Ten obcy

Ten obcy

Oh Sheet! by Thomas Barbèy

Widzicie nasz piękny kontynent?

Obejmuje nas łagodny ślizg, zsuwanie się z rodzinnego stołu Europy, obrus ważnych spraw ściągnięty w wąską kreskę, jak usta.

Wojna ma dla mnie kształt telewizyjnego komunikatu, którym nowoczesna cywilizacja ostrzega samą siebie. Przed wybuchem wojny w Iraku w polskiej telewizji emitowano komunikat, który potwornie mną wstrząsał. Rozpoczynała się zbiórka pieniędzy na przyszłe ofiary.

“Zginie wiele kobiet i dzieci, oraz osób starszych.” 
Dostrzegacie czas przyszły Zagłady?

To oznacza, że kilkadziesiąt lat po drugiej wojnie światowej nowoczesna cywilizacja nadal wyposażona jest we wszystkie narzędzia umożliwiające masowe ludobójstwo. Humanitarna sekcja tej cywilizacji troszczy się o los przyszłych ofiar, co nie oznacza, że cywilizacja działa tak, aby ich CAŁKOWICIE uniknąć.

Współtworzymy społeczeństwo w dalszym ciągu legitymizujące traktowanie niektórych ludzi jako zbędnych. Uczestniczymy w porządku społecznym, w którym w uzasadnionych (przez kogo?) okolicznościach można zaplanować i wdrożyć masowe pogorszenie warunków życiowych części społeczeństwa, a w skrajnych sytuacjach jej masową eksterminację.

Ta niezbyt głęboko ukryta cecha nowoczesnego społeczeństwa nie jest powiązana z bezpośrednio odczuwaną etyczną odpowiedzialnością za NIEKTÓRYCH ludzi.  Nie narzekamy na swoją prywatną moralność, na ogół wydajemy się samym sobie dość dobrzy, najczęściej życzliwi i empatyczni, każdy w samodzielnie oswojonym skrawku terytorium troszczy się, karmi, współczuje i wspiera.

Paradoks troski o przyszłe ofiary, których cywilizacja nie zdecydowała się jak dotąd nie ponosić, związany jest natomiast z naszą prywatną odległością od odpowiedzialności społecznej. Tej nie odczuwamy i nie ponosimy jako zbiorowość. To oznacza, że o nas jako ludziach nie decydujemy bezpośrednio my jako ludzie.

Do patrolowania nieokreślonej całości nasze wysoko wyspecjalizowane społeczeństwo wyznaczyło służby specjalne. Wraz z tym gestem podziału obowiązków i zakresów odpowiedzialności (wartownicy, straże, policjanci, żołnierze, kuratorzy) oddelegowało całą odpowiedzialność społeczną poza siebie. Odpowiedzialność społeczna została oddana w ręce władz rozmaitych szczebli.

Komu jednak dokładnie oddaliśmy odpowiedzialność za równe prawa do życia dla nas wszystkich?

Nikomu.
Nowoczesność nie odpowiada imiennie za swoje gesty.
Mechanizm jest zawsze pusty.

W obszarze odpowiedzialności społecznej nieprzerwanie działa paradoks etyczny: dyżur całodobowy w ochronie prawa do życia nas wszystkich pełnią puste narzędzia władzy: pustoszejące nocą budynki parlamentów, starannie kaligrafowane paragrafy aktów ustawodawczych, kremowy papier konstytucji, pasma wygłaszanych przemów.

Nikogo innego tam nie ma.
To znaczy: nikt inny nie wziął na siebie bezpośredniej odpowiedzialności za nasze wszystkie życia.
Tak to skonstruowaliśmy.

Nie możemy zawołać naszej nowoczesnej cywilizacji po imieniu, na przykład: – Hubert, wszyscy mają przeżyć.

Albo:
– Hubert, można dać wszystkim domy i jedzenie.

Nie ma tu u nas nikogo.
To puste miejsce ma koncentryczną strukturę, od centrum po najdalsze obrzeża kaskaduje zadania i fragmentaryzuje odpowiedzialność społeczną. Na obrzeżach decyduje się o wyrównaniu drogi i zasiłku dla samotnej matki, w centrum wypowiada się wojny oraz broni granic, prowadzi się ekonomię Swoich.

Tak ustrukturyzowane mechanizmy nowoczesnej władzy są podobne do pianoli, sprowadzają się do odczytu pewnych skodyfikowanych instrukcji.

Pomyślmy więc o tym rozszczepionym miękkim podniebieniu nowoczesności, która posiada instrukcje bezwzględnej likwidacji takich przejawów samej siebie, które w jej ocenie zagrażają jej istnieniu.

Cywilizacja, która świadomie przewiduje kolejną Zagładę, nie może ujmować wcześniejszej Zagłady jako wynaturzenia, aberracji historycznej, której organizacja i skala były wyjątkowym, jednostkowym owocem zdegenerowanych umysłów. Starania o uhistorycznienie Zagłady, ukontekstowienie wyjątkowych warunków, anomalii, jakie musiały wystąpić, aby mogło dojść do Zagłady, są dla cywilizacji suplementem diety, który pozwala jej nie rozpatrywać Zagłady jako swojego wewnętrznego mechanizmu, strategii przetrwania modelu za cenę jednostek, eugenicznej słabostki społeczeństwa, które chroni się przed nieokreślonym Innym.

