Otwieranie

Otwieranie

Lubię spokój tego zdjęcia i mocne ręce sąsiadki.

Są takie kobiety, które nawet dla siebie samych pozostają tylko sąsiadkami.

Wokół okna z bogiem (jaka to wygoda) unoszą się pomarańcze? jabłka?

Powietrze wotywne, antygrawitacja.

Szmata rozwieszona w szczelinie istnienia. To jest zawsze obok, wychodzi się oknem, nawet nie ucieczka, bardziej – żeby tu nie zostać, nie samej. Na co dzień ta schludna sukienka, i czarne pończochy, a wokół okna jasny promień dłoni, kość śródręcza wygięta łagodnie wietrzy bogu i jego prawnej opiekunce, wpuszcza im światło i trochę pór roku.

Tym, co pod opieką, trzeba przetrzeć szybę, niech pojedzą świata, ich ręka od tak dawna w górze, trochę błogosławią, trochę zgłaszają nieprzygotowanie, dłoń jest gruba, nawykła do dźwigania i drobnych przepierek.

Może nic więcej tu się nie wydarza, sąsiadka przyszła otworzyć zmęczonej kobiecie, naniosła owoców, wie, że tamta dźwiga.

Na krzywo opartej o ścianę drabinie podnosi wzrok wyżej, upięte w kok znowu jasne włosy opierają się miękko o stójkę sukienki.

Uniesienie oczu (dźwiganie, na które wystarczyło siły).

Czy się widzą?

Obie są zdumione, nie miały jak mówić, więc mówią do środka i to spada, czysty dźwięk monety wrzuconej do suchej fontanny, bo jeszcze tu wrócą.

 

Zdjęcie:  Enzo Sellerio

Radość bez podwykonawców

Radość bez podwykonawców

Większość życia upływała nam w pomieszczeniach zamkniętych, niebiletowana.

Nie było z nami żadnego kontaktu, nikt nie wołał. Otwarte całą noc drzwi sypialni, ponieważ zawsze spaliśmy dla kogoś innego.

Dni tak gęste, że przed obiadem mijały już dwa całe lata, nieopanowane skutki naszych przyczyn. Kręciło nam się po domu i głowie trochę cudzych myśli, ale umiały zastygnąć przy tupnięciu nogą. Wzbierał kurz, blakły ważne paragony, wciąż nikt nas nie zbierał, nikt nie abonował. Płakaliśmy czasami do wanny codzienny biuletyn, śmieci organiczne do licznych sortowań.

Przesuwano nas w czasie do drugiego rzędu, za wysokich w dacie urodzenia, mdlały nam kolana, jeszcze się kochano w naszych zdjęciach profilowych, biegliśmy objęci przez podszewkę płaszcza, wtuleni w wiskozę i upał, zatrzymywano nas na granicy skóry, wzmożone patrole, lęk przed ośmieszeniem, i niepowstrzymana radość bez podwykonawców.

Obraz: Helen Verhoeven

Trwa instalacja nowego

Trwa instalacja nowego

Wyskakują błędy.
Tak, zepsułam się, nie ma.

Still loading.

Całkowite przeciążenie systemu.
Nie mam miejsca na nic nowego, bo cała jestem zajęta cudzym. Księżniczka bez Ziemi, Jan bez Dni, jakoś tak.

Za mało czegokolwiek dla mnie.

Może to zdrowy czas całkiem.
Sprzeciw.
Totalny.
Przeciwko temu, co sama ze sobą.
Na co pozwoliłam, pozwalam.
O co aż się o to proszę.
Rzygam sobą.

Nie wiem, czy i jak sobie poradzę.
Wyłączyłam wszystko.
Siedzę w problemach.
Muszę się sobą i nimi zająć.
Dalej się tak nie da.

Chcenie

Chcenie

Doktorze Internet,

Słucham z ciekawością rozmaitych “I want it so badly”. Podziwiam egzotyczne jak koliber chcenie. Wymyślne skoki do szklanki do połowy pełnej.

Ja – nie odczuwam chcenia.
Nie wiem, czy to źle, czy dobrze.
Może to przejściowe, wynik wielkiego zawodu i totalne wyłączenie pragnień.
Żeby było bezpieczniej, bez ryzyka, bez oszustw.

Nie chcę się zbliżyć do niczego. Ani do sedna, ani do epicentrum.
Nie chcę się pchać w tłumie.
Nie odpalam rakiety w kierunku kosmosu.
Może mam jedynie bóle fantomowe, wspomnienie tego, jak zostałam w gęstej smole.
A może to tylko potrzask dnia i zbyt głośna samotność do użytku wewnętrznego.

Może to moje życie bez przydziału i rejonizacji jest dziwne.

Wszystko musi wziąć się ze mnie.
Wytwarzam dni, zdarzenia, przyczyny dla również wymyślanych skutków.
Donikąd nie chodzę.
Nie widuję nikogo.
Ciągle ze sobą. Ile można.
Może właśnie to nie pozostaje bez wpływu.
Jestem powściągliwa w kontaktach, nawykowo ostrożna i unikam bliskości.
Może jestem teraz w AA chcenia, odstawiłam spirytus movens, bo zaprocentował tylko katastrofą?

