Piniata

Piniata

Piñata by Zaq Landsberg

Jeszcze nie mam tego nawyku.

Nieszukania niczego u innych, gdzie indziej, kiedy indziej, tylko zwrócenia się ku samej sobie.  
Być może również po to piszę. Żeby po pewnym czasie rzuciło mi się w oczy to, co innym wydaje się oczywistością. Że ciągle szukam wyjaśnień, wytłumaczeń, uzasadnień – zewnętrznych. Że szukam sumy czynników, które spowodowały, że jestem taką, a nie inną mną. Sumy, na którą będę mogła następnie dać sobie jakiś kombatancki rabat.

Ale przyłapałam samą siebie w kąciku. Przeczytałam wczoraj dziennik od pierwszego do ostatniego wpisu, i znalazłam tam siebie. Taką, która jakby nie widziała samej siebie i nie miała środka, tylko samą skórkę chlebową i na zewnątrz wszechświat. Dawno temu miałam nadzieję, że się sobie napiszę, ta, której nie umiem zobaczyć, objąć. Ta z migotaniem pamięci. Nietrwała, ruchoma, spleśniała jak niebieżący środek wyrazu. Aż tu nagle – mam się, wygląda na to, że niepustą, coś mi tam przyjemnie grzechocze i myśli. Mam złapaną jakąś momentalną siebie, z nawracającymi widmami, słabością do kolorów po latach czerni i powściągliwą melancholią. Maniakalnie powtarzam wątki, wykonując potrójny tulup, po którym wzruszona siadam na ławeczce w tiulowej spódniczce i wręczam sobie kwiaty. Dziś je wszystkie wstawiam do wazonów.

I tu dzisiaj jestem. Siedzę w kąciku przed lustrem, jak wielka piniata. I dociera do mnie powoli, że jak nie rozbiję do końca tej swojej kolorowej skorupki, to prosta sprawa – nie będzie cukierków.

Lustra

Lustra

Hoops by Retronaut

Pokój książek podrzucił mi link (dziękuję!!) do tekstu/ listu Kasey Edwards Kiedy twoja matka uważa, że jest gruba, a ja oniemiałam, bo przejrzałam się w tej historii jak w lustrze.

Może zatem nie tylko było istotne, czy mama wprost wierzyła we mnie, jeśli latami patrzyłam na nią – nielubiącą siebie, umniejszającą zalety, odrzucającą swoją kobiecość, ciało, wykluczającą siebie, i musiałam jej uwierzyć, zgodzić się na jej obraz i rozpuścić w nim siebie. Starej kundzie wszystko undzie.

I paradoksalnie jednocześnie w tej chwili rozumiem, skąd między innymi moje krótkie poczucie bycia sobą w piątek – w piątek rozmawiałam z odmienioną mamą, która po czwartkowych urodzinach i piątkowych imieninach zaznała nurzania się w lokalno-rodzinnej popularności, co uwielbia. Radość, śmiech, siedzenie od 7 rano w koszuli nocnej przy telefonie, bo ciągle dzwonił ktoś z życzeniami, aż wreszcie niespodziewany telefon od jakiejś sąsiadki, która prócz życzeń wypowiedziała magiczną formułę: – tak nam Pani brakuje w wiosce, jak Pani pracowała, to człowiek się cieszył, że do Pani przychodzi, tyle było życzliwości i śmiechu i żartów. I mamą aż telepało, kiedy ze mną rozmawiała. To uznanie. Triumf. Że doceniają. I niezmącone przekonanie, kiedy o tym mówiła, czysta, pełna świadomość, że tak właśnie było. Tak to czuła, że i ja poczułam, i było jak szampan. Boskie. Jak echo parę godzin później złapałam się na sumowaniu w głowie własnych osiągnięć, radośnie, z pewnością i dumą. Niesłychane uczucie (choć krótkie). Ale cudowne.

I jasne, ta historia pozostanie jako jedna z setek możliwych perspektyw, ale dla mnie dziś jest diabelnie ważna, bo jestem lustrem, w którym przeglądają się moje córki. Więc tak zasadniczo, to jestem piękna i mądra. I uwielbiam pisać.

