Wyprostowana noga Heleny Norowicz

Wyprostowana noga Heleny Norowicz

Helena Norowicz by BOHOBOCO

Państwo pozwolą.
Piękna Helena.

Cóż za świetnie rozegrany kadr.

Występująca w reklamie BOHOBOCO 81-letnia aktorka Helena Norowicz swoją nieskazitelnie wyprostowaną nogą przerzuca nas w odległą przyszłość.  Kiedy dopiero zostaniemy sobą.

Może to najważniejszy zabieg reklamowy ostatnich lat: w miejsce naiwnej konsumpcji teraźniejszości jako przedmiot pożądania pokazać nasz odległy wiek podeszły. Patrząc na piękną Helenę starości, oddychamy z ulgą. Ciąg dalszy istnieje. Nieobecny publicznie schyłek życia otrzymał oficjalne prawo emisji w czasie antenowym.

Społeczeństwo się starzeje, więc oczywiście pojawienie się u nas tego rodzaju reklamy było kwestią czasu, a BOHOBOCO jako marka premium musi trafić do zamożnych kilkudziesięciolatków, których stać na to, aby ją nosić. Dzięki Helenie Norowicz pole znaczeniowe reklamy jest jednak czyste i ładne: bogactwo starości. BOHOBOCO jako marka premium wprowadza starość jako produkt premium.

Wszyscy chcemy zostać tą piękną osiemdziesięciolatką. Helena Norowicz w naszym imieniu swobodnie prostuje nogę w seksownych czarnych spodniach. Wraz z reklamą pojawia się poważna obietnica, nieskładana dotąd w tej szerokości geograficznej: starość przyjdzie na naszych warunkach. Przezroczysta wstawka w materiale odsłania całe dotąd nieobecne pokolenie 70+.  Dyskretny trik projektantów pozwala nam podglądać piękne stare ciało; siatkowy wizjer daje szybki wgląd w przyszłość lepszą, aniżeli dotąd nam mówiono.

To nieobojętny kulturowo moment. Wraz z sesją BOHOBOCO, kultura popularna objęła życzliwym zainteresowaniem późną starość. Pracująca w reklamie idealizacja przedmiotu odniesienia kreuje zupełnie nową kobietę dojrzałą. Zawstydza wszystkich, którzy ośmielali się dawać jej co najwyżej leki na reumatyzm. Fundamentalny gest w kraju niewidzialnych starych ludzi, ważne przesunięcie metryk, trudna nagroda za późny wiek emerytalny.

Dzięki wyprostowanej nodze Heleny Norowicz odległość od teraz do bliżej nieokreślonego momentu w czasie, kiedy postanowimy zostać trochę starzy, stała się imponująca. Helena Norowicz dała nam więcej niż wszystkie dodatki socjalne w wolnej Polsce razem wzięte: kilkadziesiąt lat godnego życia więcej.

Poprzez sesję Bohoboco w trudnej figurze starości dodano nieoczywisty wymiar: bycie nieustannie i w pełni obecnym we własnym życiu. Starość, przedstawiana jako ubezwłasnowolnienie, powolne wykrwawianie się w przymusowych wnykach chorób, pułapka powodująca śmierć, zapowiedź końca, w prostych kadrach sesji modowej odzyskuje blichtr i splendor wieku dojrzałego.

Epicki rozmach tego gestu nie przestaje mnie zdumiewać. Helena Norowicz jest w tej sesji gościnnie. Żyje w najlepsze. Jest w trakcie samej siebie. Ubrana do wyjścia, pokazuje: mamy jeszcze tyle do zrobienia. Tyle do przeżycia. Zmarszczki nie są inscenizowane, na ramiona spływają siwozłote włosy, Norowicz nie została przebrana za kogoś, kim nie jest. Reklama zagrała va banque i dała nam marzenie o prawdziwej starości.

Pierwszy raz dzięki reklamie możemy marzyć o samych sobie – starych.
Żyjących z godnością.
Akceptowanych jako ciało.

Dyscyplinujący społecznie obraz.
Poszerzenie decorum.

Być jak Helena Norowicz.
Nie przestawajmy o niej myśleć.
Możemy bić się o nią przez resztę życia.
Będzie wspaniale długa.

Dostaliśmy sporo czasu, żeby zostać sobą.

Warunkowanie wstydem

Warunkowanie wstydem

Barbie by Nickolay Lamm

Centrum miasta, Żabka. Tutaj codziennie jest niedziela.

Młodzi mężczyźni pod murkiem odbywają dietę pięciu przemian. Na oko są przed czwartą. Nie rozmawiają. Przechodzące kobiety odprowadzają strzyknięciem śliny. Na mój widok nie plują.

Dociera do mnie. Wstydzę się. Palą mnie policzki.
To już.

To nic nadzwyczajnego, od lat każde z nas, zanim wyjdzie do ludzi, długo strzepuje niewidzialny pyłek z rękawa. Dziurę w skarpetce. Biedę. Wózek inwalidzki. Zniszczoną torebkę. Drobne bez grubych. Pesel z niewłaściwej połowy XX wieku. Zmarszczki. Brak, uchybienie, ubytek, ostatnie miejsce w wyścigu. Pochodzenie spoza podium. Każde z nas wielokrotnie znajdzie się w takim podzbiorze warunków.

Ludzie są bardzo uważni i chętnie robią nam tak, żebyśmy się wstydzili.

Że nie jesteśmy ładni.
I mądrzy. I że nie nadajemy się w istniejących okolicznościach. Akurat tak się złożyło. Że nie pasujemy.

Tak samo jak oni wielokrotnie nie pasują. Tak nam hobbystycznie przypominają tylko, że u nas również nie za różowo, poza koniuszkami uszu.

