Akwarium Europy

Akwarium Europy

Graphic by Rutu Modan

Jaszmije ostatnio rykoświstąkają. Nie mogę się zdecydować, pełnia zbiorów, gorączka urlopowych nocy, a może rozpada nam się Europa, nasza krucha filiżanka z sevrskiej porcelany? Nie wiem, mierzyć obwód w talii, czy jabłka w wilhelmach tellach.

Nadchodzą dni spoza kanonu, z nadłamanym paznokciem decorum, ale ludzkość wydaje się jeszcze nadobowiązkowa, z klechd tylko wiadomo, że sennie chlipie w exodusach i gubi płatki kosmetyczne granic.

Czy dawni bohaterowie żyliby inaczej, jak my, maniakalnie nie musząc wybierać? Ledwo zaczęta przez nas najnowsza historia wygląda jak blaknący upał, popołudnie pozorowanych ruchów, miękko wyściełanych pluszem; niekiedy wykonujemy nawykowy obchód najważniejszych rocznic, i czasami pewne gesty miłosierdzia, zrabatowane dla pierwszego świata, nic osobistego.

Czy my tu choć trochę jesteśmy, na ile głęboko uczestniczymy? Widujemy się ze znajomymi w gromadnych lajkach pod fotografiami wydarzeń. Hojni donatorzy gotowych uśmiechów, flaneurzy linków, zręcznie udostępniamy statusy pod przyszłe podręczniki historii. Będziemy waszym najpopularniejszym przodkiem. Nasi zmarli wciąż lubią te ładne fanpage. Szumy zlepy ciągi bez groźniejszych świstów, nielęk i niewybór.

Nie unoszę łuku, może poza brwiowym. Drżący mieczyk Aśki d’Arc srebrnie tkwi w akwarium.

Nie zdecydowałam, o czym chcę być w przyszłości. Moje oko musi podróżować, głowa musi podróżować, wyciągam kolejne godziny z małej puderniczki.

Tymczasem roczniki trzydzieste dyskretnie gromadzą mąkę, kaszę, cukier.

To, co nieistotne

To, co nieistotne

Yellow pumpkin by Katachreza

Idzie jesień, i na tę okoliczność przypominam sobie rozliczne historie mamy o tradycyjnych nalewkach i winach, jakie w jej rodzinnym domu i okolicznych obejściach dla ogólnej zdrowotności szykowano późnym latem i zlewano z owoców przed zimą. Tak mi się podobało, że kiedy jeszcze miałam dużo czasu, pasjami szykowałam rozmaite nalewki ze starych przepisów. Największym uznaniem rodziców cieszyła się moja nalewka pokrzywowa, oczywiście przez ojca stosowana zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie, czego nie dało się ukryć, bo latem miał intensywnie zielone ręce i kolana. Ale na reumatyzm pokrzywa jak lekko tylko błotne złoto. A jak pamiętacie, dobra też na włosy :-).

W mojej ulubionej historyjce o dawnych nalewkach wystąpiła natomiast żona właściciela miejscowej gorzelni, stajenny z PGR-u, i gościnnie – pegeerowskie konie. Otóż późną jesienią żona właściciela gorzelni pracowicie zlewała spirytusową nalewkę ze śliwek. Jedzenia się nie marnuje, więc śliwki z nalewki oddała stajennemu z PGR-u, który krzątał się w pobliżu gorzelni. Śliwek było wiadro, więc i stajenny się najadł, i konikom podsypał. Jak już się razem najedli do syta, to i stajenny sztywny i koniki sztywne wspólnie przespali jedną dobę w sianku. Co i Wam polecam na nadchodzące chłody :-).

Ale nie ma tak, żeby było zbyt różowo, zwłaszcza jak człowiek niezamierzenie niepijący, a procenty widuje najczęściej w excelu.