Miejsce

Miejsce

“My girl left me for another Edward Hopper painting” by Michael Crawford

Przedwczoraj miałam niezmąconą pewność bycia sobą. Z przyjemnym zaskoczeniem dotarły do mnie rzeczy, które osiągnęłam, w głowie przez szczęśliwe i dumne sekundy wertowałam katalog dobrego. Było moje.

Następnie mi przeszło i nie wraca.Wpadło w trudny dzień, przepadło w szczelinie, jak odpustowy pierścionek, który powolutku stoczył się do szkolnego zlewu, a ja nie zdążyłam go złapać. Pierścionek był z fioletowym oczkiem, a ja mam niebieskie, w kolorze nylonowych fartuszków szkolnych i plastikowych matek boskich do przechowywania wody święconej, przychodzę do Was prosto z mojej spiżarni kultury i sztuki, jak Rozalka z pieca, jak upalnie, prawda?

Pamiętam szaleńczy dawny lęk przed niewłaściwym zachowaniem, kościołem i ludźmi. Przez całą podstawówkę, w każdą niedzielę, w tym kościele, do którego najpierw Syrenką, a potem dużym Fiatem wozili mnie rodzice, wchodziłam na pograniczu nerwowego omdlenia w wystrojony tłum okolicznych gospodyń i gospodarzy. Tłum łagodnie i mdląco pachniał krowim wymionem, moczem, szarym mydłem i konfekcjonowanym kwiatem jabłoni, w zimie cierpliwie kostniał w futrach z własnoręcznie zabitych futerkowych; tłum był w całości wykonany siłą własnej woli, miał tylko to, co umiał, nagradzał śpiewem i karcił huraganami syczącego gniewu. I tam, w moim pierwszym świecie, w każdą niedzielę, podczas mszy, która była zamiast Teleranka, wahałam się, czy wolno mi gdzieś usiąść. Bałam się podejść bliżej, bezprawnie domagać się nienależnego przywileju, Bóg surowo patrzył, wiedziałam, że jest już niezadowolony, nie chciałby, abym zabierała miejsce starszym, młodszym i chorym, więc śledziłam pilnie choreografię umytego tłumu, który tasował się wśród opłacanych rocznymi składkami miejsc w ławce. Liczyłam do dziesięciu. Do dwudziestu. I stu. Umawiałam się z sobą, że kiedy doliczę do pewnej liczby, zacznę spokojnie iść bliżej ołtarza, dyskretnie sprawdzę, czy nie zostały wolne miejsca i na takim usiądę, wąska i przezroczysta, wigilijna i skromna, czysta, dobra i ułaskawiona. Niemal nigdy tego nie robiłam, w głowie huczał między mną a Bogiem handel dziecinnymi grzechami, nie wątpiłam, że nie zasługuję na miejsce siedzące, czy nie ciążył na mnie grzech pierworodny? Bóg w niedzielę był taki wyraźny jak Ania z Zielonego Wzgórza, a ja byłam tak zasmucająco ludzka, nie da się wtedy wygrywać. Zostawiałam się za karę w tyle, w dusznym tłumie skruszonych nieudaczników i psychicznie chorych, i śpiewałam najładniej jak umiem, zawsze znając więcej zwrotek niż pamięć zbiorowa, taka biblioteczna w tych dziedzicznych łąkach, taka niewłaściwa. Umiałam sztuczki z książek o męczennikach, prenumerowałam “Małego Apostoła”, czytałam biografie stygmatyków, lepiłam chlebowe różańce Maksymiliana Kolbego, jadłam na niedzielny obiad mistyczną potrawkę z kurczaka, z agrestem w kwaskowatym śmietanowym sosie, zachęcana przez mamę, na koniec ssałam kurze chrząstki i kości, aż do szpiku, aby mieć zdrowy kręgosłup i serce. I mogłam wtedy zarówno nie istnieć i istnieć, to już niczego nie zmieni, wszystko, co świadome, wydarzy się dopiero w mojej dzisiejszej pamięci, której nigdy za wiele, jak uprzejmie krzywi się moja kultura osobista i rzuca mi kość kulturowej pamięci, którą wysysam do ostatniego skrzepu fabuł. Nawet jeśli pomyliłam się sobie z kimś innym, to właśnie z taką sobą żyję i z taką muszę dawać sobie radę.