Straszna robota, drodzy homo sapiens, tak codziennie nieść wykluczenie. Kalkulować wykluczenie hipotetyczne, zapobiegać mu, cerować siebie i łatać dziury w całym. Tymczasem warunki przyjęcia do klubu spełniających oczekiwania są bardzo wyśrubowane i restrykcyjnie egzekwowane. Należy występować w wysokim standardzie. Nie różnić się. U jednostek odstających od standardu, pakiet podstawowych praw ludzkich systematycznie windykuje się jako niesłusznie wydany zestaw niezasłużonych przywilejów.

Czytałam kilka dni temu poruszający wpis Małgorzaty Halber w Codzienniku Feministycznym.

Malgorzata Halber pisze:

“Pod każdym małym moim malutkim zdjęciem napisane jest, że mam brzydkie ramiona, że powinnam pracować w radio, że wydepilować brwi, że widać mi sutki. Że to niemożliwe, żeby takie szkaradztwo tyle lat pracowało w telewizji. Że jestem tak brzydka, że nie można się skupić na tym, co mówię.

Wszystkie te superintymne rzeczy czytają moi pracodawcy, przed którymi następnego dnia muszę stanąć i oni najpierw oceniają, czy odpowiednio wyglądam. A potem mam mówić wesoło.

I zrobiło mi się nawet nie przykro. Poczułam się jak wariatka. Wariatka, która wierzyła, że to co robi, robi dobrze. Wariatka, która uwierzyła, o naiwności, że może być tak ładna, jak te inne dziewczyny.

Nieważne było też co mówiłam. Jestem dziewczyną. Mam być ładna jeśli chcę być dziennikarką. 

Zaczęłam wierzyć w to, że nie mogę iść po podwyżkę. Nie po tym. Nie po dwustu komentarzach.” 

(cyt.za Małgorzata Halber, Chcę być ładna, Codziennik Feministyczny)

Czytając to, myślę o obezwładniającym wstydzie, jaki nas warunkuje podczas bycia w świecie. Bez względu na to, co osiągniemy, co sobą reprezentujemy. I myślę jednocześnie o bardzo trafnych komentarzach do moich neurotycznych Prymusek patriarchatu, na jakie w tym samym czasie natrafiłam w sieci.

Komentarze mówiły o tym, że sednem każdej transmisji kulturowej jest warunkowanie wstydem.
I że wstyd jest na dłuższą metę skuteczniejszy niż lęk.

I tak, to jest sedno.
Warunkowanie wstydem. Skuteczniejszym niż lęk.

Mój ulubiony performatyw dzieciństwa: – No dalej, nie wstydź się.
Dopiero wtedy zaczynałam się wstydzić.

W czym pomaga wstyd? Społecznie – jest Najwyższą Izbą Kontroli. Wywoływany w toku edukacji poprzez sumę uwarunkowań. Pozwala dyscyplinować pod nieobecność. Automatyzuje odruchy, jak pigułki benedyktyńskie w wersji Tuwima i Słonimskiego, wstyd społecznie “przeczyszcza, nie przerywając snu”.

W dużym uogólnieniu wstyd jest wysokooktanowym paliwem edukacji. Wstyd gwarantuje redystrybucję wzorców bez ich kwestionowania. 

Proste, skuteczne i bezobsługowe. Warunkowana wstydem redystrybucja wzorców działa niemal bezstratnie przez kolejne pokolenia. Wstyd pozwala łatwo i bezdotykowo patrolować zogromniałe terytorium. Z perspektywy kulturowej Bóg jest Wstydem.

Warunkowanie wstydem odbywa się w języku. Jak już kiedyś wspominałam, pisałam kilka lat temu o sposobie, w jaki podczas katolickiej edukacji religijnej w świadomości dzieci język/ słownik teologii naznacza wstydem określone części ciała. Ze wzmożoną siłą odbywa się to przed pierwszą spowiedzią i komunią. Pewne części ciała zostają zdelegalizowane w imię skromności, wyrwane ze spoistego ciała. Wiecie, które części, co świadczy o tym, że wszyscy funkcjonujemy w porządku uprzedniego względem nas dyskursu, jakkolwiek nie zarzekalibyśmy się, że nie bierzemy w tym udziału. Lista tych części ciała stanowi kluczowy element redystrybucji. I najbardziej dojmujące jest to, jak wraz z edukacją religijną ciało dziecka zostaje na zawsze wtrącone w kodeks wykroczeń. Dorastające dziecko będzie musiało sprostać konieczności odzyskania prawa do całego ciała. Zawsze tak samo, czyli za cenę sprzeniewierzenia się dekalogowi. Grzech grzechów: bycie całym sobą.

Pogmatwane ścieżki warunkowania wstydem prostują jak potrafią mądrzy rodzice, terapeuci, lata lektur. Czy skutecznie?

Zastanawiam się, na ile potrafimy w naszym pokoleniu zmienić treść transmisji kulturowej. W jakim stopniu nie damy się wstydowi.

Umiemy?

Myślę o Was. Każdy z komentarzy rozsianych w sieci postawił mnie do pionu i zmusił do zastanowienia, na ile to, co napisałam, może być uniwersalne. I ogromnie dziękuję, że rozmawiacie o moich Prymuskach patriarchatu. Rozumiem Wasze mocno spolaryzowane reakcje na mój tekst. Cieszę się, jeśli w dużym zbliżeniu często okazuje się nieprawdziwy jako doświadczenie osobiste. Naprawdę bardzo się cieszę.

Niech będzie tak jak najczęściej.