Cywilizacja w wersji 2.0 nadal nie zapobiega exodusom i śmierciom na masową skalę.

Obecna fala uchodźców na Starym Kontynencie może nam zachorować, zamarznąć, wiecie?

Czy to nie jest niezwykłe, że nie jesteśmy za nich bezpośrednio odpowiedzialni? Że tu u nas, w Europie, nawet bez żadnej dodatkowej aktywności z naszej strony, zwyczajnie pozostając w domach, stajemy się tymi, którzy tak dziwili nas w podręcznikach historii, osobliwie w rozdziałach o polskim wrześniu 1939. Ludźmi z innych krajów, którzy nie ruszają na pomoc tym skrzywdzonym, w potrzebie.

W tym sensie Zagłada nie jest wynaturzeniem chorego systemu, bo  to również nasz system, w którym nie dzieje się, nie musi dziać się nic nadzwyczajnego, inżynieria społeczna zasadza się na najzwyklejszej bierności, przecież nie jesteśmy swoją władzą, żeby móc coś zmieniać. Suma małych codziennych wyborów. 

Świąteczne reklamy zabawek jak co roku pokażą szczęśliwe dzieciństwo naszych dzieci, które w tym stuleciu jeszcze donikąd nie muszą uciekać.

Dzięki oddelegowaniu odpowiedzialności możemy żyć tak, jakby nic się nigdzie nie zdarzyło.

Madame Flowery

Madame Flowery

Flowers in abandoned house by Lisa Waud

Życie to nieprzerwane wsypywanie kwiatów w szczeliny opuszczonych domów. Nietrwały, butwiejący kolor, niewielka lawina, którą tu schodzimy na chwilę.

Domy zawierają już naszą przyszłą nieobecność, dlatego sprawą wielkiej wagi wydaje się być niespóźnianie na życie, choć jest ono niesłychanie męczące, ten cały pragmatyczny łańcuch skutków uruchamianych ręcznie dorzucanymi przyczynami.

Mamy do kupienia pewną ilość chleba. Do pomalowania ściany. Ludzi do uratowania, bo przyszli, a zima.

Krzątanina, przy której jesień jest rodzajem popołudnia. Będzie takich trochę.

Mimo tej niewielkiej odległości od końca, tak zwlekamy z sobą.

Dużo robimy w imię.
I z powodu.

Może nawet wszystko?

Jak to u Was wygląda?
Czujecie się wolni? Wolni od? Wolni do? Suwerenne decyzje czy egzystencjalna jazda pod wpływem?

Zastanawiam się nad tym, jak przeżyła życie moja mama. Od tamtych zamierzchłych przedwojennych czasów, kiedy wołano do niej, za nią:

– Ania!

Jak ona przez to życie przeszła.
Nie mogąc tylu rzeczy zrobić, nie mogąc podejmować wyborów, ponieważ tak wiele było surowo wzbronione.

Gdzie widziała granicę swojej wolności, na ile się odważała?
Czy stała, czekając, aż jej się przydarzy samo? A ona to po prostu udźwignie?

Jak myślicie, jakie decyzje musiały podejmować Wasze matki?
Jak to było?
Wiecie o tych najtrudniejszych? I czy w ogóle wiecie coś o życiu swoich matek? Myślicie o tym, jak ich życie wpłynęło na Wasze, na to, ile postanowiliście, że umiecie, możecie, zrobicie?

Ja – nieustannie zbieram wspomnienia mojej mamy i zastanawiam się bardzo, jakie potrafiła podejmować decyzje w stosunku do mnie, dorastającej. I czy przekazała mi taką umiejętność decydowania.

Wiem, że mam w sobie bardzo dużo bierności, im dalej w las, tym bardziej wydaję się sobie nieprzygotowana do życia w decyzjach, mam zamiast tego mechanizm instynktownego kulenia się.
Bycia bardzo posłuszną i grzeczną, choć w środku powinno mi wrzeszczeć z niezgody, albo wołać – tak!

I obok mam drugą siebie, która zawodowo rozwiązuje problemy.
Jestem synestetką problemów, patrząc na problem, widzę rozwiązanie.

Ale rozwiązanie nie jest jeszcze decyzją o jego zastosowaniu, dlatego krztuszę się od tłumionych wynalazków i usprawnień, od opinii i komentarzy. Za mną słychać dawne napomnienia, – ciiiiii, – dziewczynki powinny być cichutko, ale umówmy się, że jestem już duża i w mojej maszynie losującej już dawno zwolniono każdą taką blokadę.

Mojego mózgu nic nie ogranicza.
Ale moja wola, odwaga, moduł Joanny D’Arc – obsmyczone i chude, skowyczą.

I nie wiem, czy to się leczy, rehabilituje, amputuje, wymienia.
Nie wiem.

