Propedeutyka marzenia, wczesne rysunki naskalne

Propedeutyka marzenia, wczesne rysunki naskalne

ten years younger Katachreza by Sylwia

Lipiec, świat i okolice znów delikatnie płowieją, szczupła rzeczywistość angielskich powieści rozszczelnia tę tutejszą, czas kładzie mi się w nogach i z upodobaniem ssie swój własny ogon, rośnie we mnie wielka fanaberia.

Powściągliwie patrzę sobie w zdjęcia, w dowód.
Ucichłam, umarłam, siedzę brzeżkiem, czekam.
Samo nie wstanie i nie będzie żyło, bo sobie nie wierzy, więc podchodzę pomóc.

Ostatnie tygodnie mijają jak sny. Czuję się przedmarzeniowo. Jakbym miała siebie na końcu języka. W drugim pokoju. Za ścianą.

Między przedszkolem a pracą marzenie niemal się materializuje. Przez całe dziesięć minut widzę je jak przez mgłę. Czuję przedsmak zmiany. Nie wiem, co się dokładnie, detalicznie na tę zmianę składa. I nie chodzi o to, że mam odgórny projekt samej siebie, nic z tych rzeczy. To raczej nieśmiały przebłysk wewnętrznego ognia. Taki, powiedzmy, malutki płomyk w brzuchu. Jedną zapałką. Trochę osłaniam od wiatru, a trochę staram się rozdmuchać.

Wiem, że jestem o krok od znajomego, na lata zablokowanego uczucia “marzę o tym i chcę tego bardzo, odsuńcie się, albo przejdę Wam po plecach”. Pamiętam te ciarki. Wyobrażanie sobie jak wspaniale gram na fortepianie. Jak pięknie piszę. Jaka jestem do utraty tchu całowana. Jak mi pięknie od stóp do głów. Jak zdobywam główną nagrodę w konkursie. Jak realizuję mój niesłychanie wspaniały pomysł. Wertowanie marzenia strona po stronie. Niezachwiana wiara w to, jak dobrze będzie, kiedy się uda. Ćwiczenia ze zwycięstw. Satysfakcja, sukces i duma. Głowa w ogniu i radość z bycia najlepszą sobą.

Jestem o krok od przypomnienia sobie, jak się bardzo czegoś pragnie.
Przypominam sobie taką własną siebie.
Zanim zeszła lawina wydarzeń przedziwnie korodujących wiarę w siebie.

Odważam się za sobą stęsknić i idę zajrzeć do siebie, leżącej w bezruchu.
Podchodzę się podnieść.

Wykonuję po cichu szereg ekwilibrystycznych figur aby samą siebie wziąć w objęcia.
Bardzo mi na samej sobie zależy.
Pytam samą siebie szczerze, jakbym pytała najlepszą przyjaciółkę.
Jak mogę Ci pomóc, żebyś wstała.
Tak, -E.W., tak pytam.

Mówię sobie, ta ja, którą w ostatnich tygodniach podnoszę i tulę, że się boję, że myślę o samej sobie historię klęsk, życiorys nieudacznika, któremu wszystko się nie udaje, a jeżeli coś się udaje, jest zasiłkiem od losu, przypadkiem. Ślepym na jedno oko.

Głaszczę samą siebie po głowie, rozumiem.
Zanim przyjdzie czas wysokiego skoku, potrzebuję pomocy, drabinek, krzeseł, małych oparć.

Więc biorę się za rękę i robię coś dla samej siebie, żeby zmienić własną opowieść o sobie i wysłać do siebie wiadomość “hej, dziewczyno, możesz na mnie liczyć choćby nie wiem co, jestem, pomogę Ci w największej biedzie, na zawsze Twoja”.

Żyję dotąd taką opowieść, w której co punkt, to dowód na to, że jak mi po wielokroć przepowiadano, jestem wielkim nikim. Jest w tej opowieści już tona takich dowodów. I ogromna samotność, bo taką opowieść żyje się samemu, u mnie wszystko dobrze.

Tej wyżytej do cna historii o klęsce nie da się na raz dwa próba mikrofonu wymienić na nową historię zwycięstwa. To jakby się chciało zwinąć w zgrabny rulon Bitwę pod Grunwaldem i wstawić rodzinkę Stokowskich. Nie da się, człowiek nadal ostrzy nóż do chleba o dwa wbite w ziemię miecze.

Słucham tego w sobie, pozwalam sobie przyznać się do tego.
Słucham i podchodzę pomóc, bez tego nie będzie tu żadnej przyszłości.
Biorę się za najmniejsze z małych, technika innej oceny wydarzeń wymaga prowokowania innych wydarzeń.

Ogromnie potrzebuję wyraźnych małych punktów do połączenia w nowy obrazek.
I od tygodni pracuję nad wyjątkowo konkretnymi submarzeniami.

Stawiam nowe punkty oparcia, mocne zielone kropki w żytej przez siebie historii.
W tym niedługim czasie coś małego osiągnęłam, coś niewielkiego zmieniłam, do czegoś z dawna zaniechanego wróciłam, czymś wprawiającym w dygot przestałam się zamartwiać, rozwiązałam uporczywy, przygnębiający mnie kłopot, umówiłam kilka innych małych dziur w całym do repasacji.

Nie chodzi tym razem o to, że pokazuję sobie samej wykonalne zadanie w mikroskali.
Albo inaczej: nie to jest najważniejsze.

Tym razem zabrałam się na różne sposoby za pozornie drobne elementy, które w prostej linii powiązane są z moim własnym zaufaniem do samej siebie. Zdemontowałam kilka betonowych wsporników mojej historii klęsk i zaniechań, spraw, które nadszarpywały mi każdą dobę, nie pozwalały zasnąć, zniechęcały do obudzenia się. Trwało to jakiś czas, ale uporałam się z najtrudniejszą, starą i zapiekłą częścią. Sama.

Mam teraz kolejny etap do wykonania, ale pokazałam samej sobie, że mi na takiej jaka jestem ogromnie zależy. Przyszłam do tej mnie, jaką jestem. Poprawiłam, pomogłam sobie, mogę, umiem, udało się. Lżej. Razem możemy naprawić następne.

Zabrałam się nie za nowe, tylko po nowemu za stare, nie za spełnianie marzeń za dużych ode mnie dzisiejszej, tylko za lubienie siebie i pomoc samej sobie. Ile w tym było głębokiej i dobrej radości, drobnego dbania o samą siebie, leciutkiego triumfu, wiem ja jedna jedyna.

Nie zrobiłam niczego wielkiego przez ten czas utracony na rzecz samej siebie.
Stoję w miejscu i mocno trzymam się za rękę.