsze jedzenie. Częstsze sprawianie radości. Ścieranie z uroczych dziecinnych policzków cienia rozczarowania, niezadowolenia i smutku. Sycenie bodźcem w obawie przed skamlającą nudą. Strumyczek upominków w dostępnym przedziale cenowym. Rodzicielskie poczucie winy wreszcie, najpotężniejsza dziecięca broń naszych czasów.

Dziecinna kultura domagania się. Nierozumienia. Braku współodpowiedzialności.
No więc jest. Mamy to.
Co dalej?

Nasze dzieci – mimo dryblingu empatycznych matek, zachęcających aby intelektualnie pobudzone dziecko włączyło się oto w społeczność i okazało swoją przyrodzoną mądrość i zasób słownictwa, podejrzanie niechętnie uczestniczą. W odrabianiu własnych lekcji, w czytaniu książek, w sprzątaniu. I nie chodzi mi tutaj o eleganckie bądź wściekłe wkładanie w dłoń dziecka rekwizytów ról społecznych, próbny angaż do obowiązku domowego w ramach eksperymentu “mój mały bohater umie już sam wynieść śmieci”.

W najlepszym przypadku mam na myśli dzieci, które niemrawo ekscytują się zadanym tematem zabawy w laboratoryjnych warunkach placów zabaw, z zestawem zabawek kreatywnych. Znam dobrze mętny wzrok dzieci uczestniczących w kolejnych warsztatach. Zblazowana arogancja uczestników zaawansowanych w studyjnym klejeniu kartonu i mazaniu akwarelką. Sklejanie modelu, który choćby i poleciał, Ciebie samego donikąd nie zaniesie.

W gorszym przypadku mam na myśli wszystkie dzieci, których podstawową lekcją do okolic matury jest codzienna lekcja z braku prawdziwego wkładu w życie i przeżycie rodziny. Marsz do zabawek. Z ziemi włoskiej. Ucz się. Mamusia teraz odgryzie sobie język i pokrzyczy trochę do wewnątrz, bo nie ma pieniędzy/ pracy/ perspektyw, ale nie powie Tobie, dziecko, jak możesz pomóc, co możesz zrobić naprawdę, bo to nie są sprawy dla dzieci.

Otóż są.

Ale zamiast szczerości i (współ)pracy nad przeżyciem, dzieciństwo zawiera wyłącznie w tle lata szaleństwa rodziców, nie wypuszczających uprzęży, w której prowadza się dzieci, póki nie wyjdą na ludzi dobrze pilnowanym wyjściem, w miarę możliwości już nie piszcząc w bramkach.

Rezerwat dzieciństwa jest świetny, wiadomo. Tort czekoladowy przekładany panierowanym udem lalki Barbie, posypany ciastolinową trociną. Świadectwa kompetentnego układania lego. Nauka odpowiedzialności – dobrze, ale wyłącznie na kolejnych inkarnacjach chomika o tranzytywnym imieniu Kubuś. 18 lat ćwiczeń, czy astronautom po 18 latach suchej zaprawy w kosmodromie pozwolono by wyjść na orbitę? A przecież w domach robi się troszkę nerwowo, kiedy dziecko nie bardzo rozumie, o co nam chodzi, gdy coraz natarczywiej pchamy je w stronę wyjścia na powierzchnię. Żeby umiało samo załatwić i akt zgonu, i dowód, i kasę. I miało elementarne obycie nad woskowym policzkiem bliskich zmarłych. I rodziło swoje dzieci, szybko i szczęśliwe. Z sukcesami w życiu zawodowym, mądrze zarządzając starszymi od siebie. Oby wystarczyło do tego wspomnienie zabaw z koordynatorką urodzin, która sprawiedliwie rozdawała płaczącym kolegom lizaki. Nieważne, co u nich. Oby zza krawędzi szablonu nie wychynęła nigdy owłosiona łydka realności, chora na rzadszą niż katar chorobę, z nieznanym poziomem rozpaczy. Oby na dorosłej drodze nie stanęło dzieciom nic prawdziwego. Bo się jeszcze, biedactwa, okropnie wystraszą.

Moje pięcioipółletnie dziecko rzyga fikcyjnymi historiami. Ma dość zwierzątek w tarapatach. Księżniczek i smoków po uszy, choćby najfenomenalniejszych. Chce historii prawdziwych dzieci. Z opadniętą szczęką słucha, jak jej czytam książkę Dzieciaki świata Martyny Wojciechowskiej. Są to dzieci dużo bliżej życia. Mniej więcej w samym środku.

Nieosiągalne u nas? Jak Wy to widzicie? Jak sobie z tym radzicie? Obojętnie, czy jako rodzice, czy jako ludzie przypadkowo komunikujący się z równoległym społeczeństwem dzieci.

Ja opowiem jeszcze jeden ostatni drobiazg. Skoro nasze dzieci w wieku lat pięciu nie muszą bronić stada naszych kóz przed hienami, to może chociaż tyle możemy dla nich zrobić.

