Jedwabie, kiry

Jedwabie, kiry

Annie Fargue de Profil by Robert Doisneau 

Nikt nas nie przygotował do prawdziwego życia, w którym powolnym ruchem odkłada się telefon trzymany w ręce zmartwiałej od wiadomości, jaką przyniósł posłaniec tym nienaturalnie podniesionym głosem.

Nikt nie przygotował nas do chwili, w której krwi w żyłach robi się bardzo zimno ze smutku i strachu.

Nie odbyliśmy wycieczek szkolnych do izb przyjęć, nie było sprawdzianów z OIOMu.

Nie bardzo było o tym w podręcznikach, nie umiałam dzisiaj, jak zawsze przy tych wiadomościach, dopłynąć rozpaczliwie krwią do mózgu i uruchomić ciało, żeby zaczęło działać, biec, ratować.

Nie wiedziałam, jak racjonalnie dobrnąć, wiedza z pierwszych i ostatnich piastów nie pomagała poruszyć nogami. W gardle rósł mi kurhan i pulsowały nadtłuczone światła przemijania, nie miałam żadnej z prawidłowych odpowiedzi na końcu języka.

Nie umiałam choćby drobną szymborską i rozbiorem gramatycznym zdania zaufać tej chwili, jaka dzieli wiadomość o upadku ciała od przyjazdu karetki.

Były w mojej głowie schody, którym nie doprawiono na czas oparcia w kimkolwiek, kto już raz to przeżył.

Stromy i wysoki wieczór.

Gromadziłam się dzisiaj w małe niespokojne stado z siostrą i bratem, żeby czekać na wiadomość, czy mama odzyska przytomność, na szczęście odzyskała, szpital już czuwa, rano do niej pojedziemy nasze 100 kilometrów dalej*, choć brat 2000, za chwilę będziemy próbowali dzwonić i poprosić, żeby powtórzyli “żyje”.

Przysięgłabym, że to ważne, że powinny być z tego lekcje ratunkowe.

*Mamę przewieziono do większego szpitala, czeka na wszczepienie stymulatora serca, zabieg w poniedziałek, teraz ją stabilizują. Pojechałyśmy z siostrą późnym wieczorem, nie czekając jednak do rana, dotarłyśmy do mamy o 23, spędziłyśmy z nią godzinę. Jest słaba ale przytomna.
Dziękuję, że piszecie.

Stado

Stado

Floating by Andrea De Santis



Dobiega końca festiwal jesieni, w liściach ostatnie pospieszne fotosyntezy przed skokiem.

Światło na naszej północnej granicy dogasa, na niebie ptasi furkot i wrzenie, EKG w czarnych kreskach skrzydeł, rozsypany alfabet stada wiernie podąża za słońcem.

Razem z najmłodszą córką patrzymy w zachwycie, jak nad nami ptaki układają się w rozedrganą strzałę. Z najstarszą idziemy wieczorem przez wietrzne miasto, na straganach jak co roku o tej samej porze piętrzą się hiszpańskie pomarańcze, nasze poróżowiałe policzki zwiastują nadciągającą zimę. Wszystko jest moje, najlepsze z tego, co mogło się zdarzyć. Zegar znienacka przestawia mi się na “ile zim jeszcze”.

Nadchodzi czas doświetlania się srebrnym ołówkiem Kławdii Chauchat. Biorę leżak i pledy, jestem kuracjuszką, która chce odpocząć i biec jednocześnie. Jestem zarazem sobą młodszą i dzisiejszą, zaskakuje mnie dorastanie dzieci i własna dorosłość, bo myślałam, że nic się już nigdy nie zmieni.

Sklejam krzywo wycięte pętle czasu, z jakich układa się ozdobny łańcuch pór roku z ich rytualnymi momentami, na które nie zdążam. Chodzę wolniej, z uniesioną głową, za cenę wszystkich drobnych potknięć o płyty chodnika, i patrzę w okna, jak kiedyś.

Dziecinne marzenie, aby dowiedzieć się, jak żyją inni ludzie. Jakich dokonali wyborów, jak ustawili lampę, jaki mają kolor ścian, jak zaczynają i jak kończą, kiedy kolacja, czy płaczą w fotelu. Jaką byliby mną. Jakimi byłabym nimi. Brakuje mi innych, brakuje mi stada. Schodzenia po bułki lawiną, wspólnego skowytu nad śmiercią.

Na wsi słucham przedwojennych historii o dawnych sąsiadach, którzy co wieczór odwiedzali się, żeby ze sobą posiedzieć, porozmawiać. Wirowy ruch więzi międzyludzkich. Coś wspólnego.

