Wielki błękit

Wielki błękit

Chamer see in Vilette Park by Piotr Sekulski 

Więc jestem łasa na turkus i błękit. Jeśli miałabym jechać na jakimś paliwie, to na zdjęciu jest ten właśnie opalizujący odcień, pogranicze powietrza i wody, zszyte na zakładkę fale, wielka przezroczystość. Kolor jak cieniutki film benzyny, dwie części wodoru i jedna część tlenu do pochopnego głaskania, powierzchnia wszystkich rzeczy.

W takiej chwili nie boli mnie nawet przemijanie, spotykam się z sobą jakoś oficjalniej, na odległość zmarszczek na twarzy i nagłej siwizny w ciągle jasnych włosach. Czas mruczy mi w brzuchu, minutnik, co też ugotuję?

Zwalniam o połowę, słucham tylko siebie. Mam parę spraw do załatwienia na drugim końcu języka. Wygląda na to, że napiszę książkę.

Dzikie pawie

Dzikie pawie

Arbol de la vida by Marcela Cardenas

Tak bym się chętnie położyła delficko i rozrzuciła wnętrzności, zerkając ciekawie, co dalej. Żeby było czytelnie i jasno, jakbym w gazetę telewizyjną patrzyła. We wtorki górą, w czwartki doliną, a przeżyje się słodko jak z telepromptera. Człowiek ciekawy przecież, co dalej, a boi się, spać nie może, nie wie, samemu sobie tę przyszłość? Czy niech lepiej ona się sama na oślep wyszywa? Na okrętkę, po palcach, przez mgłę.

Że też to tak nie wiadomo, co lepsze w tym gorszym. Tak by się chciało, żeby szóstka i trzy cytrynki, niechby przecież czasem szło gładko jak zamek błyskawiczny na przyrodzeniu zapinając się bez przycinania zzzzzzzyt. Tymczasem ta uporczywa pewność, że los nie chce współpracować, los szkodnik o’grodnick, zrób to sama, kochana, wierzę w ciebie, jezus cię kocha i prosi o twój numer telefonu.

Biorę tabletkę białych rzeczy, osłaniam się światłem i wodą, jestem taka zmęczona, że krwawię brakiem snu, ślepa i zagnieciona jak chlebowa kulka. Niezupełnie odnajduję się w gotowym świecie, mam narzędzia do stwarzania, lecz po wielokroć ich nie chcą. Chcą sprawnych odtworzeń, dam do recytacji i piłki plażowej, a nie wypada okazywać ludziom jednorożca, gdy nie podlega akcyzie, i wręcz miejscami wstydliwie wyginął. Takie czasy, jednorożca szybciej do schroniska się odda, do drzewa w lesie przywiąże, niż pokaże w towarzystwie, jednorożec jest jak łysienie plackowate, słabość do żywego, pępek świata z przepukliną, więc czy ja mogę w tej sytuacji zaraportować Państwu jednorożca i pokazać, jak przynosi w pysku patyk w jedwabistej korze, jak strzepuje z papierosa srebrny popiół, diament? W życiu. Róg już spiłowany, trzymam go w torebce, pachnie jak mirt, zieleń.

Nie podoba nam się pani, lub podoba, nie mamy śmiałości do mówiących kobiet, nie rozumiemy pani dwóch języków, są sycące, podczas gdy my się leksykalnie odchudzamy, dieta spójnikowa + wykrzyknik, nie skorzystamy z pani tapeinosis, nagłych zstąpień stylu, gdyż zakłopoczą nas publicznie jak ciepły kołnierz z włosów łonowych, lepiej nosić panią w domu.

I to jeszcze – nie sprzedali mi przedwczoraj losów totalizatora naszego lotto, bo było zbyt późno i system nie działał. Smutno mi było, jakby wstrzymali czterolistne koniczynki, wieczór mógł być w formie zdrapki, a tak, człowiekowi zaraz robi się jakoś białorusko, przypadek wstrzymany pod postój maszyny losującej, mojry niecałodobowe cienko przędą. Może chociaż Magda pocałuj pana?