Może ma to związek z całością obrazu, z tym porzucaniem siebie, dziedziczonym w całej linii kobiet w moim domu.

Może nie myślę i nie wypowiadam niczego naprawdę. Niczego, co bym chciała dla siebie. Może dlatego decyzje są niepodejmowalne, ponieważ o nich nawet nie pomyślałam.

Codziennie ćwiczę, podejmuję decyzje, odważam się na całkiem dużo, ale uruchamiam to siłą, niechętnie. Wiem, że tego odruchu decydowania, pójścia dalej, nie odziedziczyłam. Że on jest ciężko wyrobioną zdobyczą własną.

Od kilkunastu lat, od kiedy muszę decydować o wielu sprawach dotyczących moich dzieci, muszę je również uczyć podejmowania decyzji. Staram się tam bardzo mocno robić zupełnie inaczej niż robiono w moim domu. Najczęściej mówię: zawsze da się coś zrobić. Albo:

Zrobione jest lepsze od niezrobionego.
Zrobione jest lepsze od niezrobionego z lęku przed niezrobieniem dobrze.

🙂

I tam zażarcie podejmuję decyzje, nie da się inaczej.

Jednocześnie kołacze mi w głowie poczucie, że najlepsza rzecz jaką potrafiła dla mnie dorastającej zrobić moja niepodejmująca wobec mnie decyzji mama było niezabranianie mi, za co nie przestanę być jej wdzięczna.

Najczęstszym jednak zdaniem, jakie od niej słyszałam, było:
– Lepiej nie.

I wydaje mi się, że do samej siebie ciągle biegnę zbyt powoli.
Miałam nie móc.

I nawet jeśli pojawia się przede mną jakaś nowa możliwość, działam tak samo jak mama: nie dlatego, że coś mi wolno. Tylko dlatego, że jestem już bardzo wystraszona.

Mewa

Mewa

Nic się nie zmieniło.
Mam skłonność do porzucania samej siebie.

Ich jest ważniejsze.
Tych innych niż ja.

Nie wiem, jak tego nie robić.

Porzucanie siebie wygląda niepozornie, pachnie zwykłym życiem. Lista rzeczy do zrobienia. Nawykowe niemyślenie o sobie.

Czegokolwiek bym nie postanowiła, wszystko biegnie, a ja w tym drobię, dziobiąc czas po innych.

Też dobry.
Ale po nich.

Jem nieporządnie, w biegu, nie celebrując ani sekundy.
Nic dla mnie.
Siadam krzywo, na brzegu krzesła, w połowie zerwana do dalszego biegu.
Koczuję tu tylko.
Dojadam po dziecku.
Noszę po dziecku ubrania.
Świat jest resztką.

Idę przez każdy dzień jak przez wysypisko śmieci, podnosząc śmiesznie wysoko nogi, taka zaskoczona. Tyle tego. Znowu. I coś tam zawsze uzbieram, pewnie, wygrzebię dla siebie ładniejszy okruszek.

Jakieś migotanie w lustrze, dzisiaj tak mi ładnie w turkusowej bluzce, kiedy się z sobą na chwilę mijam.

Na tę jedną chwilę świat jest miłym uśmiechem, podświetloną meduzą, która płynie w moją stronę.

Czy kiedy nie migoczę sobie w lustrze, pamiętam własną twarz, czy ją lubię?

Przez tę jedną chwilę zachłannie patrzę sobie w oczy, serio, naprawdę króciutko, takie moje “cześć”, jak do przyjaciółki z dzieciństwa.

Jakbym – dziwne uczucie – tęskniła za sobą.

Kiedy ostatni raz długo spacerowałam przez siebie?
Kiedy ostatni raz trwałam w niezmąconym przekonaniu, że ja, dla mnie, że należy mi się?

Bo teraz nie śmiałabym nawet pomyśleć, że jakaś za duża ja będę się tak egoistycznie cała rozpościerać, stanowiąc dzień. I o sobie.

Czasem na trochę próbuję stawiać opór.
Ale to tylko krótkie widzenie w długiej odsiadce.

No to idę.

Notatki z jutra

Notatki z jutra

Mother’s reminder by Katachreza

W domu rodziców tykanie.
Jesień.

Ojciec skończył osiemdziesiąt pięć lat.

Wszystkie matki boskie wyszorowane, aż błyszczą. Największa, niepokalana, w ładnym niebieskim płaszczu, dostała ostatnie kwiaty z ogródka.

Spacerujemy sobie z ojcem i mamą po przeszłości, nie czekam nawet na zachętę, tylko biegnę wspólnie w czasie.

Po jak najwięcej.

Osiemdziesięcioletnia mama ma kłopoty z pamięcią, ale trzyma się jak może, dyscyplinując się i troszcząc o samą siebie, z potem.

Ma wprawę, to jak wekowanie.

Na kuchennym parapecie znajduję notesik mamy. Przygotowała sobie rano treść późniejszej rozmowy z moją córką. Rozmawiały, kiedy jechałyśmy na wieś.

Czuły sufler.