W niedzielnym tłumie z tej mojej pamięci stała Łucka wariatka z grubymi ustami i jej miła córeczka i ich miła babka, stał rudy gospodarz spod lasu, co wjeżdżał w jezioro drabiniastym wozem, żeby umyć uwiązane do niego krowy i ciągnące wóz konie, i chyba też siebie, stała stajenna z PGRu, co była w Ameryce kasjerką i miała słabość do różowych pomadek i kapeluszy z kwiatami, stali silni chłopcy, stał chrzestny bliskiej mi dziewczyny, który chciał ją zgwałcić, kiedy dojrzewała, bo miałoby zostać w rodzinie, ale mu uciekła, stał Antoni Piasecki, łagodny starszy pan, który wiele lat później prosił, abym na angielski przekładała jego życzenia urodzinowe dla królowej Elżbiety, podpisane “Z poniżeniem, Antoni Piasecki”, na które to życzenia, ku mojemu zaskoczeniu, dwór brytyjski potem odpisywał, stali Byćki Niańki, bracia Zbyszek i Maniek, którzy mówili o sobie tylko w liczbie mnogiej i razem pracowali na pegeerowskich polach, stał ojciec mojej o rok starszej koleżanki, z którą biłam się w ósmej klasie, a któremu nijak nie smakowała kuchnia drugiej żony, wciąż nie taka, jak pierwszej, nieboszczki, aż jednego dnia wszystko niechcący na obiad przypaliła i wtedy jej wyznał w zachwycie, że wreszcie gotuje jak tamta. Bóg tam chyba nigdy nie stał, bo miał domek w ołtarzu, złotą budkę lęgową, gdzie z Duchem i Synem jedli całymi dniami pszenne wafle i zapijali winem, jak wszyscy mężczyźni w naszych wioskach, a myśmy im śpiewali i była w tym zachwycająca zgodność i pilność surowej rodziny, i ja właśnie wtedy bałam się tam usiąść.

Z rzadka już trafia mi się w trudnych chwilach taki radykalny stan odrętwienia, jak wczoraj, na pograniczu snu i medytacji. Niedobry, zniekształcony lękiem, deformujący ocenę wydarzeń i ludzi. Nieatrakcyjny jako opowieść, bo jest raczej wczołganiem się w ciemny kąt, bez siły, niż wiotką gałązką fabuły, którą odganiam się od tego, co gryzie. W tych rzadkich złych dniach jestem doskonale bierna, wyuczoną w strachu biernością, która jest brakiem odwagi upominania się o rzeczy, o których zapomniano mi powiedzieć, że na nie zasługuję. Ta bierność i ten lęk dotykają dzisiaj mojego macierzyństwa, niweczą na chwilę część matczynej pewności, dławią wstydem za błędy dziecka, a jednocześnie na dramatyczną dobę odbierają pewność, że potrafię coś zmienić, naprawić.

Na szczęście nauczyłam się w tych dniach czekać na jutro, które przyszło dzisiaj, co nie znaczy, że to, co trudne, znika, ale może będę mogła pewniej stawić temu czoła. Najdziwaczniejsze jest to, że ogromnie nie chciałam, aby moje dzieci dławił taki brak pewności siebie i lęk przed zajmowaniem miejsca, o którym myślałyby, że na nie nie zasługują. Nie wiem jednak, czy nie przesadziłam w tę drugą stronę. I muszę mocno zastanowić się, jak to naprawić.

Infantka prosi o zwrot skradzionego mienia

Infantka prosi o zwrot skradzionego mienia

Bag by Hendrik Kersten

Czy ja czegoś jeszcze nie przeoczyłam, moi drodzy? Po drodze?

Rachuję i sprzątam w głowie, wietrzę i ustawiam bukiety, ale myślę o Waszych komentarzach pod “Falą” i “Puszką Pandory“, bo wielu ważnych rzeczy się od Was dowiedziałam.

Co mi spać nie pozwala – Pacjan z Barcelony napisała “Wyrosłam na optymistkę, choć powinnam być 100% pesymistką. Zawsze było nie tak, za mało, za dużo, do niczego, nie dość staranności. A we mnie siedziało coś, co mnie trzymało w pionie i mówiło, że oni guzik wiedzą.”

 I tu mój wstrząs – jak to? Jakim cudem da się mieć tę świadomość w sobie, ocalić poczucie własnej wartości, kiedy informacja zwrotna od świata chłoszcze po kostce i wlepia dwóję i mandat?