Żyję z uczuciem, że to nie jest wszystko, co potrafię, taka niezdrapana, z przeczuciem możliwej wygranej, znowu chowam się w wysokiej trawie, dziki paw z obsmyczonym od ucieczek ogonem, mój wewnętrzny płochliwy podgatunek nie przetrwa bez opalizujących kolorów, bez nieskrępowanego rozsunięcia tęczy, bez jasnej dumy i prostej radości z siebie. Zagoniona w systemy cudzych ocen, trwam w bezbrzeżnym zdumieniu, że ktoś myśli, że może tymi kryteriami. Mnie. Że mu nie przecieknę kwantowo, że zasłużę, aport. Wiążę się z tym światem na krótko, jak beton z wodą, dość, żeby zastygnąć i ulec punktowemu rozbiciu. I niech tak się stanie. Bo skądinąd wiedzieć, kiedy lepiej skończyć?

Niech ja już się wypalę do końca tej serii, żeby włączył się automatyczny feniks. A teraz bieg, myślę do Was, kiedy znów biegnę w czasie na czerwonym, ale rozpaczliwie nie mam czasu mówić. Słucham tylko łapczywie, przetykając Waszym to moje małe, znów smutniejsze. Uściski.

To, co nieistotne

To, co nieistotne

Yellow pumpkin by Katachreza

Idzie jesień, i na tę okoliczność przypominam sobie rozliczne historie mamy o tradycyjnych nalewkach i winach, jakie w jej rodzinnym domu i okolicznych obejściach dla ogólnej zdrowotności szykowano późnym latem i zlewano z owoców przed zimą. Tak mi się podobało, że kiedy jeszcze miałam dużo czasu, pasjami szykowałam rozmaite nalewki ze starych przepisów. Największym uznaniem rodziców cieszyła się moja nalewka pokrzywowa, oczywiście przez ojca stosowana zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie, czego nie dało się ukryć, bo latem miał intensywnie zielone ręce i kolana. Ale na reumatyzm pokrzywa jak lekko tylko błotne złoto. A jak pamiętacie, dobra też na włosy :-).

W mojej ulubionej historyjce o dawnych nalewkach wystąpiła natomiast żona właściciela miejscowej gorzelni, stajenny z PGR-u, i gościnnie – pegeerowskie konie. Otóż późną jesienią żona właściciela gorzelni pracowicie zlewała spirytusową nalewkę ze śliwek. Jedzenia się nie marnuje, więc śliwki z nalewki oddała stajennemu z PGR-u, który krzątał się w pobliżu gorzelni. Śliwek było wiadro, więc i stajenny się najadł, i konikom podsypał. Jak już się razem najedli do syta, to i stajenny sztywny i koniki sztywne wspólnie przespali jedną dobę w sianku. Co i Wam polecam na nadchodzące chłody :-).

Ale nie ma tak, żeby było zbyt różowo, zwłaszcza jak człowiek niezamierzenie niepijący, a procenty widuje najczęściej w excelu.

Więc jakby wczoraj był dzień dość niespójny i walący się na łeb, na szyję. Jak tydzień, jak miesiąc. W ciągłym niedoczasie, i w suple nerwów, w paśmie chorób dzieci, leżałam w turkusie niedzieli i lizałam mniej lub bardziej wyimaginowane rany, w szczytowym zaś momencie kuracja zasadzała się na otępiałym wertowaniu nowego katalogu Ikea, metodycznym, tak jak skanowanie, z długości, szerokości, głębokości wołałam do ciebie, nie kupię, nie sprzedam, zostawię, co moje, tylko niech nie boli, albo boli, nie wiem.