Ja robię kulturowe makro dla społeczeństwa, w którym dyscyplinują nas Krystyny Pawłowicz, suma poglądów niemożliwych dla racjonalnego rozumu, a jednak dziwnym trafem rezonująca publicznie, wydająca nam zezwolenia na wolność i wymierzająca nam karę.

Zauważmy zatem, to nie ja i nie Ty zostałyśmy wystawione jako reprezentacja stada, która postanowi o tym, co jest dobre dla wszystkich. Czy chciało nam się tam dostać? Nie bardzo, bo dlaczego akurat my, po co, takie tam zwyczajne. A Krystyny dobre pasterki idą. Idą być surowymi szatniarkami kraju. Przypilnować wydawania płaszczyka moralności i redystrybucji wzorców, ponieważ czują się odpowiedzialne za Ciebie i za mnie. Abyśmy się nie stoczyły po naszym nasłonecznionym zboczu. W przeciwieństwie do nas, Krystyny wiedzą, że duch nie powinien latać, kędy chce, toteż biegną zamknąć mu okno.

I nie, nie mam wątpliwości, że stadem najgłośniej targają nie te kobiety, co trzeba. Syczący i pełen nienawiści elektorat prymusek patriarchatu.

One wszystkie niejeden raz nam jeszcze zabronią.
Kraj Dulskich musi mieć gęste firanki w oknach. Nie może empatyzować z Lokatorkami, które mu się na widoku trują siarką z zapałek. Stado uprasza, aby przewodził mu porządny elektryczny pastuch.

Co w moim subiektywnym odczuciu nie jest najlepsze dla przyszłości stada.

Od czegoś powinniśmy zacząć zmiany.
Czas zacząć robić prawdziwe zdjęcia, premierze Photoshop.
Czas pokazać to, co przed korektą. Wydać dementi dotyczące akceptowalnej grubości uda. Zrehabilitować sylwetkę Wenus z Willendorfu. Włączyć do kanonu każde stadium rozwoju. Przywrócić dumę z mądrej starości. Zaniechać deratyzacji zmarszczek, przestać tępić czas biologiczny w czasie kulturowym, nie wywabiać go z ciała jak plamę. Skalibrować wzorzec piękna pod realne ciało, nie odwrotnie.

Zrobić proste rzeczy, żeby naród przestał się siebie wstydzić.

Pamiętam, jak pierwszy raz w dorosłym życiu wysiadłam na dworcu w Warszawie.
Zaczął się akurat dwudziesty pierwszy wiek, byłam zdeterminowaną samotną matką z najgłupszymi pomysłami na to, jak zarobić na siebie i dziecko. Jechałam z głupia frant, filolożka polska, po mamusi klęska samooceny, po tatusiu okradziony wynalazca, de domo Wokulska, z czerwoną od mrozu dłonią, na spotkanie z dyrektorem firmy produkującej płyn do naczyń Ludwik, aby zaproponować mu nowy produkt, ekologiczny, niskodetergentowy płyn do mycia naczyń dla dzieci. Ot, głupia. Dyrektor nie był zainteresowany, o czym kilkanaście lat później myślę z niezwykłą czułością, patrząc w drogerii na zupełnie innej firmy i przez kogoś innego zaprojektowany, prawdziwy specjalistyczny płyn do mycia naczyń dla dzieci.

To tam właśnie miała miejsce moja pierwsza prawdziwa lekcja wstydu.

Jak ja się ogromnie wstydziłam, wchodząc do kawiarni wielkiego warszawskiego hotelu na moją ubożuchną rozmowę “biznesową”. Ludzie kochani, jak ja się wstydziłam. Parszywie. Pojechałam tylko dlatego, że jako samotna matka musiałam być nieustannie dzielniejsza od samej siebie i brać się za kark jak szczeniaka, żeby odważyć się na cokolwiek, zanim zdążę się zastanowić, czy umiem, wypada mi, mogę, powinnam. I taki wtedy miałam haniebnie brzydki płaszczyk zimowy. Taka byłam ogromnie skądinąd. W wiskozowej marynarce, niekobieta, nieczłowiek, niesukces. Ośmieszało mnie wszystko, odczuwałam własne oszałamiające zażenowanie każdym kawałkiem mnie. Gryząc się w rękę, aby nie zwiać, wystąpiłam w obranej roli, wypiłam polskie “ekspresso”, przyjęłam odmowę z godnością, wróciłam do Poznania, a potem dalej, na wieś, do rodziców i czekającej na mnie małej córeczki.

Wyryczeć się w kąciku.
Że nie umiem.
Nie zasługuję.
Nie dam rady.
Że nie nadaję się do niczego, przed czym wielokrotnie przestrzegała mnie mama.

Myślałam o tym, dziesięć lat później jadąc do Warszawy z Michałem Larkiem, żeby zrobić wywiad z Sylwią Chutnik do (Anty)macierzyństwa, ukochanego numeru Czasu Kultury, którego byliśmy redaktorami prowadzącymi, numeru, dzięki któremu mogłam poznać wspaniałą Zimno i przeprowadzić z nią wywiad, numeru, do którego udało nam się wydać pierwszy tom “Macierzyństwa bez Lukru”, bezprecedensowej antologii tekstów utalentowanych blogerek skrzykniętych w szczytnym celu przez kapitalną i niestrudzoną Dorotę Smoleń.

Wysiadłam wtedy w Warszawie i zobaczyłam, że telewizyjnemu miastu spada tynk, a ulice mają mniej intensywne kolory niż w polskich telenowelach. Myślałam sobie – cholera. Miasto ma niewydepilowane łydki, tylko fotografuje się w Twoim Stylu tak, że ja o tym nie wiedziałam. I przez chwilę wstydziłam się samej siebie mniej.