Więc jakby wczoraj był dzień dość niespójny i walący się na łeb, na szyję. Jak tydzień, jak miesiąc. W ciągłym niedoczasie, i w suple nerwów, w paśmie chorób dzieci, leżałam w turkusie niedzieli i lizałam mniej lub bardziej wyimaginowane rany, w szczytowym zaś momencie kuracja zasadzała się na otępiałym wertowaniu nowego katalogu Ikea, metodycznym, tak jak skanowanie, z długości, szerokości, głębokości wołałam do ciebie, nie kupię, nie sprzedam, zostawię, co moje, tylko niech nie boli, albo boli, nie wiem.

Mam wiele atencji dla katalogów Ikea, od lat przesyłanych mi jako substytut zmiany, której nie dokonam w całości, bo na to trzeba pokolenia pakowanego w płaskie paczki i ekipy, która je zmontuje, ale to już innym razem. To właśnie jeden z roczników katalogu Ikea podarłam niegdyś na drobniusieńkie strzępy w apogeum poporodowej depresji i rozpaczy, kiedy nie widząc na zapłakane oczy, byłam pewna, że nie wstanę już więcej, matka nerwica dramat, suma własnych niepowodzeń. Niebotyczną rozpaczą była dla mnie wtedy samoodnawialność pracy, a moje ostateczne załamanie nerwowe przyszło z kolejnym praniem maleńkich ubranek, wieszałam je na balkonie po uśpieniu dziecka i płakałam w klamerki, wiedziałam, że nie zdążę, bo ubranka już mijają, już brudzą się znowu, podobnie jak naczynia, dom, głowa. Byłam w samym środku szczeliny istnienia, i kto złamany od środka czytał Brach-Czainę, wie, jak blisko stamtąd do widzenia w depresji. Nim ukochany zabrał mnie do lekarza, klęczałam na podłodze w ciemniutkim pokoju i darłam katalog na kawałki mniejsze od płatków kwiatów, pantonowe morze martwe i magazyn liter, kapitalnie i lekko brodziłoby się w tej drobnicy, gdyby nie musiało się tyle godzin płakać.

Dziś, dziękuję, jestem szczęśliwie wyzbierana jak maliny w chruśniaku, pozszywana lalka straszny gałgan, pagoda ducha zmontowana z zagubionych dzieciom klocków lego, miałam, nie mam, co hormon, to moje, od depresji mijają już ponad cztery lata, a rok od diagnozy Hashimoto, której szaleństwa niepotrzebnie opłacałam sobą, choć jasne, nie była wyłącznym bólem i powodem.

Została mi w pamięci tylko jedna mała blizna, albo sześć, zależy jak liczyć pusty blister, czy wzdłuż, czy stromo, a zatem miewam czasem wielki żal do życia i lęk, że nie podołam niczemu, kiedy mi czasem jak każdemu coś nie wyjdzie, gdy coś się zepsuje, a wiedzcie, że w świecie pozbawionym pochwał i pozytywnych informacji zwrotnych trzeba potężnej woli i samoświadomości, aby podołać życiu w wersji emocjonalnej liofilizowanej. Największy kłopot w trudnych chwilach sprawia mi powracające na moment poczucie, że nie panuję nad rzeczywistością, nie ogarniam, długotrwale pozbawiona snu, czasu, koloru, powietrza. Nawykowo już przywołuję się wtedy do porządku wyuczoną prostą czynnością, wyizolowuję z nieogarnialnej całości jeden wykonalny drobiazg, coś jak wysprzątanie pojedynczej półki, pars pro toto, uczciwa stawka za rosnący chaos, trick na uleczenie entropii, podagrę jesieni. Zaczynam coś małego i kończę, natychmiast pomaga, waleriana w końcu bije szalej.

(I, drodzy Państwo, czy ja jestem w takich niepokojach i awykonalnościach sama? Byłaby to szkoda i nieznośna samotność. A więc?)

I teraz, na przedzimiu, uroczyście oświadczam, jestem jak ostatni pan kleks, bez piegów koloru nie działam, dziękuję. Lada chwila temu kawałkowi świata grozi ponowne popadnięcie w szarość, a szarość przyrody średnio ożywionej znoszę dobrze tylko na kocie, więc tydzień temu w akcie desperacji wzięłam niezbyt zdrowe dzieci i kota, zawinęłam w ciemną drogę i nocą dotarłam do ogrodu rodziców, pod czarne niebo z czystymi gwiazdami, w wysoką ciszę i superatę zieleni.