Tymczasem u nas mansjony kamienic i bloków, mieszkańcy spakowani w osobne pudełka.
W kuchennych oknach samotne kobiety, koty w oknach sypialni. Robię zbliżenie na ściany domów, na okna, na sejfy mieszkań. Rozświetlony przekrój poprzeczny mrowiska. Pomiędzy oknami wydrążone korytarze ulic, wpatrzone pod stopy robotnice znoszą dzień do schludnie odmalowanych pokoi, cały świat z tej perspektywy jest po prostu jedną większą kamienicą.

Wychodzę z kamienicy, chodzę na spotkania. Potrzebuję ludzi. I rozmów. Potrzebuję minimalnej przynależności do stada, pójścia razem we wspólnym kierunku. Przerwa w automatycznie obieranej trajektorii ruchu. Wspólnota, iskanie pcheł razem.

Chodzę po coś, bez czego na dłuższą metę się nie da, w naszym tutaj, po ulgę znalezienia się w innej wersji historii, ulgę wymiany doświadczeń, ulgę opowiedzenia sobie siebie nawzajem.

Prawdopodobnie nie chodzi nawet o to, czy mamy ciężary nie do udźwignięcia, czy otello dnia nie uciska nadmiernie w szyję. Gra toczy się jedynie o przerwę, o wyznaczenie niewielkiego podzbioru czasu na wspólnotę doświadczeń i trochę nowego z kimś innym, z kimś takim jak ja, z taką kobietą jak ja, która tak jak ja biegnie i po psiemu dyszy ze zmęczenia.

Wioska żyje i przebiega mi koło domu meksykańską falą.

Spotykam się z Wami.
Dziękuję Wam za Was.

Niczego już nie opóźniam, ani nie odkładam w zaoszczędzonej dla siebie resztce czasu.
Turkusowa woda własnej historii o sobie.
I radość pływania.

Torebka Anny Kareniny

Torebka Anny Kareniny

Women in mourning

Mama wyrzuciła wszystko.
Szafy na strychu są puste.

Zniknęły ciemne jedwabie.
Jasnoszara torebka z wężowej skórki, ze zdjęciami z pogrzebu jej mamy.

Żorżetowe sukienki w psychodeliczne fioletowe kwiaty. Nadgryzione przez myszy wełniane śpioszki, halki z pożółkłego nylonu. Dziecięce buciki z twardej czerwonej skóry. Mój brązowy tornister. Książki o świętym Janie Bosko i ojcu Pio, które czytałam w dzieciństwie, pilnie strzeżona przed światem.

Zniknął mój zapas przeszłości, do którego chodziłam pływać w pełnych kurzu materiałach.

Na dnie szafy zostały grudki gruzu i trzy kartony z moim komputerem Atari, niejasnej dla siebie części cudzej historii nie odważyła się wyrzucić.

Musiała być już trochę zmęczona, albo raczej – zniecierpliwiona i jak zawsze przewidująca.

Nie wiedziałam, że chce to zrobić.
Że chce sama zdecydować o przyszłości.
Nie robić kłopotu.

Wyobrażam to sobie podobnie, w końcu jestem jej córką.  Zostawić niewiele rzeczy, wyłącznie tak drogie, aby nie można ich było wyrzucić.

Z wiekiem zaczynam mieć coraz silniejsze poczucie uczestnictwa, jestem częścią korowodu kobiet, przyszłym śladem. Z tego punktu nigdy nie przydarzy nam się żałoba inna niż pakowanie i zaczniemy ją same, odwrócone plecami, nie płacząc po sobie.

Jest w nas bardzo dużo mocnego kartonu i dratwy.
Siły do przenoszenia z wtedy na potem.

Zbliżam się do mamy, przytulam ją, żeby zdławić w niej przeczuwaną śmieszność.
Starzejąca się piękność, jak my wszystkie, codziennie zaskoczona tym, jak w ostateczności potoczyło się jej dorosłe życie.

Chronię opowiadane przez nią historie.
Przejmuję wspomnienia, które dostała od swojej mamy.
Uczę się, ile mogę.

Pamiętam opowieść jej mamy, babci, której nie zdążyłam poznać, o tym, jak przyszły mąż wiózł ją do naszej rodzinnej wioski. Było jeszcze sporo przed wojną, babcia siedziała wyprostowana w powózce, w rypsowym płaszczu, w kapeluszu na głowie.

– Ta to ci w polu robiła nie będzie, cmokał do dziadka przyjaciel Władek, krzywiąc się na kapelusz i jaśniepańskie miny.