Mam wiele atencji dla katalogów Ikea, od lat przesyłanych mi jako substytut zmiany, której nie dokonam w całości, bo na to trzeba pokolenia pakowanego w płaskie paczki i ekipy, która je zmontuje, ale to już innym razem. To właśnie jeden z roczników katalogu Ikea podarłam niegdyś na drobniusieńkie strzępy w apogeum poporodowej depresji i rozpaczy, kiedy nie widząc na zapłakane oczy, byłam pewna, że nie wstanę już więcej, matka nerwica dramat, suma własnych niepowodzeń. Niebotyczną rozpaczą była dla mnie wtedy samoodnawialność pracy, a moje ostateczne załamanie nerwowe przyszło z kolejnym praniem maleńkich ubranek, wieszałam je na balkonie po uśpieniu dziecka i płakałam w klamerki, wiedziałam, że nie zdążę, bo ubranka już mijają, już brudzą się znowu, podobnie jak naczynia, dom, głowa. Byłam w samym środku szczeliny istnienia, i kto złamany od środka czytał Brach-Czainę, wie, jak blisko stamtąd do widzenia w depresji. Nim ukochany zabrał mnie do lekarza, klęczałam na podłodze w ciemniutkim pokoju i darłam katalog na kawałki mniejsze od płatków kwiatów, pantonowe morze martwe i magazyn liter, kapitalnie i lekko brodziłoby się w tej drobnicy, gdyby nie musiało się tyle godzin płakać.

Dziś, dziękuję, jestem szczęśliwie wyzbierana jak maliny w chruśniaku, pozszywana lalka straszny gałgan, pagoda ducha zmontowana z zagubionych dzieciom klocków lego, miałam, nie mam, co hormon, to moje, od depresji mijają już ponad cztery lata, a rok od diagnozy Hashimoto, której szaleństwa niepotrzebnie opłacałam sobą, choć jasne, nie była wyłącznym bólem i powodem.

Została mi w pamięci tylko jedna mała blizna, albo sześć, zależy jak liczyć pusty blister, czy wzdłuż, czy stromo, a zatem miewam czasem wielki żal do życia i lęk, że nie podołam niczemu, kiedy mi czasem jak każdemu coś nie wyjdzie, gdy coś się zepsuje, a wiedzcie, że w świecie pozbawionym pochwał i pozytywnych informacji zwrotnych trzeba potężnej woli i samoświadomości, aby podołać życiu w wersji emocjonalnej liofilizowanej. Największy kłopot w trudnych chwilach sprawia mi powracające na moment poczucie, że nie panuję nad rzeczywistością, nie ogarniam, długotrwale pozbawiona snu, czasu, koloru, powietrza. Nawykowo już przywołuję się wtedy do porządku wyuczoną prostą czynnością, wyizolowuję z nieogarnialnej całości jeden wykonalny drobiazg, coś jak wysprzątanie pojedynczej półki, pars pro toto, uczciwa stawka za rosnący chaos, trick na uleczenie entropii, podagrę jesieni. Zaczynam coś małego i kończę, natychmiast pomaga, waleriana w końcu bije szalej.

(I, drodzy Państwo, czy ja jestem w takich niepokojach i awykonalnościach sama? Byłaby to szkoda i nieznośna samotność. A więc?)

I teraz, na przedzimiu, uroczyście oświadczam, jestem jak ostatni pan kleks, bez piegów koloru nie działam, dziękuję. Lada chwila temu kawałkowi świata grozi ponowne popadnięcie w szarość, a szarość przyrody średnio ożywionej znoszę dobrze tylko na kocie, więc tydzień temu w akcie desperacji wzięłam niezbyt zdrowe dzieci i kota, zawinęłam w ciemną drogę i nocą dotarłam do ogrodu rodziców, pod czarne niebo z czystymi gwiazdami, w wysoką ciszę i superatę zieleni.

Po drodze migotały do nas świątecznie cichutkie wiatraki, rytmicznie włączając czerwone światła ostrzegawcze na wspólnej choince widoku.

Noc oddychała jasnymi falami, było zimno w policzki, gwiazd więcej niż piegów Katarzyny Dowbor, w odrealniających światłach samochodu robiło się wewnętrznie i przeciwmgielnie, zegar przestawiony na lata świetlne cicho tykał, przez chwilę mijałam w spokojny, dobrze znany sposób.

Ulga. Jak miecz z rozżarzonego żelaza zanurzony w wodę.

Byłam krótko, nie zdążyłam nawet uwierzyć, że tam pojechałam, deiktyczna i blada, w zmęczeniu, w środku zupełnego braku czasu, w wysokim sezonie rzeczy-do-zrobienia-na-przedwczoraj, jak przystało na wielodzietną matkę pracującą, z aspiracjami i wewnętrzną kieszenią na marzenia i grzebyczek plastikowy męski.

