Sypanie kwiatów

Sypanie kwiatów

Wczesne dni czerwcowe spędzałam co roku na zbieraniu kwiatów. Potrzebowałam ich całe torby, worki płatków do rzucania wysoko w powietrze.

W chłodnej piwnicy rodziców destylowały się zapachy róż, bzu i dzikich goździków. Ruch mojej żółtej od pyłku ręki był piękny, na zszarzały beton obok ziemniaków i marchwi wysypywałam zasklepione pąki, opadające pod palcami płatki z na wpół przekwitłych piwonii, zmięty jedwab w najlepszym gatunku.

Na starych gazetach leżały stosy chabrów, krepowe płatki maków, bladoróżowe kwiaty polnej róży, jasny kąkol, gorzkie rumianki z szorstkim środkiem, wygięte w nienaturalnie wiotki łuk łubiny, rdzewiejący bez i czeremcha, kalina, cały ogród, łąka i pole za domem zerwane na ofiarowanie. Fioletowy i biały bez szybko butwiał, już po jednej nocy zaciągnięty sepią jak ze zdjęć z pogrzebu trzymanych na strychu. Na strychu mama zamykała wszystko, co nie nadawało się już do użycia, jak pogrzeb. Klucz na rzeczy przeszłe. A w piwnicy – zapasy jedzenia, wino, gwarancje przetrwania, i moje stosy kwiatów na biały tydzień, klasery koloru.

Uprowadzenie ogrodu w powietrze trwało tygodniami, zaczynałam zbieranie o wiele za wcześnie i kończyłam wiele dni za późno, pilnując, żeby nikt z wioski nie widział mnie, ukrytej za domem i nadal potajemnie wyrzucającej kwiaty wysoko w powietrze. Hipnotyzowało mnie wirowanie płatków, łagodnie osuwających się w ciepło popołudnia, nietrwale zawieszona nad głową instalacja, spadający ogród. Świat kwitł nieprzytomnie, a ja korzystałam z niego pełnymi garściami we własnych procesjach.

W koszyczku do sypania kwiatów mama dowiązywała mi niebieską jak płaszcz niepokalanej wstążkę. Te niebieskie wstążki dla zawsze dziewicy wiązano do wszystkich koszyczków na świecie, był prezentem szykowanym ukochanej pod jej długą nieobecność, przepowiadał drżący śpiew matek z kółek różańcowych, bo kogo tak wołają – przyjdzie, przestałam czekać dopiero dziesięć lat później. Połysk za mocno rozgrzanego żelazkiem poliestru, bistor i wiskoza, szyta u krawcowej biała sukienka elektryzowała się na mnie i trzaskała iskrami przy dotknięciu ręką, wszystko uczyło mnie trzymać ręce daleko od ciała.

Czerwiec był wysoki, tak jak rok jeszcze dobrze się zapowiadałam. Byłam przejęta i dość wystraszona, bo dorośli chodzili ze mną na spacer wyłącznie z procesją, ich plac zabaw był śliczny i duży, rozciągał się od domu wysoko w powietrze, na jego powitanie kwiaty rzucałam naprawdę misternie, co trzecie uderzenie dzwonka, którymi potrząsali przede mną chłopcy w białych płaszczach. Wspólne kwiatowe wołanie, wokatywna fala, którą wzbierała mała wioska, zwiastowały zawiązki owoców, raj był tutaj tylko lepszą porą roku, leniwym drapieżnikiem płowiejącym w słońcu, który na krótko przestawał bronić pożywienia, religia była ostrożną religią sytości, cieszyliśmy się na przyszłe zbieranie owoców i żniwa.

Po procesji wracałam do kwiatów w piwnicy, przesypać je w rękach, a potem biegłam zrywać świeży zapas, kładłam się wprost na przydrożnych ołtarzykach łąki, pod niebem, w trawie, z kieszeniami płatków, z twarzą tuż przy ziemi, w każdej chwili gotowa spowodować spadanie ogrodów.

Czas kwiatów był ostatnim czasem, kiedy dotykałam świata i znałam go z bliska.