A potem zwięzłe olśnienie – właściwej oceny trzeba szukać u siebie, nie “u nich”, dowolnych innych, ale szukać należy głębiej, dużo dalej, niż w powierzchniowych napięciach i grymasach lęku, wcześniej niż w nawrotach upomnień i nagan.

Bo przecież, no cholera jasna, ja też nie zawsze o sobie źle myślałam. Pałętam się sobie w pamięci jako to blond dziecko zbierające kamienie i kwiaty, chodzące na wolności i w trawie, piszące wiersze o syrence warszawskiej (na Pomorzu, drobiazg), siedzące do zmroku na czubku jabłoni, strasznie własne dziecko, wewnętrzne, lubiące każdą z robionych przez siebie rzeczy – i siebie. Domowe walki nie naruszały mnie wewnętrznej, nie w tym sensie, byłam w nich czasem zapłakana i przestraszona, ale nie traciłam w nich siebie, walczyłam o te rzeczy, które we mnie tak głupio i agresywnie tępiono, miałam poczucie niesprawiedliwości, więc i niezachwianej pewności, że to, co moje, jest dobre, że ja jestem dobra i właściwa. Więc nie tak bardzo, nie we wszystkim o dom tutaj chodzi.

A więc dlaczego teraz i od wielu lat myślę o sobie źle, dlaczego wiele/ wielu z nas myśli o sobie źle, umniejszając zalety i umiejętności, skąd ten sztylet wycelowany we własną tchawicę i strumyczek złej wróżby w głowie, nie uda mi się, nie wiem, nie umiem, wszystko co robię, jest kiepskie i marne, a ja gruba i brzydka.

Gdzie zatem rozpoczął się i dokonał proces wymieniania mnie (i Was?) na kogoś innego? Ja wiem – u mnie w tak silnym stopniu przeprowadził to w połowie kościół, a w połowie szkoła.

Znacie kapitalny tekst Kobiety uczą dziewczęta, dziewczęta uczą kobiety? Sumuje wiele rozmaitych nitek, rezygnację dziewcząt z siebie w okresie dojrzewania, próbę sił z edukacją, która nie chce nas takimi, jakimi jesteśmy, lecz zabiera się za to, żeby nas zmienić w prawidłowe nas. Ta powtarzalność, łańcuchowa kompozycja fali idącej przez pokolenia to w tym ujęciu nic innego jak wytępianie dziewcząt i wyprowadzanie ich na dorosłe kobiety, za którą dziewczęta płacą cenę totalnej utraty siebie. Religia takoż – o logice farmakonu w języku teologii i o tym, co religia wprowadza w “oprogramowanie” niewinnego dziecka pisałam niegdyś w Czasie Kultury (tak, dzień dobry, to ja, drodzy Państwo).

Więc czy nie tam dopiero mnie trwale podmienili? Nieustannie ponawiam próby zaliczenia siebie na dobrą ocenę i zszywam w sobie frankensteina cech i uczynków dobrych po rzuceniu kościoła, ale nie wiem siebie i nie wierzę w siebie, a miałam niegdyś to wszystko. Jestem po tresurze. Posłuszna panna, co się tak dobrze zapowiadała do 14 roku życia, rozlaną oliwę z kaganka oświaty obetrze schludnie chusteczką, co ma cztery rogi, a każdy przycięty. Jak to dobrze. To może wydrapię jakieś resztki siebie ze szkolnych świadectw i dyplomów, tam oddawałam wiele z moich walk, oraz nigdy i nigdzie tak się niczego nie bałam w sobie, jak tych wszystkich niezaliczeń, nierozgrzeszeń, braku aprobaty, tak, tam mnie chyba ostatecznie zdenominowano, obniżając wartość o kilka rzędów jednostek, żebym funkcjonowała po ustalonym odgórnie kursie. Tam walczyłam i przegrywałam, bo wymagana była posłuszna recytacja wiedzy, a nie ekspresja jakiejkolwiek mnie, nawet Duch Święty mnie nie chciał. No to nie wiem jak Wy, ja się grzecznie dałam uformować według obowiązującej sztancy.