Ale nie jest tak, żebym była zdrowiuteńka w okolicach żywego, tam gdzie wstyd i niska samoocena. Chociażbym sześć godzin stała przed półką z własnymi artykułami. Kiedy teraz jadę do Warszawy na rozmowę biznesową, przez bite trzy dni, totalnie załamana, z poczuciem klęski totalnej, szukam w sklepie czegoś, w czym będę dobrze wyglądała. Żeby uratować wartość własną przed błyskawiczną inflacją, jaka ją obejmuje, kiedy musi wystawić się na cudzą ocenę.

I nie umiem wyrugować do końca tego wstydu za samą siebie. Taką jakąś. Szlifuję, ćwiczę, wypisuję to z siebie, ale został osad w głowie. Z kamienia w gardle. No nie wstydź się.

I nie wiem, jaka jest prawidłowa odpowiedź na pytanie Magdy, która w komentarzu do Prymusek zastanawia się:

“Zastanawiam się czym jest kobiecość naturalna. Jak ona wygląda, czym się przejawia. Jaka byłaby dziewczynka wychowana w izolacji od norm społecznych, “tresury” i wzorców. Mająca tylko siebie, swój umysł, ciało z genotypem xx, żeńskie hormony. Pełną wspaniałą kobietą? Chorym potworem?
Czym jest kobiecość dla samej siebie.
Czym jest kobiecość na rzecz mężczyzn.
Czym jest kobiecość zawieszona w próżni, bez żadnych kontekstów, odniesień.
Nie wiem.”

Ja też nie wiem, od lat zaciekle zastanawiam się, jaka byłabym ja sama, gdyby nie zakuwać mnie w hiszpański bucik wstydu i wychowania.

A Wy wiecie?

Ochronka

Ochronka

Scambio comunicazione by Franco Matticchio

Ot, historia niesłychana. Kultura zrobiła sobie dziecko.

Dzieciństwo stało się obszarem specjalnego nadzoru. W Polsce hoduje się dzieci pilnie strzeżone, jak rottweiler, zeznanie podatkowe i pluskawica cuchnąca.

Hodowane szklarniowo, za rękę, na odżywce witaminowej warsztatów kreatywnych wesoło pną się po wyznaczonych tykwach nasze lekko naburmuszone dzieci, dla których zabawa na dworze, na podwórku i samodzielnie zawierane, swobodne znajomości są jak science fiction. Na ich dzieciństwo składa się nasza systematyczna kontrola i ofiarny dowóz do bezpiecznych destynacji. Krótkie wymiany zdań z przedstawicielami innych rodzin w świetlicach i szatniach. Relacja międzydziecięca układana jest przez rodziców, poza społeczną realnością i poza przypadkiem. W pepitkę wspólnych urodzin z grupą przedszkolną lub klasą, w miarę upływu lat bez przeżytków w rodzaju niecierpliwego oczekiwania na spełnione marzenie prezentu i bez eskorty najlepszych kolegów i koleżanek. Wieloletnie karnawały bez postów.

O tak, wiem, co mówię. Sama w dużym stopniu tak hoduję dzieci. Nie mam podwórka. Sąsiadów. Przedszkola obok domu. Szkoły obok domu. Mam kilometry ulic ze sznurem samochodów i przejścia bez świateł. I nie wiem, jak przedrzeć się do tej warstwy rzeczywistości, którą tak dobrze pamiętam.

Byłam dzieckiem bawiącym się do zmroku na dworze. Po dwudziestej jeszcze godzinę – dwie przesiadywałam na najwyższej gałęzi jabłoni w ogrodzie rodziców. Po prostu patrząc i myśląc. Uczestniczyłam w międzysąsiedzkiej popołudniowej wymianie dzieci, gdzie nasi rodzice automatycznie gotowali kilka porcji obiadu więcej, ponieważ zawsze pałętały się pod nogami jakieś nasze koleżanki. Gdzieś tam odrabiałam lekcje, jeśli jakieś w ogóle były zadawane. Plątanie się pod nogami dorosłych, swobodne przewalanie się gromadą pomiędzy domami, zabawa z rówieśnikami, z których dałoby się z trudem uzbierać komplet klepek, bo mieliśmy we wsi wysoki odsetek aberracji genetycznych, ta zabawa, stadna i wilcza, ukształtowała nawet mnie, odludka, dziewczynkę z domu na uboczu, ektoplazmę peerelu, blondynkę o włosach tak jasnych, że nie było mnie widać na zdjęciu w VIII klasie.

I jakoś tak chwilę po zamknięciu Pewexów, znienacka zestarzał się ten niedawny, czyli mój, Wasz, nasz model życia. A właściwie rozszedł, rozszczelnił, rozdzielił. Po wybuchu popeerelowskiej swobody konsumpcji wyliniało oczywiście przynajmniej kilka wersji świata. W kącikach okna rdzewieją anteny satelitarne, bezdomne koty piją z pudełek po margarynie Kama, na strychu moich rodziców, razem ze zdjęciami z pogrzebu babci, mereżkowymi prześcieradłami przywiezionymi przez stryjów z Wielkiej Wojny, pleśnieje Atari 65 XE, książeczka mieszkaniowa siostry i części zamienne do Syrenki oraz winyle z Festiwalem Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Babcine naszyjniki z Jablonexu rozszabrowały moje córki, Matce Boskiej Częstochowskiej rysa nie doszła do serca, na parapet od lat nie narobił żaden gołąbek pokoju. Mamy wojnę rzeczy.

Ale to nie wszystko.

