Czuwanie

Czuwanie

  Maria Trip by Rembrandt by Michael Mapes

Jak widzicie, zniknęłam na dłużej.

Fraktalny ten styczeń, przy wtórze cichych implozji w domowej puszce Pandory rozpadam się na drobne kawałki i opalizuję przy odrobinie słońca, nanizując na sznurek trochę nanosekund, tych nielicznych, kiedy akurat niczym się nie martwię. Gdyby nie ta niesprzyjająca odległość od lata, mogłabym wirować sobie w nieprzerwanych smugach światła, drobina kurzu, folia z american beauty, okruszek, metal lżejszy od powietrza, dusza, amelinium. Gdyby nie ten świeży kamień w brzuchu, biegłabym sobie beztrosko przez źdźbła następnego zboża, regulowana przez niezawodne consequtio temporum wszystko będzie dobrze, spokojna i syta, a stary kontynent spałby mi pod ręką, kot w pustym mieszkaniu, napłakał.

W ramach ćwiczeń z podnoszenia ciężarów miałam od połowy grudnia miesięczne czekanie na wyniki biopsji (wszystko dobrze, na szczęście, choć już nigdy nie przejdzie mi ten lękowy dygot podczas czekania na dowolny wynik).

W ramach niespodzianki noworocznej – od 11 stycznia był szpital i dziecięcy oddział zakaźny, gdyż drugi rotawirus w odstępie 5 tygodni posprzątał mi niespełna sześcioletnią córkę w jedną (słownie: jedną) dobę sensacji z elementami noir. Trafiłyśmy do zaprzyjaźnionego szpitalnego peerelu z wąsem, izolatka przyjemnie spełniała pokładane w niej nadzieje i izolowała, płyny izotonizowały dożylnie, furkotał niespokojny sen na foliowym prześcieradle, gorączka szarpała bandaż i zwracała się do personelu dość obelżywie, nie życząc sobie bycia dotykaną dziesiątkami rąk, przyzwyczajałyśmy się z Mają do szklanego obozowiska ze śluzą antybakteryjną, wszystko szalenie jednorazowe bolało najbardziej od niewypuszczania do domu, kontaktowano się z nami poprzez nieustanną wymianę rękawiczek, fartuchów i grzeczności i przynoszone niedobre nowe wieści.

Trafił się Mai ciężki rotawirus z powikłaniami, poważnie odwodnione w ciągu 24 godzin dziecko w chwili przyjęcia miało kwasicę ketonową, bardzo kiepskie, częściowo niejasne wyniki, w tym poważne odbiałczenie. Powikłania tropiono sześć dni, masa badań, podejrzenie cukrzycy, namierzane różne odmiany zespołów złego wchłaniania. 16 stycznia objawiło się zapalenie trzustki, powód szalejących wyników, paradoksalnych i błyskawicznych spadków elektrolitów, bardzo wysokiego cukru. 20 stycznia pojawiło się zapalenie wątroby. Wszystko w ramach powikłań w infekcji rotawirusowej.

Aż wreszcie – tadam – 21 stycznia ujawniła się najważniejsza choroba – celiakia, ładne imię dla dziewczynki.

Ta
da
m
n

I inne brzydkie wyrazy.

W piątek, 24 stycznia, po nawodnieniu, wyleczeniu trzustki, zatłuczeniu rotawirusa, odchuchaniu albuminą i aminokwasami, ustabilizowaniu zapalenia wątroby skalibrowanej na program Prometeusz – puścili z tabletką do domu i pozwolili leżeć we własnych dekoracjach. Po 14 dniach w izolatce – coś naprawdę cudownego. Wrócić.

Mamy zatem syndrom powrotu z emigracji oraz aksamitną rewolucję żywieniową. Oddycham w torebkę, ogarniamy dzięki nieocenionym Znajomym (Znajomi, I lovU) temat ścisłej diety, majstrujemy w domu pakiet startowy dla eterycznej blondynki, co rzuciła gluten, idzie Nowe, zawiane, bo taki zwrot akcji, że wypadam przez burtę. (Oraz czy styczeń można już wyłączyć, proszę?)

Wczoraj dokonałam defenestracji produktów z glutenem, kuchnia jest biała i stosunkowo pusta, całą rodziną zaczynamy nowe życie z dietą bezglutenową, aby podołać Jej Restrykcyjności, więc ahoj, przygodo.

Oczywiście tak, odczuwam szczęśliwie ten paradoksalny efekt, lepiej wiedzieć, niż nie, odkąd wiem o celiakii, czuję się o wiele lepiej, śpię spokojniej, bo dotąd funkcjonowałam w trybie porcelanowo-biały dzwoneczek serca + świstak wejściowy + autoalarm + bojaźń i drżenie. Patrząc na wykonywane w szpitalu badania, czekając na kolejny wynik, czułam się codziennie jakbym stała przed maszyną losującą, będzie albo magda pocałuj pana, albo niech szanowna pani zechce wypierdalać, gdyż nigdy nie wiadomo, co los, dla ciebie pan Los, chowa dla ciebie w zanadrzu. Gdyby konik uciekł.

Najlepsze, najważniejsze, że jesteśmy w domu, bo chociaż wciąż nie wierzę, przecież w końcu przyjdzie jakiś rytm i spokój. Wróciłam z mocno posiwiałymi włosami, ciekawe dlaczego, teraz w każdej wolnej chwili odsypiam, piję wino, naklejam sobie pospieszny plaster na głowę pustą od czuwania nad wycieńczonym chorobami dzieckiem, wertuję w sieci pantone pól tulipanowych, licząc dni do powrotu koloru.

Tak. Przyszło nowe. No to niech usiądzie może.