 

Zdjęcia: Falling garden – 50 Biennale di Venezia w roku 2003

 

 

 

 

 

 

 

 

Pani potrzeba

Pani potrzeba

Maszyneria codzienności napędza się sama. Do dna łódki, którą zwinnie przepływamy między porankami, przyklejają się te wszystkie glony, wzięte na wychowanie telefony, komputery i telewizory, przepalające się żarówki, samoodnawialne zasieki jedzenia w lodówce, środki czystości do celu, ubrania na uspokojenie, lęk przed głodem, ogniem i wojną, saszetki soli mineralnych i blistry tabletek na zachowanie młodości, nowsze modele starych awatarów, ta druga przyroda, w której cyklach żyjemy, żeby nie odstawać. A kiedy odstajemy, idziemy się schować, szeregi ustawiane są kolekcjami, dyscyplina serii. Lęk o to, żeby mieć gdzie mieszkać i z czego zapłacić rachunki – balast jest koszmarny, najtroskliwiej odchowywać trzeba kredyt, to dziecko mieszka z rodzicami do późnej starości, sztafeta, w której co miesiąc próbuje się gonić rzuconą o 30 lat w przyszłość pałeczkę.

Tworzymy sobie prywatną fabrykę potrzeb, produkcja rośnie wykładniczo, w bilansie rocznym wszystko okazuje się sumą przyzwyczajeń.

W pierwszym świecie potrzeby są nieuświadomionymi przywilejami, których niezaspokojenie budzi frustrację i lęk. Powolne topnienie dotychczasowych możliwości zaspokojenia tego, co traktowaliśmy jako potrzeby, najpierw przeraża, potem uczy pokory i absolutnego zatrzymania.

Radykalne ograniczenie potrzeb pozwala wykryć, że każda potrzeba jest możliwością, do której zaspokajania przywykliśmy.

Recykling, sortowanie, przepierka wszystkiego.
Sortowanie musi objąć również przyczyny i skutki, aby ustalić, o co się bijemy.

Co w tym niemożliwym do podtrzymania przy życiu prywatnym systemie warte jest podtrzymywania?

Ile i czego nam wystarczy, żeby zniknął ciężar, skoro większością ciężaru okazuje się niemożność jego dalszego dźwigania?

Niepokojący jest utracony nawyk ograniczania potrzeb i nieracjonalny zupełnie wstyd, że się nie udało utrzymać kolonii glonów w niezmienionym stanie. Patrzę na swoje niezliczone glony i czyszczę radykalnie łódkę. Na stercie tego, co odpadło, leży najdziwniejsze: potrzeby moich potrzeb. Konsekwencje rozlicznych wyborów. Własny pokój dla czegoś, co miało być jedynie dodatkiem dorzuconym kiedyś do koszyka. Rozmiary balastu są nieprawdopodobne. Oglądam je z ciekawością, pojawia się ostatnio czułość. Mikrobiologia redukcji. Oglądam to moje. Terrarium. Ja aż tyle niosłam? Na plecach cała pustynia piasku pod butami. Atlas z dyskopatią mówi: czas odpocząć.

Wielkie sprzątanie życia – jest w trakcie.

Efektem ubocznym chudnięcia o kilka potrzeb miesięcznie – co zdumiewa – jest powrót do traktowania potrzeb jako możliwości, a możliwości jako przywilejów.

I świadomość.

Że to wybór.
Mój wybór.

 

Zdjęcie: Installation by Doris Salcedo

Ulga – ćwiczenia z rozciągania głowy

Ulga – ćwiczenia z rozciągania głowy

Wysyłam Wam dzisiaj wszystkie moce i potęgi posępnego czerepu, niech to będzie dobry dzień, choćbyście mieli podejrzenia, że jest zgoła inaczej.

Niech to będzie dzień – hrabia z zawadiackim uśmiechem, dzień – podróż dookoła świata, dzień – decyzja, czy oznaczyć go kamieniem czarnym, czy białym.

Co o tym przesądzi.
Niech dzień Wam podpowie.

Co moglibyście zrobić, żeby ten dzień mógł mieć na drugie imię “Całkiem Niezły”, a może wręcz “Jeden Z Najlepszych”. Albo przynajmniej “Nie Wiem Co By Się Stało Gdyby Nie Ta Drobna Rzecz Dla Siebie”.