Tak się przypadkowo złożyło, że nasze dzieci wypadły z rzeczywistości. Całej. Nie widują żadnej prawdziwej sfery życia. I chodzi o rzecz dużo grubszą aniżeli aroganckie manipulacje różem w wychowaniu domowych księżniczek i sklepowe tablice Mendelejewa z wszechpotężnym podziałem na zabawki dla dziewcząt i chłopców. Tu się, proszę Państwa, wykonał plan wieloletni, podręczny Truman show dla dzieci i młodzieży. Kultura rezerwatu dla dzieci rozstawiła praktyczne dekoracje, ochronkę, inscenizując wychowanie w kilku seriach i cyklach, gdzie świadomość i wiedzę kompetentnie zbalansowano na każdy poziom wiekowy, fundując le trompe l’oeil 1+, 5+, 14+: czy aby na pewno tak ustawiony bieg przez kategorie wiekowe kiedykolwiek się kończy?

Czuję jak w solidnych dekoracjach współczesnego dzieciństwa ciężko pracuje najniższa część opisanego przez Baumana mechanizmu “kultury do zapominania o śmierci’, mozolnie tłocząc w rzeczywistość opary zastępcze. Przedłużone, oczyszczone z realnego życia dzieciństwo chroni przed śmiercią lepiej aniżeli sztuka. W przedziale wiekowym 0 -18 zapominanie o śmierci jest więc czystym przywilejem hojną ręką danym dzieciom przez dorosłych. Podobnie jak dziesiątki innych nieuzasadnionych przywilejów. Delikatniejsze jedzenie. Częstsze sprawianie radości. Ścieranie z uroczych dziecinnych policzków cienia rozczarowania, niezadowolenia i smutku. Sycenie bodźcem w obawie przed skamlającą nudą. Strumyczek upominków w dostępnym przedziale cenowym. Rodzicielskie poczucie winy wreszcie, najpotężniejsza dziecięca broń naszych czasów.

Dziecinna kultura domagania się. Nierozumienia. Braku współodpowiedzialności.
No więc jest. Mamy to.
Co dalej?

Nasze dzieci – mimo dryblingu empatycznych matek, zachęcających aby intelektualnie pobudzone dziecko włączyło się oto w społeczność i okazało swoją przyrodzoną mądrość i zasób słownictwa, podejrzanie niechętnie uczestniczą. W odrabianiu własnych lekcji, w czytaniu książek, w sprzątaniu. I nie chodzi mi tutaj o eleganckie bądź wściekłe wkładanie w dłoń dziecka rekwizytów ról społecznych, próbny angaż do obowiązku domowego w ramach eksperymentu “mój mały bohater umie już sam wynieść śmieci”.

W najlepszym przypadku mam na myśli dzieci, które niemrawo ekscytują się zadanym tematem zabawy w laboratoryjnych warunkach placów zabaw, z zestawem zabawek kreatywnych. Znam dobrze mętny wzrok dzieci uczestniczących w kolejnych warsztatach. Zblazowana arogancja uczestników zaawansowanych w studyjnym klejeniu kartonu i mazaniu akwarelką. Sklejanie modelu, który choćby i poleciał, Ciebie samego donikąd nie zaniesie.

W gorszym przypadku mam na myśli wszystkie dzieci, których podstawową lekcją do okolic matury jest codzienna lekcja z braku prawdziwego wkładu w życie i przeżycie rodziny. Marsz do zabawek. Z ziemi włoskiej. Ucz się. Mamusia teraz odgryzie sobie język i pokrzyczy trochę do wewnątrz, bo nie ma pieniędzy/ pracy/ perspektyw, ale nie powie Tobie, dziecko, jak możesz pomóc, co możesz zrobić naprawdę, bo to nie są sprawy dla dzieci.

Otóż są.

Ale zamiast szczerości i (współ)pracy nad przeżyciem, dzieciństwo zawiera wyłącznie w tle lata szaleństwa rodziców, nie wypuszczających uprzęży, w której prowadza się dzieci, póki nie wyjdą na ludzi dobrze pilnowanym wyjściem, w miarę możliwości już nie piszcząc w bramkach.

Rezerwat dzieciństwa jest świetny, wiadomo. Tort czekoladowy przekładany panierowanym udem lalki Barbie, posypany ciastolinową trociną. Świadectwa kompetentnego układania lego. Nauka odpowiedzialności – dobrze, ale wyłącznie na kolejnych inkarnacjach chomika o tranzytywnym imieniu Kubuś. 18 lat ćwiczeń, czy astronautom po 18 latach suchej zaprawy w kosmodromie pozwolono by wyjść na orbitę? A przecież w domach robi się troszkę nerwowo, kiedy dziecko nie bardzo rozumie, o co nam chodzi, gdy coraz natarczywiej pchamy je w stronę wyjścia na powierzchnię. Żeby umiało samo załatwić i akt zgonu, i dowód, i kasę. I miało elementarne obycie nad woskowym policzkiem bliskich zmarłych. I rodziło swoje dzieci, szybko i szczęśliwe. Z sukcesami w życiu zawodowym, mądrze zarządzając starszymi od siebie. Oby wystarczyło do tego wspomnienie zabaw z koordynatorką urodzin, która sprawiedliwie rozdawała płaczącym kolegom lizaki. Nieważne, co u nich. Oby zza krawędzi szablonu nie wychynęła nigdy owłosiona łydka realności, chora na rzadszą niż katar chorobę, z nieznanym poziomem rozpaczy. Oby na dorosłej drodze nie stanęło dzieciom nic prawdziwego. Bo się jeszcze, biedactwa, okropnie wystraszą.