Moja niegdysiejsza ukochana wychowawczyni, odziedziczona na rok przez moją najstarszą córkę, w czasach gdy mieszkałyśmy we dwie z moimi rodzicami, surowo huczała na rodziców pierwszaków, na pierwszym zebraniu jeszcze przed rozpoczęciem roku:
– Nigdy nie pakujcie dziecku tornistra. Nie sprawdzajcie, czy odrobiło zadania. Czy wzięło dobry zeszyt. Nie pomagajcie mu. W niczym. Nie czytajcie mu głośno lektury. Nie wycinajcie za nie obrazków z gazety. To jest jego szkoła, jego życie i jego oceny. Jeśli dziecko zapomni piórnika – to dobrze, bo to ono samo zapomni. Zapomni tyle razy, aż będzie wiedziało samo, żeby ten piórnik przynieść. Inaczej wy mu ten piórnik do matury będziecie do torby wkładali. Pomożecie mu – to na zawsze będzie myślało, że to dlatego, że nie umie, nie musi. To najgorsza demoralizacja dziecka, jaką ja widzę i żadne dziecko się z niej nie pozbiera. Słabe dzieci rosną. Bardzo słabe. Nie pakujcie dzieciom tego tornistra. Na pierwszy dzień też mu nie pakujcie. To nie jest wasz tornister. A jak spakujecie, to przysięgam, że wam skórę przetrzepię.

I nigdy nie usłyszałam bardziej pożytecznej rady.
Do żadnej innej nie zastosowałam się równie starannie.
Póki co – samodzielność w szkole świetnie działa. Ale mimo to nadal boleśnie czuję potężne oderwanie najmłodszej córki od zwykłego życia, dryf dziecka z różową atrapą kuchenki, kiedy czytam jak Julek i Julka, pięcioletni, sami smażą sobie naleśniki na prawdziwej małej kuchence Julki. I betka, które z nich te naleśniki smaży, kiedy moja córka z rozdziawionymi ustami pyta: – I tak sami sobie usmażą? I najedzą się swoimi naleśnikami i nie zrobi im mama?
Nie zrobi. Ja zrobię, żebyś się kochanie, nie poparzyła czasem.

Jakie to dziwaczne. Nasze stado. Powoli topniejące do osobnych jaskiń. Do osobnych legowisk. Z delikatniejszymi grzebieniami do iskania młodych.

Jakie to odważne. Jako cywilizacja zaprzestać bezpośredniego współprzeżywania i dzielenia się doświadczeniem starszych z kolejnymi pokoleniami.

Jaka piękna brawura.

Może tylko trochę ciężko będzie żyć komuś, kogo całe życie chroniono przed zranieniem się życiem. Ale dość już. Trzeba kupić naszym boginiom Kumari coś ładnego. Idą Mikołajki.

Ptaki – nauka latania

Ptaki – nauka latania

Butterfly by Katachreza

Zachęcona Waszymi komentarzami pod moim niespokojnym postem “Ptaki“, chciałabym zadać Wam wyjątkowo krótkie pytanie:

Kto Was uczył w dzieciństwie odwagi?

Bo ktoś przecież musiał.
Kiedy, jak?

Mojego najukochańszego człowieka na świecie uczył odwagi dziadek. Nauka odbywała się na trzecim piętrze bloku i zasadzała się na stawianiu małego wnuczka na parapecie okna. Od zewnętrznej strony. Jestem przekonana, że systematyczne stawanie na parapecie od zewnętrznej strony może człowieka mocno odblokować, ale może macie jeszcze jakieś inne pomysły.

Mnie ośmielano do pomysłowości, samodzielności, samotności – i latania.  Najczęściej chyba bawiłam się w życie. Chodziłam po podwórku z młotkiem, gwoździami, obcęgami i deskami, robiąc sobie ławeczki i półki. Rozpalałam ognisko, na którym w blaszance gotowałam w wodzie liście malin. Przynosiłam poduszki i kołdry pod drzewo czereśniowe, żeby nie złamać nogi, jak spadnę, ucząc się wchodzić. Zimą chciałam jeździć sankami, ale nikt nie miał czasu mnie wozić, więc wymyśliłam na zamarzniętym jeziorku nieopodal domu nowy sport, w którym siedziałam na lodzie na sankach i odpychałam się kijkami z wbitymi na końcach gwoździami o odciętych łepkach. Myślę, że nauczyłam się odwagi do własnych pomysłów i korekt sytuacji, tego pamiętam najwięcej i za kogoś takiego się właściwie mam – niepraktykującego wynalazcę.

Ale największym marzeniem było latanie. Wycinałam z przynoszonego przez mamę z mleczarni kartonu kolejne szerokie skrzydła, przez zrobione cyrklem dziury przeciągałam w nich gumkę i tak przygotowane zakładałam na ręce. Biegłam długo, zawzięcie machając skrzydłami, i za wszelką cenę próbowałam się unieść. Marzyłam, że długie ćwiczenia dadzą w końcu efekt. Mroźną zimą uprawiałam szybkie zbieganie z zamarzniętego kopca buraków. Rodzice ofiarnie polewali kopiec wodą, żeby lód był mocny i gładki, a ja – brałam ogromny rozbieg i ślizgałam się z przypiętymi skrzydłami.

Dzikie dziecko. Muszę przypomnieć sobie, czego dokładnie nauczyłam się wtedy nie bać.
Zanim jeszcze okazało się, że jestem dziewczynką i trzeba mnie chronić przed spódniczką zła.