Po drodze migotały do nas świątecznie cichutkie wiatraki, rytmicznie włączając czerwone światła ostrzegawcze na wspólnej choince widoku.

Noc oddychała jasnymi falami, było zimno w policzki, gwiazd więcej niż piegów Katarzyny Dowbor, w odrealniających światłach samochodu robiło się wewnętrznie i przeciwmgielnie, zegar przestawiony na lata świetlne cicho tykał, przez chwilę mijałam w spokojny, dobrze znany sposób.

Ulga. Jak miecz z rozżarzonego żelaza zanurzony w wodę.

Byłam krótko, nie zdążyłam nawet uwierzyć, że tam pojechałam, deiktyczna i blada, w zmęczeniu, w środku zupełnego braku czasu, w wysokim sezonie rzeczy-do-zrobienia-na-przedwczoraj, jak przystało na wielodzietną matkę pracującą, z aspiracjami i wewnętrzną kieszenią na marzenia i grzebyczek plastikowy męski.

Ale ja po prostu musiałam. Do koloru i ziemi.

Po najkrótszą możliwą przerwę od biegu tygodnia i od szumu w głowie. Tak krótką, że nie wystarczyło jej nawet na relację w czasie teraźniejszym, rozumiałam to i przyjmowałam z senną pokorą, leżąc w swoim dawnym łóżku, symultanicznie przekładałam leżenie na bok przeszły ledwo dokonany, owijając nieważne izolacyjną pianką zapisu, kładąc w bursztyn, słoiki i pawlacz. Śmiesznie rozedrgana między byciem i pamiętaniem bycia, jak pies zakopywałam na później to, czego tak mało, ogryzione kości chwil, patyki spokoju, które teraz tak pilnie aportuję w opis.

Więc drodzy Państwo, tam, gdzie mnie teraz nie ma, jest jesień, wnęka czasu. Ostatnie dni nadmiaru, ogród jest bujny do szaleństwa, odbywa się gorączkowe kwitnienie i rośnięcie, dramatyczna walka o tłustszą wyściółkę i intensywniejszy kolor opadania. Chłodny pożar nasturcji, trzask fuksji, tu się dogorywa płatkami z płomieni, woskowa zieleń jako zadośćuczynienie za szarość i piasek, brudne chmury września, czerwony październik.

Możecie nie wiedzieć, ale mają tam pory roku. Dla nas, tych, co wypadli z czasu, wysadzonych z kalendarzy, to taki ładny teatr, z zaśmieconymi mansjonami obejść. Miejscowi odkładają wrzesień na pryzmę marnych w tym roku buraków cukrowych, wstrzymują opadanie dalii do dnia nauczyciela i nie wykluczają listopada, czyszczą kamień i mimochodem opłacają miejsce w ziemi na ćwierćwiecze, odwrócona paleontologia, miękkie zwijanie się do zastygnięcia. Żyje się tak blisko śmierci, jak sąsiadów, wzajemne drobne przysługi, pożyczanie czasu, godne opadanie z sił na jesieni życia, golutkie gałęzie ramion przytulają wnuki, dzieci z trzaskiem spadają niedaleko od jabłoni, nie ma wyraźnych granic między ludźmi, ukorzeniają się blisko, splątani, a ja, ogłupiała, po latach jeżdżę między nimi jak w papa mobile, nadmiernie odrębna i chroniona, neurotycznie odbierając zezwolenie wstępu na mój teren prywatny, to jest wszędzie. Na dobre wypadłam ze stada, a chwilami tak lubiłam nienawistny zapach wspólnej sierści, gromadny bieg w czasie. Zaprzęg.