Moje pięcioipółletnie dziecko rzyga fikcyjnymi historiami. Ma dość zwierzątek w tarapatach. Księżniczek i smoków po uszy, choćby najfenomenalniejszych. Chce historii prawdziwych dzieci. Z opadniętą szczęką słucha, jak jej czytam książkę Dzieciaki świata Martyny Wojciechowskiej. Są to dzieci dużo bliżej życia. Mniej więcej w samym środku.

Nieosiągalne u nas? Jak Wy to widzicie? Jak sobie z tym radzicie? Obojętnie, czy jako rodzice, czy jako ludzie przypadkowo komunikujący się z równoległym społeczeństwem dzieci.

Ja opowiem jeszcze jeden ostatni drobiazg. Skoro nasze dzieci w wieku lat pięciu nie muszą bronić stada naszych kóz przed hienami, to może chociaż tyle możemy dla nich zrobić.

Moja niegdysiejsza ukochana wychowawczyni, odziedziczona na rok przez moją najstarszą córkę, w czasach gdy mieszkałyśmy we dwie z moimi rodzicami, surowo huczała na rodziców pierwszaków, na pierwszym zebraniu jeszcze przed rozpoczęciem roku:
– Nigdy nie pakujcie dziecku tornistra. Nie sprawdzajcie, czy odrobiło zadania. Czy wzięło dobry zeszyt. Nie pomagajcie mu. W niczym. Nie czytajcie mu głośno lektury. Nie wycinajcie za nie obrazków z gazety. To jest jego szkoła, jego życie i jego oceny. Jeśli dziecko zapomni piórnika – to dobrze, bo to ono samo zapomni. Zapomni tyle razy, aż będzie wiedziało samo, żeby ten piórnik przynieść. Inaczej wy mu ten piórnik do matury będziecie do torby wkładali. Pomożecie mu – to na zawsze będzie myślało, że to dlatego, że nie umie, nie musi. To najgorsza demoralizacja dziecka, jaką ja widzę i żadne dziecko się z niej nie pozbiera. Słabe dzieci rosną. Bardzo słabe. Nie pakujcie dzieciom tego tornistra. Na pierwszy dzień też mu nie pakujcie. To nie jest wasz tornister. A jak spakujecie, to przysięgam, że wam skórę przetrzepię.

I nigdy nie usłyszałam bardziej pożytecznej rady.
Do żadnej innej nie zastosowałam się równie starannie.
Póki co – samodzielność w szkole świetnie działa. Ale mimo to nadal boleśnie czuję potężne oderwanie najmłodszej córki od zwykłego życia, dryf dziecka z różową atrapą kuchenki, kiedy czytam jak Julek i Julka, pięcioletni, sami smażą sobie naleśniki na prawdziwej małej kuchence Julki. I betka, które z nich te naleśniki smaży, kiedy moja córka z rozdziawionymi ustami pyta: – I tak sami sobie usmażą? I najedzą się swoimi naleśnikami i nie zrobi im mama?
Nie zrobi. Ja zrobię, żebyś się kochanie, nie poparzyła czasem.

Jakie to dziwaczne. Nasze stado. Powoli topniejące do osobnych jaskiń. Do osobnych legowisk. Z delikatniejszymi grzebieniami do iskania młodych.

Jakie to odważne. Jako cywilizacja zaprzestać bezpośredniego współprzeżywania i dzielenia się doświadczeniem starszych z kolejnymi pokoleniami.

Jaka piękna brawura.

Może tylko trochę ciężko będzie żyć komuś, kogo całe życie chroniono przed zranieniem się życiem. Ale dość już. Trzeba kupić naszym boginiom Kumari coś ładnego. Idą Mikołajki.

Dzień poltergeista

Dzień poltergeista

God, save the Barbie!

Otrzymaliśmy dziś w dostawie ogólnokrajowej dzień podwójnie wolny z miętówką mistyczną racjonowaną przez wspaniałomyślne państwo.

Pod moim stuletnim balkonem chodzą odświętnie ubrani konkwistadorzy skromnie gasnącej epoki naziemnej i anonsują niedzielę. Cały ten zgiełk taki dziś ładnie wytłumiony dobrym wychowaniem, choć z mimowolnych skrzywień trajektorii ruchu wynika, że duch święty latał kędy chciał, a nie zawsze udawało mu się odbić od absolutu w nielicznym monopolowym na stacji benzynowej.

Szanuję stadną apokalipsę niedzieli, która dokona się jak co weekend nocnym powrotem lokalnego taty. Sprężyna tygodnia nakręca czas kolisty, który być może spóźnia się o całe jedno zmartwychwstanie, ale nigdy nie marnuje dobrej okazji. U wszystkich dokwaterowani Kacper Melchior Baltazar, jak to wszystko odchować, wyżywić, a imienin ile. I ot, co rok – prorok i lato, niewierzący na plażę, wierzący na tłumne nabieranie wody święconej do słoiczków po keczupie, będzie na popitkę i kamień nazębny.

Małe Polski. Plemiona telewizyjne, zasypiające ufnie nad gazetką promocyjną z Tesco. Poprawiające sobie widoczność wymianą osiedlowego kina na Biedronkę. Całe jedno pokolenie jak dotąd nie wstało z kanapy. Niechby i testy gimnazjalne były z gazetek reklamowych. Okazje wielokrotnego wyboru. I trudne obliczenia na alkomacie jednorazowego użytku, jeśli wypiłem cztery piwa, to kiedy będę mógł prowadzić. Wiedza powinna być codziennego użytku. I utwierdzają dzisiaj krytycy u Zimno, żadnych bójek na Kopalińskiego, nauczmy się wreszcie.

Tabletki na życie w tym kraju jeszcze długo będą z krzyżykiem.