Niech to będzie dzień, w którym przyznacie się przed sobą, czego najbardziej na świecie macie dosyć. Co Was rujnuje od środka.

Można wykonać spacer do lustra, na trzy sekundy, żeby powiedzieć to sobie choćby szeptem.
Jakieś “Nie dam rady tego dłużej ciągnąć”, “mam dosyć”.

Gdybyście mogli to najbardziej rujnujące wyjąć.
Zamienić na inne.
Oddać kurczowo trzymane stany rzeczy, decyzje, myśli, związki, szaleństwo pamięci, koszmarnie złe sytuacje życiowe, paty finansowe, cały balast – na gratowisko, punkt skupu surowców wtórnych.

Żeby poszło do recyklingu i dało Wam żyć.
Inaczej.

Co by to było.
Co trzeba byłoby zostawić, zmienić, żeby przestać próbować naprawiać przez jeszcze więcej tego samego, które nie działa.

Życzę Wam pomyślenia ulgi.

 

Nowe: symulator lotu

Nowe: symulator lotu

Myśleliście kiedyś, że już nic, nigdy i nigdzie?

Ja tak.
Czasami tak.
Wczoraj.
No może od roku.
Nie zawsze.
Od dawna.
Ostatnich dziesięć lat.
A może dwadzieścia.
Nie.
Nie wiem.

Po prostu: to niejasne uczucie, że jest już po sezonie. Coś w rodzaju opuszczonej plaży. Butwienie. W każdym oknie tabliczka “Zamknięte”.

Albo raczej: myśleliście kiedyś tę śmieszną myśl poprzednich pokoleń, że najlepsze już było, że jest już za nami? Że zapachy, kolory i smaki skończyły się dość dawno temu, że wydarzyło się już wszystko, cała paleta została zrealizowana?

Wódka, śmiech, czułość, całowanie, nadzieja, zawiązki własnych możliwości, szybki bieg po krawędzi nasypu, skoki w opalizującą naftę wieczorów, łatwopalny czas i pełen zapasowych dni kalendarz, rozrzutność.

A może inaczej:
czy mieliście w środku takie dziwne uczucie, że skończył się przydział nowego, że od długiego czasu wykonywane są tylko męczące ciągi dalsze, żadnej nadziei na przeszłość, samo uruchomione niezdarnie własne “prawdziwe życie”? Jak gra bez kolejnych poziomów, gdzie trzeba kurczowo trzymać się marnej reszty punktów.

Gwałtownie wydychane powietrze z prześwietlonych zdjęć klasowych, zawstydzające manko za okres rozliczeniowy “dzieciństwo-dorosłość”, echo kroków z drogi, jaką się poszło, nawracający ból tego ładnego zapowiadania się na samych siebie.

Czy przeczuwaliście raptownie wytraconą prędkość, obsmyczone skrzydła, zamierające uczucie potęgi i mocy, nagłą pewność, że świat niespodziewanie wstawił nowe zamki?

Ja tak, o tak, po stokroć.
Ostatni raz – przysięgam – przedwczoraj wieczorem.

Aż nagle dziś w ogrodzie na wsi – lekcja.
Rozkwitanie.

Zimny kwiecień, stare drzewa, zeschnięte gałęzie, rozcięty na pół pień ogromnej wierzby, drobne american beauty foliowych woreczków na drodze, dzikie trawy, kępy fiołków, forsycje, czereśnie, zawadiackie topnienie szarości, wiosna okazała się nieunikniona, wielki nawrót mocy.

Pomimo.

Ogród jest seryjny, nowe rośnie ze środka przeszłego, jest w tym zwykłe sianie, orka na ugorze, zawiązki, jeszcze jeden sezon.

Ponowienie.
Cykle.

Zdjęcia: Katachreza

 

Wierzba by Katachreza
Księżniczka sanepidu

Księżniczka sanepidu

Cześć, to ja.
Ta świadoma.
Wróciłam.

Czuję się trochę przedmiotem długotrwałego eksperymentu na samej sobie. Jeszcze nie wiem do końca, kto go przeprowadza wraz ze mną, choć wolałabym mieć pełną kontrolę nad kierunkiem, w jakim toczy się rtęciowa kulka wydarzeń, ale nawet Pandora miała ściśle określony zakres obowiązków.