Patrzyłam ukradkiem, z ruchomej widowni, ze środka dziewczęcej gry w siatkówkę oka, przysięgam, wokół trwa krzątanina, zaawansowane przemijanie lata. Ludzie i myszy wykonują spiżarniane gesty, cierpliwie prują patchwork pól przed zimą. Zwożenie, zbieranie, ścinanie, kopanie, mocny zapach ziemi.

I dojmujący brak straganów, bo kto nadrukuje pieniędzy na coś tak płodnego. Wzorzysty horyzont zupy jarzynowej ma odliczone kolory, tyle, co zdąży zawiązać na Twój obiad własny, przydomowy ogród. Tu się nie kupuje, sklep jest czystym błędem, wystawą spłowiałej tektury, zabawką dla kilku przyjezdnych, tabletką na uspokojenie. Masz tylko tyle, ile zasiejesz i zbierzesz. Wszystko zaczyna się tutaj i kończy na sobie, ćwiczenia z automotywacji są prowadzone co sezon i mają związek z samodzielnym przetrwaniem, silne Ja chroni przed głodem i zimą, a jak trzeba, nakarmi Innego.

Na chwilę mam poczucie, że nie jestem znikąd i spokojna patrzę, jak ta chwila mija.
Na odjezdnym błogosławi mi podwójny łokieć Jezusa z Utrąconą Ręką.

Jesus with the broken elbow by Katachreza
Rzeczy srebrne

Rzeczy srebrne

Follonica by Katachreza

Jestem i czuję się jak substancja smolista, albo inny czarny charakter, generalnie coś osadzonego.

Z krótkich wakacji wróciłam już dawno, ale dopiero w ostatni weekend – z długiego zbierania się po tych wakacjach i niekontrolowanego popadnięcia w jesień. Najdłużej wracałam głową, jak po każdym zanurzeniu w radość i słońce. Powrót niemal przetrącił mi kark, bo wpadłam prosto do chomiczej karuzelki, tej, w której instaluję się sama, powarkując lekko na wszystko, za czym biegnę. Karuzelkę włącza pierwszy bęben pralki, ładowany torbami wakacyjnych ubrań, jasne, wiem, mogłabym czyścić konia, zanosząc się po wysadzeniu z siodła gruźliczym szopenem, i idąc nałożyć korekcyjny monokl na cyprysowe oko księżyca, mogłabym dopierać barchany w radionie, mogłabym odfiletowywać dinozaurzy ogon dla zrejonizowanej jaskini, mogłabym nigdzie nie być, jak przez lata, ale nic, nic nie daje mi obuchem tak nagle jak świadomość, że właśnie zjadłam ten chudy kawałek wakacji w wykresie kołowym roku i muszę o własnych siłach dożyć do następnego, pielęgnując urodę umysłu i optymizm identyczny z naturalnym.

Szczęśliwie i nagle uratowały mnie dwie kobiety, pamiętajcie, plastry na dużą głowę robi się z rozmowy z mądrymi kobietami i spędzania z nimi czasu nareszcie innego niż codzienne zwykle. Pierwsza w jeden wieczór obłaskawiła we mnie najstarsze strachy i pomogła wyczyścić pamięć, jak sztućce. Aż błyszczy, od uśmiechania się i zrozumienia. Druga w jedno popołudnie zrobiła mi z za krótkiego dnia przed poniedziałkiem długą i słoneczną niedzielę, z gnającego na oślep czasu czas przyjazny i wolny, chodzący przy nodze, wypoczęty, czuję się, jakby mnie mały kawałek poniosła w ten przyszły tydzień, jestem lekka, ucieszona i bliżej własnych rzeczy.

Dziękuję Wam obu.

I nareszcie zatrzymałam się znowu, obejrzeć, co przywiozłam z podróży, rozpakować głowę, zrozumieć, kim przez chwilę byłam, z lejącą się przez mdlejące dłonie kolczugą, rycerz nieistniejący.

