Wojny opiumowe

Wojny opiumowe

Rastignac – Les Dandys by ibride

Weekend.

Funkcjonariusze transportu publicznego w przepoconych kamizelkach z niebiańskiego skaju podjeżdżają pod pobliski sklep z piwem jako pierwsi. Niosą ostrożnie i czule skrzynki rozsądnie zbilansowanych smaków, wesołe kartony butelek, rewers większych domowych zakupów, gest przetrwania. Są dobrzy policjanci, uśmiechnięci taksówkarze, awaryjne włącza kierowca miejskiego autobusu, biegnie cywilny mąż, pan, wójt i pleban. Po zmroku zajeżdża elegancki garnitur rekinich zębów tego miasta, tu się bierze większy wieczór na wynos, bagażnik otula skrzynki z pneumatycznym westchnieniem ulgi, wczesnoporonna tabletka soboty chroni przed przyszłością.

Wydarzają się pod sklepem rzeczy dobre i ważne dla kraju.

Kraj na weekend położy się na chłodnej podłodze i spożyje tygodniowy deputat, biuro podróży za przystępną cenę. Kraj łatwiej sklei w sobie rodzinę na nieoczekiwanie długą odległość weekendu. Kraj opanuje w sobie uczucie skrajnej niechęci do własnego życia. Kraj wykona plan wypoczynku, kraj się poprawi, zasłuży i chętnie wstanie w swoje wszystkie czarne poniedziałki.

Kraj niepoprawny opiumista, dobry kraj z nawracającym snem o wolności dwa razy w tygodniu.

Kraj z pampersem swoje nieposłuszeństwo zrobi pod siebie. A może nawet kraj nie wyjdzie w godzinach nie przeznaczonych na przewidziane umową krótkie przerwy. Może nawet będzie jeszcze posłuszniejszy.

Potem kraj się prześpi.

Dzieci kraju będą w czerwcu i wrześniu monotonnie recytować nieostrożny wiersz Słonimskiego:

Chcę być dobrym Polakiem,
Cały tydzień pracować,
A w niedzielę być ptakiem.

Moja ukochana ja, poczekaj na mnie

Moja ukochana ja, poczekaj na mnie

Imagine finding me by Chino Otsuka 

Nie wiem, co mi się przez to moje całe życie stało. Mojej mnie. Jak ja się na to wszystko złożyłam.

To znaczy, oczywiście wiem, mam materiał dowodowy, zdjęcia, wspomnienia, tabletki. Jestem opakowana po czubek głowy. Bandażowanie czasu.

Chciałabym się odwinąć z bandaży. Może tak samo jak Wy, nie wiem. A może jestem jedna taka głupia. Wchodzę w ruchome piaski liter na własną odpowiedzialność. Asperges me hysopo, et mundabor, lavabis me, et super nivem dealbabor, maniakalne przepisywanie siebie na czysto, zabieg kosmetyczny ułaskawienia pamięci, nietrwałe wybaczanie sobie rzeczy, które zrobił mi ktoś inny, jak to zrobić. No jak. Jak odzyskać samą siebie. Sprzed.

Chciałabym zerwać własną głowę delikatnie jak dmuchawiec i pozwolić, żeby wszystko, co dawno przekwitło, odleciało daleko, przerosło w coś nowego. Zrobić w sobie wiosnę.

Chciałabym tak jak Chino Otsuka stanąć obok małej samej siebie ze zdjęcia, na którym zrywam mlecze, w jasnozielonej sukience, pięcioletnia, oślepiona słońcem, i spokojnie się przez to wszystko przeprowadzić. Trzymając za rękę.

Dasz radę, mała. Dasz radę, wytrzymasz i jeszcze będziemy się z tego niejeden raz śmiały. Może jeszcze nie dzisiaj, ale przecież kiedyś.

I nie będziemy żałować nic a nic. To też jeszcze nie dzisiaj. Ale kiedyś.

Uczę się, jak to zrobić, królowa francuska pokazała dziś w komentarzu do Kuchni wzruszającą strasznie perspektywę, oglądałam i ryczałam jak głupia. No to Wy też poryczcie. 

Kuchnia

Kuchnia

Home Cookin by Carol Hopper

Mam w brzuchu kłębek sierści i ze dwie kreski radości, pierwsze od dłuższego czasu. Dwie kreski radości to wciąż niemiarodajnie niski Celsjusz, wynik mocno niestabilny, z łatwą tendencją spadkową. Chronię, ogrzewam, palę sobie i świeczki i jakiś ogarek, ale – bywa – gaśnie. Nie jest łatwo.

Dni mijają fabrycznie podobne do siebie, różni je teraz tylko odległość od wiosny. Montuję im ciekłokrystaliczne śniadanie, zawsze w biegu, nieprzytomna, nie-do-obudzenia, bez dobrej energii, nerwowa i smutna.

