Tryb Feniks włączony, dzisiaj dzień odradzania się z popiołów. Zmieniło się tylko to, że wiem, że znowu spłonę. Taka jestem. Wzbieram i maleję, jak księżyc, ocean, deszczówka.

Wiem, dlaczego nie piszę: bo wydaje mi się, że nie mam nic do powiedzenia. Nie, że w ogóle. Po prostu spadłam z własnej ambony, nie mam czego głosić, nie wiem i nie widzę niczego, co mogłoby cokolwiek zmienić.

Jestem.

To jest dużo mniejsze, po karmelizacji, twarde do zgryzienia. Pyszne.

Dziwne, pierwszy raz w życiu nie jestem w nikim zakochana. Zupełna pustka. Skończyło się szaleństwo, w którym wydaje mi się – żyłam od dzieciństwa. Od kiedy tylko sięgam pamięcią, marzyłam o tym, żeby ktoś mnie wybrał. I żebym na to – jakoś zasłużyła.

To wszystko przez ostatni rok ze mnie opadło.

Nie potrzebuję być chciana.
Czasem przez sekundę odzywa się coś fantomowego, ale oglądam to tylko i dalej gęstnieję.
Długo myliłam bycie chcianą – z miłością.

Zrozumiałam w sobie dość dobrze jeszcze jeden mechanizm, i tam będzie pewnie większa robota do zrobienia, wjadę kiedyś na spokojnie na kanał i to rozkręcę na dłużej, a teraz – póki mi wał nierządu nie poszedł :>, nie ma to tamto, muszę zaiwaniać.

W skrócie:

Najmilszą rzeczą, jaką – wydaje mi się – jestem w stanie zrobić wobec drugiego człowieka, to go potrzebować. I o coś poprosić. Ale niezbyt wiele razy, raczej raz, nie więcej.

Bo jeszcze nie umiem potrzebować, byłam wychowywana do zaspokajania cudzych potrzeb, widzę w sobie cały pas transmisyjny do dawania siebie. Całej. I czytania w myślach.

A dla siebie? I o sobie?
No co wy.
Dla siebie?

Nie umiem prosić.
Nie umiem dostawać.
Nie umiem potrzebować.
Nie umiem, żeby brakowało mi.

Zostałam wychowana do dawania ponad to, co miałam.
I do zamiany pustego w pełne.
Nawet, kiedy nikt nie prosił.

Teraz mam taki czas, kiedy odpoczywam.

Oglądam siebie.
Już umiem w sprzeciw.
Widzę, gdzie mam granicę, gdzie mi się wyczerpało wszystko, cierpliwość, pokłady empatii.
Nie zawsze używam, dać się pochłonąć jest wygodniej, szybciej, w zgodzie z cudzymi oczekiwaniami.

Ale już wiem, gdzie to mam.
W dupie!
Nic już kosztem samej siebie.

Krystalizuje się we mnie ten cukier, postanowienie noworoczne. Sprzeciw.
Koniec rozkradania, koniec przyzwolenia.
Siedzę nad papierowym nieblogiem zeszytu, zapisuję od tygodni w takich chwilach, kiedy mnie naprawdę strzela po pysku jak łanię, patrzę, gdzie pękam, gdzie się daję wyjadać łyżeczką. Jako człowiek o bezgranicznej empatii jestem wyjściowo przecholernie słaba, bez cennika, bez blokad, bez warunków. Spisałam się w zeszycie. Przygotuję się na nowy rok, na różne drobne rzeczy do zrobienia inaczej.

A Tobie, B. – dziękuję.
Za zwięzłe rozróżnienie między muszę – mogę, między muszę – umiem.

Pół nocy z tym leżałam.
Też trzaskało po pysku.

No i tak.

Dawno się tak nie iskrzyłam, wylinka w połyskliwej mini, opadają ze mnie cekiny i myśli, na podłodze wydają się takie niepozorne, coś spoza mnie bez mojego światła. I chyba już przywykłam do tego wewnętrznego rozhuśtania, czasami pozwalam sobie na niebezpieczny skok w powietrze, a czasem zamieram, nie-ma-mnie-dla-nikogo-bo-uciekłam-do-głowy. I potem jeszcze mała śmierć snu, kryształowy cukier na języku, wycofanie, i potem staranny powrót w pełnym uzbrojeniu.

Może umówię się z sobą, że po prostu wewnętrznie wyjeżdżam na nieprzyznany sobie nigdy urlop?
Żeby na chwilę wyleżeć ciało, wynicnierobić, wyniebyć.

I potem spalam się, pękam, piniata, i sypie się brokat.
Wróciłam, cholera.

 

Obrazek: By Giphy