A więc wcześniej, jak to wcześniej, skoro wszyscy mieli wyjść na słońce, to i ja poszłam, własna fanaberia. Byłam najeść się srebra i chleba z oliwą, sypiałam w świetlistej luce metafory, z lufcikiem, i byłam szorstka jak spód liścia, ale to od zmartwień. Na mijanych w pędzie południowych polach stały suche prysznice słoneczników, dotarłam tamtędy aż nad samo morze, cofnęło się przede mną i pozwoliło wejść w siebie i brodzić po kolana w płynnym srebrze. Przez chwilę byłam niemal niewidoma od blasku i krzyczałam do siebie cichutko, nie wierząc, że w tym, że tam, że ja jestem, kilka minut szczęścia, kąpiel jak w powietrzu, rozcinanie skórą tlenu i wodoru.

Patrzyłam, jak w wodzie bawią się piłką dorośli mężczyźni. Brodzili w falach bez piwa i nie grillowali kiełbasy, śmiali się zwyczajnie, do siebie, ucieszeni zabawą, weseli. I rozumiecie, wszystko tam było jednoczesne, pływanie, suchy tymianek przy dróżce, pewnie śmierć, rozmaryn, jest jak jest, najpierw rośnie, potem można zbierać. Jak Wy, jeszcze nie umiem umierania, a już raz nie żyłam – stamtąd pocieszenie na nieznaną przyszłość,bo przezupełnie nie wiedziałam wtedy, że nie żyję.

Na południu zgadłam, że ja już nic więcej nie dostanę – mam to i tamto i albo to wykorzystam albo nie i zajmie mi to tyle samo czasu, cały. Już zostałam sobą i nie zostałam kimś innym, przy czym wiem raczej to drugie, a za mało pierwsze, jeszcze zaskoczona inwentaryzuję, co się na mnie składa, chyba będzie superata.

I tak z Florencji do Sieny jechałam i myślałam, a teraz jeżdżę z Grunwaldu na Jeżyce, pocieszny coehlo, czkawka tej kultury, miewam coś jakby promocję opisu, talon na gotowe, teleprompter harlequinów, nawrót złotych myśli, resztki, śmietnik wykształcenia, coś bym chciała z tego skleić, choćby makatkę nad łóżko, słomianą jak zapał.

A wiecie? W południowej pamięci przewracały się szare konie z fresków, krew kredkowa wysychała w słońcu, widziałam ślady po następstwie czasów. W wydychanym powietrzu była czysta i serdeczna radość, czy ktoś bada na obecność szczęścia, poziom wewnętrznego światła? Gdzie policja, szpital, gdzie suplementacja? Gdzie balonik z helem?

Kataloguję tutaj moje prześwietlenie słońcem, rentgen lata. Te pola wyschniętych słoneczników i urodzaj nasion, zbiegłe lato się na jesień złuszczy, zaschnie i zasklepi, jak rana do żywego, która do wesela. Lato, zabliźnione pod śniegiem, za kilka miesięcy pęknie w ziemi i urodzi młode, jestem pewna, wszędzie w wynajętym przez nas na chwilę widoku stały posągi wilczycy, remusy i romulusy zakładały miasta, ciosały z drewna ciepłe okiennice, coś fundującego przyszłość zawsze ma początek w mleku. W katedrach, w galerii Uffizi, na ścianach cichutkich pałaców miękko siedziały samotne Madonny, wszystkie tuliły do łona malutkie Bohdany Łazuki i były takie blade, nad wiek poważne, jakby bez okresu, dżumy. Żadna nie paliła, nie wiem, co z przyjaciółkami.

Nie było mnie wtedy tutaj zupełnie, miałam zamknięte okna od północy i szłam przehandlować ten bursztyn pierwszych piastów, z każdym ciepłym miastem zdejmując łupiny, obierki ziemniaka, byłam piękna, tymczasowo jasna, gładka łuska na niepokój i dzieci.