Lubiane społecznie cnoty: posłuszeństwo i poprawność, przy jednoczesnym braku zgody na odstające od normy własne interpretacje i składnie, gramatyka istnienia.

Leitmotiv edukacji, zwróćcie uwagę na jego paradoks:
– A teraz powtórz to swoimi słowami.

Mniej więcej tyle się nauczyliśmy, wychodząc na ludzi tylnymi drzwiami: poprawnych odpowiedzi. Czy często z zainteresowaniem słuchano, co macie innego do powiedzenia na zadany temat? Czy nie korygowano Waszych analiz i interpretacji? Czy rozwiązanie uważano za poprawne, jeśli dotarliście do niego z pomocą innego niż wskazany na lekcji wzoru? Jak daleko pozwalano Wam wybiegać myślami? A Wasze pasje – ten sympatyczny ozdobnik wizytacji i gazetek szkolnych, czy ktoś brał je za zalążek Waszej wyjątkowości i pomagał obrać jako kierunek rozwoju?

Ja. Nie było nigdy takiego przedmiotu w naszej szkole.

Miesiąc temu fajna pani z kuratorium powiedziała mi na koniec ewaluacji w przedszkolu mojej najmłodszej córeczki, że skończył się w naszym kraju paradygmat edukacji opartej na posłuszeństwie. Ale jest poważny kłopot – nikt nie ma pomysłu na nowy.

Bukiet lewoskrętny

Bukiet lewoskrętny

Bukiet lewoskrętny by Katachreza



Chciałam zrobić coś całkowicie innego, żeby zmienić sobie wygaszacz ekranu pod powieką. Miało nie być z papieru i liter. Miało nie być pracą, domem, zakupami lub nieukierunkowanym galopem na rzecz szczęścia dziecka. Miało być niepotrzebne i nie mieć związku.

Więc poszłam nauczyć się robienia bukietów lewoskrętnych.

We wspaniałej i wyrosłej znienacka kwiaciarni Kwiaty i Miut.

Na wpół nieznane nazwy polnych i ogrodowych kwiatów, rusztowanie łodyg, obcy język zieleni, i spełnione marzenie, żeby stanąć w kwiaciarni i naruszyć naręcza gałązek i liści. Nie potrafiłam nazwać połowy z tych doskonale znanych mi kwiatów, bo chociaż zrywałam je pół dzieciństwa i jeszcze przedwczoraj nad rzeką, pamiętam tylko kody zapachów, roztarte w rękach listki, sypane na gorący piasek płatki, sezon matki boskiej i odciskane w topionej czekoladzie liście czarnej porzeczki, którymi zdobiłam ciasta.

Barszcz, podagrycznik i trawa niedźwiedzia, szare gałązki topoli, gałązki laurowe, piwonie, lewkonie i jasnozielone goździki. Mam niewykształcony jeszcze słownik i tysiące obrazów, pociąga mnie do szaleństwa pięknie sklepiony koszyczek kwiatowy, nienaturalnie intensywna czerń pręcików, osypujący się na nos żółty klauni pyłek, szorstka jak psi nos wyłysiała kulka dmuchawca.

W dawnych czasach, kiedy wyłącznie zwyciężałam i mogłam, razem z moim psem jadłam zimą spod lekkiej lodowej skorupki młode łodygi rzepaku, smakujące jak kalarepa. Jadłam chlebki, uroczyście piłam nektar z kwiatów jasnoty białej, czego zresztą nauczyłam pierwszą córkę, a ona – rodzeństwo. Chodziłam blisko ziemi i trawy, zrywałam najdrobniejsze kwiaty, otwierałam przemocą pączki maków i róż, szłam kilometrami po ukochany kąkol, objadałam się białym makiem łupionym wśród pól, kradłam agrest, truskawki i śliwki i zbierałam roztopiony piorunami piasek.

Wracam tam przez sklep z bukietami, przez wazon ze swoim pierwszym lewoskrętnym bukietem, (a jaszmije rykoświstąkały), idę szybko. Panowie Bukietowi mówią, żeby polne i ogrodowe kwiaty zrywać przed szóstą rano, póki napite nocą, pewnie przenigdy nie wstanę, ale zerwę mojemu wyschniętemu miastu trochę brzydsze, wystarczy, jan bez ziemi, z wazonem, będzie teraz układał się w sobie.