Ale ja po prostu musiałam. Do koloru i ziemi.

Po najkrótszą możliwą przerwę od biegu tygodnia i od szumu w głowie. Tak krótką, że nie wystarczyło jej nawet na relację w czasie teraźniejszym, rozumiałam to i przyjmowałam z senną pokorą, leżąc w swoim dawnym łóżku, symultanicznie przekładałam leżenie na bok przeszły ledwo dokonany, owijając nieważne izolacyjną pianką zapisu, kładąc w bursztyn, słoiki i pawlacz. Śmiesznie rozedrgana między byciem i pamiętaniem bycia, jak pies zakopywałam na później to, czego tak mało, ogryzione kości chwil, patyki spokoju, które teraz tak pilnie aportuję w opis.

Więc drodzy Państwo, tam, gdzie mnie teraz nie ma, jest jesień, wnęka czasu. Ostatnie dni nadmiaru, ogród jest bujny do szaleństwa, odbywa się gorączkowe kwitnienie i rośnięcie, dramatyczna walka o tłustszą wyściółkę i intensywniejszy kolor opadania. Chłodny pożar nasturcji, trzask fuksji, tu się dogorywa płatkami z płomieni, woskowa zieleń jako zadośćuczynienie za szarość i piasek, brudne chmury września, czerwony październik.

Możecie nie wiedzieć, ale mają tam pory roku. Dla nas, tych, co wypadli z czasu, wysadzonych z kalendarzy, to taki ładny teatr, z zaśmieconymi mansjonami obejść. Miejscowi odkładają wrzesień na pryzmę marnych w tym roku buraków cukrowych, wstrzymują opadanie dalii do dnia nauczyciela i nie wykluczają listopada, czyszczą kamień i mimochodem opłacają miejsce w ziemi na ćwierćwiecze, odwrócona paleontologia, miękkie zwijanie się do zastygnięcia. Żyje się tak blisko śmierci, jak sąsiadów, wzajemne drobne przysługi, pożyczanie czasu, godne opadanie z sił na jesieni życia, golutkie gałęzie ramion przytulają wnuki, dzieci z trzaskiem spadają niedaleko od jabłoni, nie ma wyraźnych granic między ludźmi, ukorzeniają się blisko, splątani, a ja, ogłupiała, po latach jeżdżę między nimi jak w papa mobile, nadmiernie odrębna i chroniona, neurotycznie odbierając zezwolenie wstępu na mój teren prywatny, to jest wszędzie. Na dobre wypadłam ze stada, a chwilami tak lubiłam nienawistny zapach wspólnej sierści, gromadny bieg w czasie. Zaprzęg.

Patrzyłam ukradkiem, z ruchomej widowni, ze środka dziewczęcej gry w siatkówkę oka, przysięgam, wokół trwa krzątanina, zaawansowane przemijanie lata. Ludzie i myszy wykonują spiżarniane gesty, cierpliwie prują patchwork pól przed zimą. Zwożenie, zbieranie, ścinanie, kopanie, mocny zapach ziemi.

I dojmujący brak straganów, bo kto nadrukuje pieniędzy na coś tak płodnego. Wzorzysty horyzont zupy jarzynowej ma odliczone kolory, tyle, co zdąży zawiązać na Twój obiad własny, przydomowy ogród. Tu się nie kupuje, sklep jest czystym błędem, wystawą spłowiałej tektury, zabawką dla kilku przyjezdnych, tabletką na uspokojenie. Masz tylko tyle, ile zasiejesz i zbierzesz. Wszystko zaczyna się tutaj i kończy na sobie, ćwiczenia z automotywacji są prowadzone co sezon i mają związek z samodzielnym przetrwaniem, silne Ja chroni przed głodem i zimą, a jak trzeba, nakarmi Innego.

Na chwilę mam poczucie, że nie jestem znikąd i spokojna patrzę, jak ta chwila mija.
Na odjezdnym błogosławi mi podwójny łokieć Jezusa z Utrąconą Ręką.

Jesus with the broken elbow by Katachreza