Chcenie liczy się w williardach.
Williard to wysoki liczebnik chcenia.
Chciałabym zarobić swój pierwszy williard.
Jak najszybciej.

A może bezpieczniej bez niego?
Jak myślicie?
Może trzeba przebywać wyłącznie w przymusach?
Brać tylko ostry doping gryzącej po kostkach codzienności?

Jak Wy to robicie?
Chcecie czegoś?
Macie w środku coś, co chce?
Czy tylko nieustannie musi?

Obrazek: Glass of water

Feniks

Feniks

Tryb Feniks włączony, dzisiaj dzień odradzania się z popiołów. Zmieniło się tylko to, że wiem, że znowu spłonę. Taka jestem. Wzbieram i maleję, jak księżyc, ocean, deszczówka.

Wiem, dlaczego nie piszę: bo wydaje mi się, że nie mam nic do powiedzenia. Nie, że w ogóle. Po prostu spadłam z własnej ambony, nie mam czego głosić, nie wiem i nie widzę niczego, co mogłoby cokolwiek zmienić.

Jestem.

To jest dużo mniejsze, po karmelizacji, twarde do zgryzienia. Pyszne.

Dziwne, pierwszy raz w życiu nie jestem w nikim zakochana. Zupełna pustka. Skończyło się szaleństwo, w którym wydaje mi się – żyłam od dzieciństwa. Od kiedy tylko sięgam pamięcią, marzyłam o tym, żeby ktoś mnie wybrał. I żebym na to – jakoś zasłużyła.

To wszystko przez ostatni rok ze mnie opadło.

Nie potrzebuję być chciana.
Czasem przez sekundę odzywa się coś fantomowego, ale oglądam to tylko i dalej gęstnieję.
Długo myliłam bycie chcianą – z miłością.

Zrozumiałam w sobie dość dobrze jeszcze jeden mechanizm, i tam będzie pewnie większa robota do zrobienia, wjadę kiedyś na spokojnie na kanał i to rozkręcę na dłużej, a teraz – póki mi wał nierządu nie poszedł :>, nie ma to tamto, muszę zaiwaniać.

W skrócie:

Najmilszą rzeczą, jaką – wydaje mi się – jestem w stanie zrobić wobec drugiego człowieka, to go potrzebować. I o coś poprosić. Ale niezbyt wiele razy, raczej raz, nie więcej.

Bo jeszcze nie umiem potrzebować, byłam wychowywana do zaspokajania cudzych potrzeb, widzę w sobie cały pas transmisyjny do dawania siebie. Całej. I czytania w myślach.

A dla siebie? I o sobie?
No co wy.
Dla siebie?

Nie umiem prosić.
Nie umiem dostawać.
Nie umiem potrzebować.
Nie umiem, żeby brakowało mi.

Zostałam wychowana do dawania ponad to, co miałam.
I do zamiany pustego w pełne.
Nawet, kiedy nikt nie prosił.

Teraz mam taki czas, kiedy odpoczywam.

Oglądam siebie.
Już umiem w sprzeciw.
Widzę, gdzie mam granicę, gdzie mi się wyczerpało wszystko, cierpliwość, pokłady empatii.
Nie zawsze używam, dać się pochłonąć jest wygodniej, szybciej, w zgodzie z cudzymi oczekiwaniami.

Ale już wiem, gdzie to mam.
W dupie!
Nic już kosztem samej siebie.

Krystalizuje się we mnie ten cukier, postanowienie noworoczne. Sprzeciw.
Koniec rozkradania, koniec przyzwolenia.
Siedzę nad papierowym nieblogiem zeszytu, zapisuję od tygodni w takich chwilach, kiedy mnie naprawdę strzela po pysku jak łanię, patrzę, gdzie pękam, gdzie się daję wyjadać łyżeczką. Jako człowiek o bezgranicznej empatii jestem wyjściowo przecholernie słaba, bez cennika, bez blokad, bez warunków. Spisałam się w zeszycie. Przygotuję się na nowy rok, na różne drobne rzeczy do zrobienia inaczej.

A Tobie, B. – dziękuję.
Za zwięzłe rozróżnienie między muszę – mogę, między muszę – umiem.

Pół nocy z tym leżałam.
Też trzaskało po pysku.

No i tak.

Dawno się tak nie iskrzyłam, wylinka w połyskliwej mini, opadają ze mnie cekiny i myśli, na podłodze wydają się takie niepozorne, coś spoza mnie bez mojego światła. I chyba już przywykłam do tego wewnętrznego rozhuśtania, czasami pozwalam sobie na niebezpieczny skok w powietrze, a czasem zamieram, nie-ma-mnie-dla-nikogo-bo-uciekłam-do-głowy. I potem jeszcze mała śmierć snu, kryształowy cukier na języku, wycofanie, i potem staranny powrót w pełnym uzbrojeniu.

Może umówię się z sobą, że po prostu wewnętrznie wyjeżdżam na nieprzyznany sobie nigdy urlop?
Żeby na chwilę wyleżeć ciało, wynicnierobić, wyniebyć.

I potem spalam się, pękam, piniata, i sypie się brokat.
Wróciłam, cholera.

 

Obrazek: By Giphy