Szczęściem hodowla dziecka w wariancie bezglutenowym odbywa się pomyślnie, dziękuję, na wadze posiadamy 2 kg Mai więcej, a jest to pierwsze 2 kg od trzech lat, więc dobrze, pierwszy raz od dawna sięgamy po mityczną normę w siatce centylowej, złoto matek i puchar piekących pyszny chleb powszedni ojców. Będzie dobrze, jakoś.

Co ze mną zatem, cóż mi osobniczo dolega, jaki problem pierwszego świata spędza mi sen ze ślicznych, lekko tylko obrzmiałych oczek, jakimż smutkiem targana, melancholijnie nawijam na paluszek wypadające mi garściami włosy, jakież to niewesołe kwestie przepowiadam sobie przed snem, doświadczając nieistotnych fabularnie afazji, jąkając się w zdaniach wielokrotnie złożonych do strzału. Ja, ściana słów, narratorka równoległa, co nie pamięta żadnego początku i musi posłusznie poczekać aż wróci. Ja, facetka od języka. Jąkając się, czekam.

Nie tak byłam ze sobą umówiona, biegłam, a stanęłam. Stoję, brudna woda, smutno, depresyjnie, sennie, od kilku dni dopiero nowa, blada jeszcze iskra.

Po raz drugi, po zmianie lekarza, daję po pysku swojej hashimoto, jak mi smutno, to czytam sobie Aleksandry Zielińskiej praktyczny poradnik “Ta podstępna dziwka – tarczyca” vol.1 i vol. 2., po dwóch miesiącach bez hormonów, po zjeździe równią pochyłą, po badaniach i wynikach badań, od tygodnia nareszcie łykam tabletki od mądrego profesora i pozwalam walcować się, miażdżyć, policzkować potężnej huśtawce nastrojów. Kiedy mówię huśtawka nastrojów, mam na myśli skok na bungee nastrojów, skok z kosmosu dysforii, bójkę na pięści, łatwy krzyk, ogólnorozwojowe nie podchodź. Niech ktoś zrobi mi twardy reset, proszę, zanim zginę z ręki domowników za opar szaleństwa, na jakim próbuję dotrzeć do następnego poziomu tej nielogicznej gry z własnym organizmem. Nie, nie mogę zracjonalizować, zgadzam się, że byłoby to bardzo sympatyczne, niestety, zakładam szkła korekcyjne na oko cyklonu, które nadal wiruje.

Więc tak, jakoś się kręci. U mnie. Piękna wiosna tej zimy. Taka niezrzeszona, bez legitymacji, ciężko ją będzie obronić jako stały punkt lutego, ale proszę. Miejmy w sobie ten wstępny przebiśnieg.

Och, nie może być tak, żeby było w tych nerwach spokojnie, prawda?
Dawno tak się nie miotałam w życiu.
Szukam odwagi, aby zrobić to, co chcę zrobić. Czy to nie paradoks? Mieć w jakiejś kwestii niezachwianą pewność i bać się nadal?

Czuję się jak uczennica. Czeladniczka. Córka. Mówią mi: nie uda się. No nie uda Ci się, daj spokój. Nie podoba nam się, jak robisz, miałaś nie robić. Pranie byś zrobiła. Nierozsądny głupku.

Kto mówi? One. Tamte. Wymienię je tanio na coś bardziej operacyjnego, coś, co nie czeka, aż pan Przeznaczenie włączy zielone w najładniejszym odcieniu. Może hormon włączy, nie wiem, niech mnie ktoś zastrzeli i wypcha jak psa Smutka, proszę.

Moja wyzwolona młodsza siostra literatura nie potrafi mi pomóc. Pochodzę z piwnicy, przyjechałam ze zjednoczonych stanów lękowych, nie rozumiem. Przyjaciółki uczą mnie pluć sierścią i krzyczeć.

Ale jeszcze nie dzisiaj, dzisiaj jeszcze – kłaczek.

Leczę się, biorę tabletki turkursu, szukam jak sroka srebra, łowię małe, inspiruję się i wzruszam, śledzę powalające na kolana zaskoczenia, małe akty oporu.

Robię sobie codzienną listę miłych rzeczy:
– nacieranie skóry ulubionym kremem
– kwiaty
– sen natychmiast kiedy chce się spać, najlepiej w ubraniu
– myślenie
– kolor niebieski, kolor turkusowy
– przytulanie
– całowanie
– świeży chleb
– duma

Dziwactwa, tam gdzie się od siebie różnimy, nie może nie być dziwacznie, sklejam sobie w jaśniejszą całość śmieci dnia, zbieram siebie, suchy chleb dla konia, obierki.

Czekam ponownie na siebie, odrobinę spokojniejszą, silniejszą. Nie chcę zostać w kuchni samej siebie, nie chcę.

Nie życzę sobie zastać w niej samej siebie za rok, za dwadzieścia lat, księżyców. Na kolanach, ze szmatą nad rozlanym mlekiem.

Wiecie, o czym mówię.
Z grubsza chodzi o to, żeby przestać robić wałki na własnym życiu.