Zakaz lizania gabloty

Zakaz lizania gabloty

Zakazy by Polska

Rok temu, w wakacje, zdobyliśmy Malbork. Zamkowa restauracja Gothic z aspiracjami,ale bez perspektyw, przywitała naszą rodzinę z czwórką dzieci na wskroś polskim gestem przyjaźni. Duży wolny stół, dzbanek kompotu, kredki, bloki i korony dla dzieci. Po kilku godzinach zwiedzania – błogostan.

– Musi się Pani przesiąść, powiedziała do mnie kelnerka, zamiast przyjąć call for espresso. – To jest stół dla dzieci, tu nie wolno siedzieć. – O…ok? To proszę inny stół, możemy wziąć kredki? -Nie wolno. – Ale dlaczego? – Bo wie Pani, tylko na tym jednym stole mamy obrus, który mogą brudzić dzieci. I niech państwo usiądą przy trójce. – Ale nas jest sześcioro. – Ale dzieci zostaną przy stole dla dzieci. Będą mogły rysować. – Ale dzieci będą jadły obiad, potrzebujemy 6 krzeseł. -To państwo będą siedzieli przy trójce, a dzieci przy stoliku dla dzieci. – To dzieci mają zjeść przy tym stole? – Nie! Tam nie wolno jeść, to stół dla dzieci! – Ok, dziękujemy pani, do widzenia.

Tak było. Do wędrówki po naszym kraju trzeba mieć nerwy ze stali i własny pomysł na wszystko, bo sztanca nie przewiduje tak licznych składów osobowych w fabule wakacji.

Postanowiłam wkleić tutaj swój własny niegdysiejszy komentarz do marcowego posta Zimno, bo wskutek nadejścia ciepłej wiosny i objawienia się rodzin na ulicach, w restauracjach, bramach i na placach zabaw, wydaje mi się boleśnie aktualny i tęsknię do świata, w którym jest możliwe i bez dąsów przygotowane nienerwowe wrastanie dzieci w społeczeństwo, bez spychania w kącik malucha syknięciami gości. Pamiętny pomysł stref wolnych od dzieci, z którym rozprawiła się Zimno, ciągle we mnie tyka. Jak bomba. Nie, nie czuję się w tym kraju chciana, mimo że łożę na spory kawałek przyszłego pokolenia, które będzie musiało jakoś sobie cichutko urosnąć i wesprzeć skrzydłem emerytalnym dzisiejszych syczących.

Nie chcę, żeby którekolwiek z moich dzieci rosło w cudzym zakazie, spocone ze strachu, przed umowną granicą Pań Halinek. Jest pewna elementarna różnica pomiędzy wychowaniem a represją. Naród, który wyrasta z dzieci wychowanych na zakazach i karach, na punktach ujemnych i rodzicach biorących stronę strażników syczących “nie wolno dotykać” – potem nie dotyka. Ani rzeczy, ani istoty rzeczy. Nieźle za to recytuje i karnie maszeruje w pochodach okolicznościowych.

[Z komentarza, więc może ktoś z Was czytał, wybaczcie] Kiedy byłam w Barcelonie, wieczorami wokół restauracyjnych stolików biegały stada dzieci. Rodziny, przyjaciele, znajomi, jedli kolację pod gołym niebem, rozmawiali głośno i śmiali się zaraźliwie, a wszystkie uzbierane dzieci czasem jadły, a czasem przemieszczały się przez restauracyjną wioskę spontanicznym wężem. Nie drgały niczyje oburzone wąsy, nie było zmęczonych animatorek, linii Maginota w formie praktycznych stolików rodzinnych w bocznej, wygłuszonej sali, po prostu błyskały gołe pięty w sandałach, a wokół kotłowała się nienatrętnie żywiołowa radość.

Place zabaw jeszcze przed północą pełne były dzieci z leniwie gadającymi ze sobą, śmiejącymi się głośno matkami. Po północy do domów wracały niecicho całe syte rodziny, a ojcowie poważnie prowadzili na plastikowych jeździkach i rowerkach z kaczuszką chylące się już trochę ku upadkowi senne dzieci.

U nas dzieci wrzuca się w świat w modelu “Nie przeszkadzaj”. Cichutko, nie wolno, nie dotykaj. Przesadzam? Ależ kochani, nigdzie nie ma takich muzeów, jak w Polsce. Nigdzie. Takiej szyby, co jej nie wolno palcem. Takich eksponatów chronionych jak śnieżyczka przebiśnieg. Takich opancerzonych kopii oryginałów. Tylko moje dziecko weszło w Poznaniu w kościec, ościec zrekonstruowanego prawieloryba czy innej praryby i go zawaliło.

U nas getto restauracyjne jest preinstalowane lokalnie, w polskiej głowie, która wychodzi na mrożoną krewetkę po szacunek i godność, odświętna, na barykadę barakudy :>. Za szarlotkę naszą i waszą. Za pieniądze.

U nas się trzyma pod kluczem, nieufnie, na dystans. Węgiel, dziecko, samochód, rozwód, śmierć i romans, Rozmawia się z obcymi GŁOŚNO, po polsku głośno sylabizując PA-NI-PÓJ-DZIE-W-PRA-WO-NICHT-VERSTEIEN-PRZE-PRA-SZAM-U-MNIE-JESZCZE-TROCHĘ-OKUPACJA.

A południe tak jakoś żyje. Jak maleje upał. Zasypia wesoło, chociaż kryzys. Bawi się i odpoczywa razem, całym rodzinnym miastem, rodzinnym miasteczkiem i rodzinną wioską. Na włoskiej fieście w miasteczku pod Rzymem chłopaki i dziewczyny od ledwo zaczynających chodzić po już ledwo powłóczące nogami do nocy wymachiwały bioderkiem naturalnym i sztucznym, w symbiozie, bez pyskotrzasków światopoglądowych, tamując ruch na jedynym rondzie w starym centrum. Razem, wyobrażacie sobie? Straszne, co? Tak się lubić i spotykać.