Ale robiła, bardzo pracowita. Robiła, a dwa tygodnie po jej przyjeździe do wioski kapelusze miały już trzy inne gosposie.

Dlatego jeszcze mamie nie pozwalam.
Dostała piękną sukienkę w kolorowe kwiaty i niedorzecznie jasne perły, do nietrwałych gestów.

Ona mnie uczy odchodzić.
Ja ją uczę zostawać.

Zwalnianie grupowe, allegro con variazioni

Zwalnianie grupowe, allegro con variazioni

Pantone tarts by Griotes

To jest numer stulecia.

Jestem wolna.
Od ponad tygodnia poza stojącą za mną murem korporacją.

Wspaniałe uczucie. Ułańska fantazja własnej decyzji działa jak szampan do śniadania.

Podjęcie ryzyka wszechogarniającej zmiany wrzuciło mnie na powrót w sam środek rzeczywistości. Nie widziałam jej, w skupieniu pochylona nad taśmą, montując błahe elementy machiny, z zachowaniem ISO nieistotności.

Obserwuję, jak powoli wygasają dziwne przyzwyczajenia, w rodzaju utraty życia na nic nie znaczące czynności i posłuszny pośpiech. Dzisiaj i jutro zależą znowu ode mnie. Nie miałam pojęcia, że to będzie tak dojmujące uczucie.

Co mnie najbardziej dziwi?
Własna strefa wpływu.

Nie zauważyłam, jak się skurczyła.

Nie widziałam dziesiątek małych, elementarnych zaniechań i wyłączeń z zakresu. Dreptania po spacerniaku. Korporacja to doskonały analog rzeczywistości, w którym jednak podstawionych zostało kilka innych czynników, wśród których najbardziej rujnujące jest zastąpienie wolnej woli hierarchicznym systemem poleceń. A pośród poleceń najniezwyklejszą moc mają te, z których derywowane jest poczucie wartości drugiego człowieka.

Patyk.
Aport.
Kiełbaska na nosie.

Musisz zasłużyć.
Na pochwałę.

Twoja praca jest nieistotna w czasie jej trwania.
Istotna jest praca
lepsza.

Nie znam polecenia bardziej sprzecznego z uważnym życiem w swoim tu i teraz. Nie znam zabiegu bardziej szkodliwego dla wewnętrznego poczucia sprawstwa. Nie znam bardziej demotywującego narzędzia do prowokowania wydajnej, kreatywnej pracy.

Postaraj się
bardziej.

Kiedy już się postarasz, stopień postarania się zostanie zmierzony i dodany jako nowa norma do oczekiwań wobec ciebie. To nie jest bezpieczne, kiedy naturalne ludzkie dążenie do doskonałości wchodzi na tor kolizyjny z narzędziami do motywacji temperującej. (“Nikt nie może być nieustannie lepszy”. “Na wysoką ocenę należy naprawdę zasłużyć.”) Pewnej nocy pod koniec sierpnia policzyłam, że dotarcie do granic moich możliwości fizycznych i psychicznych zajęłoby mi jeszcze trzy kwartały w systemie stachanowsko powiększanej normy.

I zdecydowałam, że wyjdę za kaucją wcześniej, zanim wyczerpię algorytm, a algorytm wyczerpie mnie.

Tak.
Wyszłam, żeby już nigdy więcej nie dostać oceny.
Ocena nie jest skutkiem pracy. Nie jest celem pracy. Nie jest pracą. I nie jest flow pracy.
Ocena to boczny tor rzeczywistości.
Nie ma mnie w niej.
To nie ja.

Dotarło do mnie, że ja i moje obie córki od września robimy w gruncie rzeczy to samo – przestałyśmy pozwalać na wystawianie nam ocen. Dość. Dzieci poszły do szkoły demokratycznej, ja – na swoje.

Jestem bardzo zdeterminowana, żeby już nigdy więcej nie trwonić samej siebie. Ani dzieci.
I jestem gorącą przeciwniczką systemu motywowania poprzez nagrody i kary, gdzie brak nagrody staje się najwyższą, najbardziej dojmującą karą, a brak kary – największą oferowaną przez system nagrodą.

Staroświecko mam w dupie kary waszych nagród.
Ja tam wolę radość robienia rzeczy niezwykłych i dobrych.
Serotoninę, dopaminę, flow.

To jest naprawdę takie proste.
Radość i duma z samej siebie właśnie tu i teraz, w czasie robienia, z powodu robienia, i robienie z powodu radości, jaką daje robienie z radością.
Tyle.

Więc naprawdę.
Musiałam.

Trzymam w rękach wzornik pantone własnego.
Coś bym, drodzy państwo, sobie zmalowała.