W nierozstrzelanych rynkach obcych krajów nadchodził we mnie język potężniejszy od wahań, falą dat szedł pobliski napoleon i wzbierała elba. Chodziło o trwałość, pod pachnącymi kamieniami domów, pod pocztówkowym praniem, na które zapinały się wąskie uliczki, pod wieżyczkami zdobionymi świeżą plastikową rybą chciało mi się pochodzić, dziedziczyć, pamiętać cyprysy z niemożliwych opowieści matki, która tu nie była, współprzebywać. Dziwiło mnie lekko, że tam a priori nie boję się ludzi, jakby nasz flagowy program “997”, wieczorynka rodziców, nasz tyci hammurabi prowincji i przedmieść miały zbyt mały zasięg, żeby wstrzymywać we mnie ubranie króciutkiej sukienki i kazać uciekać od wzroku i tłumu. Chodnik mówił do siebie dzień dobry i śmiał się do mnie i do dzieci, na sekundy wrastałam w uśmiech, cień i wino.

Byłam.

Po wymianie biletów wstępu na widok i pęknięty werniks, płynęły we mnie rodowe srebra obcych rodzin, dziedziczenie i kradzież, rzeczy srebrne, delikatne płótna. W rewanżu chciałam okazać wstydliwe pamiątki, wyjąć z kuchennej szuflady rodziców srebrne łyżeczki z cudzym monogramem, zrabowane przez stryjów podczas Wielkiej Wojny, pokątny korytarz, którym nasza historia miała stać się chociaż posrebrzana. Przy Botticellim szalałam za uruchamianiem wiosny, za instalowaniem kwiatów w szarych dekoracjach, to jak brawurowa instrukcja życia w moim kraju, było mi wstyd za własne peelingi i stryjowskie plądrowanie dworów. Myślałam – u nas stare drogi, więc niedługo umrą, co i rusz będzie tasowanie czasu, na szczęście dzieci różowe, szczepione, gładkie, chociaż bez tradycji, i od pieluch konsumpcja w czasie teraźniejszym prostszym, razem z wydalaniem, od którego roku można podawać renesans?

Stałam przed Botticellim pełna jego kwiatów, na krótko urodzona z samych miękkich opowieści, nitek, pokoleń, koronek i mereżki wspomnień, zaszyłam się u niego, a był uroczo pęknięty na brzegach, człowiek niby palił w piecu już niejednym krzesłem, a wciąż wstyd, że jak dotąd odwzajemnia się nieżyjącej europie tylko tym jednym obrazem z płatków róży, osadzonym w ramie z drzwi klatki dla królików, skromnym, choć w werniksie.

Jeszcze w biegu poznałam Hermesa po skrzydełku nad piętą, a nigdy nie sądziłam, że rozpoznam go w tłumie, coś jak potem Palikot spotkany na niemieckiej stacji. Potem były sekwencje pożegnań, rzeczy pierwsze stały się ostatnie, spełniałam własny plan dalszej części życia jak w drugiej połowie urlopu, biegnąc najstaranniej i sycąc się każdą rozetą w pomijanym oknie, zdjęciami zdejmując z wystaw srebrnego koguta i głaszcząc na drzewach figi, który nie zdążyły dojrzeć. I ostatnią katedrę obiegłam w pięć minut, byle łyknąć surowości po białej sieneńskiej koronce i renesansowym komiksie pinacoteki.

I już mogłam wreszcie wykonywać różne gesty, spowolnione, bo z niedowierzania, że wraz z przemieszczeniem się na mapie zsunę się w zupełnie inaczej ściągnięte rysy twarzy, sznurowane usta, smutek ulic, na których nikt ze sobą nigdy nie rozmawia.

Kiedy odjeżdżałam, suche wzgórza leżały jak golden retriever, sierścią do słońca, płowiejąc po psiemu. Dwa tysiące lat i kilometrów skakało we mnie do gardła i w powietrze, rozhuśtane, stygnące, jak czarno-białe zdjęcia tęczy w starym podręczniku, w tylnej szybie widziałam pół świata i narodziny Wenus, wyszła przy mnie, koniec abordażu, północ.

Odzyskałam już siły po szoku powrotu, jem ostatnie słońce, ćwiczę jesień, odpytuję się z przyczyn i skutków, mówię i jestem mówiona.

Teraz czas coś zrobić.