Są miejsca, gdzie świat jest jakiś taki – bardziej wspólny. Nie na kartki. Bez listy i kart wstępu.

Jestem przeciwko krajowej godzinie policyjnej, która jest o każdej i wszędzie. Przeciwko rozwiniętemu systemowi zakazu gry w piłkę. Przeciwko utracie podwórek. Przeciwko lękom i całej tej walerianie izolacji każdego od wszystkich. Przeciwko prawu separacyjnemu i stanom lękowym.

Przypomnijcie sobie. To miejsce, w którym Was nie chcą. Do którego nie powinniście wchodzić. Bo nie pasujecie. Wypadacie z obstalowanego u krawca garnituru społecznego zębów, a wszystkie mądrości. Za młode na, za stare na, za biedne na, za bogate na, za wierzące, za niewierzące, za głupie, za mądre, za bezdzietne, zbyt hojnie obdarzone potomstwem, w za krótkich spódniczkach i w zbyt bibliotekarskich sweterkach.

Przypomnijcie sobie, skąd kiedyś wyszłyście w ataku duszności i wstydu.

Ja w naszym miłym kraju wychowałam samotnie dziecko.
Doprawdy restauracyjne gettko byłoby zabawną wisienką na torcie wykluczeń.

Doprawdy byłabym rozbawiona, gdyby ktoś mnie jeszcze z któregoś powodu nie chciał.
Z jeszcze chociażby jednego.

Nicht für Frauen mit Kindern.
To może opaski?

Cieniutka jak opłatek banderola na zatłuszczonych stronach karty dań dla milusińskich? Tutaj z boku, troszkę na uboczu społeczeństwa, które winszuje sobie spokojnych skrzydełek.

To może cała dzielnica? Województwo?
Państwo kobiet, rodzin z dziećmi może?
Tak ładnie wyrosną.
Na nas.
Prawda, jak to dobrze?

Praska wiosna

Praska wiosna

Sikający by David Černý
by Katachreza

Nie było mnie, bo wyszłam za jętyk.

Miałam siebie bezdzietną przez cały bity tydzień. Mogę jedynie powiedzieć, że różnica w zawartości siebie w sobie jest znaczna. I czasu w czasie.

Praga wiosną jest wspaniała. Bez biały i fioletowy kwitną na potęgę, w Angelato dają lody śmietankowe z parmezanem, świętemu Wacławowi David Černý osiodłał zdechłego konia, a Czesi są uśmiechnięci. W rejonach nieturystycznych nieprzymusowo serdeczni, w strefie zagrożenia turystą – ibidem. Bardzo, bardzo dziwne wrażenie. I starsi są. Widocznie starsi. Zza kontuarów i lad uśmiechają się panie i panowie, nie studiująca adolescencja. Nie zniknęli, jak w Polsce, z posad innych niż à la Pani Halinka. Są niearoganccy, uprzejmi po ludzku, pomocni i empatyzujący spontanicznie, rozmowni, ciekawi, nie burczą. Są staranni międzyludzko jakoś inaczej, zwyczajniej, nie z uwagi na zalecenie pracodawcy oraz kursy z zarządzania i sprzedaży. Czy ja wiem – może po prostu żyją?

Co już całkowicie wprawiło mnie w osłupienie – to uśmiechnięci, życzliwi policjanci, ochroniarze i strażnicy wszelkiego rodzaju. Najszczerzej ubawionych i najserdeczniejszych widywałam pod zdechłym koniem świętego Wacława przed kawiarnią Lucerna. Gawędzili spokojnie z turystami, tubylcami i kloszardami – żartowali i wyjaśniali, poczciwi i krępi jak Rumcajsy. Nie było zatrzymań, ani upozowanej grozy władzy, choć wykluwaliśmy się w tym samym żelbetonowym jajku socjalizmu.

Taką mam obserwację. O. A obserwacja wykonywana była podczas niespokojnej przebieżki przez miasto z takim jednym fajnym zapaleniem oskrzeli, które zabrało mnie w podróż majową i zapadło na zdrowiu paskudnie. Wyborny praski wieczór i noc upłynęły wyłącznie na studzeniu gorączki 39,3’C, na której żaden lek nie robił wrażenia. Jaka to była radość, kiedy po dwóch godzinach zimnych kompresów udało się zbić dwie kreski! Ludzie! Potem już tylko lekarz, badanie crp i antybiotyk i już można było wracać. U praskiego lekarza szczerze ubawił mnie pomysłowy system miar i wag – w tym szaleństwie była wybitnie środkowoeuropejska metoda.

Przed gorączkowym powrotem do kraju w zachwyt i euforię wprawił mnie praski Zamek, Hradczany, Złota Uliczka, kamienice z fasadami zdobionymi moją ulubioną techniką sgrafitto, wszystko samotnie schodzone, obejrzane, połknięte w zachwycie. Piękne miasto dla ludzi, otwarte i jasne, neurasteniczne i melancholijne, ale przejrzyste.

I nie wiem, jakim cudem jedno miasto i jeden naród mogą zawierać tyle autoironii. Wydaje mi się, że kończy się tutaj właśnie destylować własną historię do form bardziej życiowych niż ołówek z brzozy smoleńskiej i silniej ułatwiających trawienie niż wzbudzony w polskiej wątrobie orzeł żółciowy.

A ja – proszę Państwa – ja to jestem z Polski. I trzeba by sprawdzić mi na opakowaniu, co właściwie mam w środku.