Do puszki.

Jeśli chodzi o ostatnie wyposażenie wnętrz własnych, to dziękuję, projekt nie był zbytnio nowatorski, wymaga wyburzeń, z troską o niezawalenie się całej konstrukcji.

Studiuję bowiem ścianę, do której doszłam.
Wysoka.

Pech architekta: zamiast oparciem, stała się największą przeszkodą. Różnica przy takiej wysokości bywa trudna do wychwycenia. Wszystko zależy, kto kogo obchodzi. Mnie obchodziła ściana, a powinno być odwrotnie.

Spędziłam pod nią wiele tygodni, aż zaczęłam rozumieć, że muszę w niej zrobić drzwi.
Sama.

A może inaczej.
Nie że muszę.
Zaczęłam rozumieć, że ja te drzwi MOGĘ.
Mogę móc.

Czasowniki modalne w głowie kobiet: to jest pole straszliwych nadużyć.
Tam warto by wkroczyć i obalić związki potulnej zgody i cudzego rządu.
Większość życia trwoniona na słowo “powinnam” i “nie mogę”.
Z wyraźnie zarysowaną pulą cudzego przy “powinnam” i swojego tuż obok “nie mogę”.

Chce mi się już straszliwie radości i ulgi.
Marzę o uldze.
Ale najpierw zmiana. Drzwi, okna. Powietrze.

Co się okazało zbyt późno: rzeczy, których się nie chce, nie da się chcieć. 

Opowiem Wam inną przygodę moją, o życiu bez pragnień i higieny psychicznej.

Wyznaję: sabotowałam.
Starałam się nie brać udziału.
Byłam długo mieć depresję.

Depresja była sabotażem absolutnym, wygaszeniem czynności życiowych, strajkiem w nadziei, że sprawa rozwiąże się sama, a problemy znikną. Ale nade wszystko depresja była przewrotnym, zastępczym kanałem samoinformowania się, że na żytą przez samą siebie wersję życia bynajmniej się nie zgadzam i że jej nie chcę.

Nie umiałam tylko mówić, że nie chcę. Mówić w sposób bardziej bezpośredni. Nie potrafiłam także okazać potrzeb, ponieważ nie umiałam mieć potrzeb. Jedynie gniew z powodu ich niezaspokojenia.

Dopiero tamtędy miałam szansę dostać się do miejsca zawalonego moimi potrzebami i moimi ocenami sytuacji, moją niezgodą.

Depresja była niezgodą totalną, a jednocześnie aksamitną rewolucją opartą na bierności oraz zaniechaniu, sabotażem istniejącego układu. Cel był jeden: układ miał runąć pod moją nieobecność, a ja do pracy w sabotażu wyrobiłam w sobie księżniczkę sanepidu.

Księżniczka dostała zimą ostrzeżenie, ale nie jest łatwo znaleźć na jej miejsce kogoś, kto znałby mnie tak dobrze, na oślep wykonując wszystkie zaniechania.

Tośmy się wreszcie razem położyły na dłużej.
Nie móc.

Obejrzałam wtedy całą swoją drobną patologię wewnętrzną.
Interesowało mnie wyłącznie bycie odrzuconą.
Tam szukałam potwierdzenia.

Może nadal tego szukamy z księżniczką, ale już to wiemy o sobie i nie pozwalamy dłużej. Na chcenie niczego, co dla nas niezdrowe.

Przez ostatnie miesiąca wytworzyłyśmy w sobie coś bardzo cennego: tryb ewakuacja. Nigdy wcześniej nie działał.

Umiemy się wynieść z opresji.
Nie wchodzimy ani na krok dalej.

Księżniczka zrzędzi, nie do tego przecież urodzona.
Patrzę, jak mnie namawia: poniechciejmy jeszcze.

Ale już dłużej się nie da.
Przyuczam teraz taką starszą we mnie.
Ogrodniczkę.
Będziemy uprawiać gdzie indziej, co innego.
Patrzę życzliwie jak we mnie pracuje.

 

Obraz: Hélène Delmaire