Sen o odchodzeniu

Sen o odchodzeniu

Metamorphosis of the Giant Bear by Matt Pringle

Miałam dziś sen o odchodzeniu i mijaniu, podwodny.

Patrzyłam z ogrodu rodziców na dom i ogród sąsiadów. Wszystko było głęboko pod wodą, a pokoje zarastały wysokie pokrzywy. W wodną łąkę przed nami weszła sąsiadka z wędką, szła pewnie, nawet po zanurzeniu twarzy. Wiedziałam, że idzie do starego sadu z niemodnymi gatunkami jabłoni, otrząsać jabłka na spady, całe wozy spadów.

Kto raz widział sad otrząśnięty z jabłek, kto raz stał na dywanie owoców, kto brodził w pryzmach na wpół zgniłych antonówek, ten nigdy nie zapomni. To jest Beckett, Buñuel i Burton pod stopami, to jest piknik jak w kaplicy w Czermnej.

Zalany wodą dom sąsiadów z naprzeciwka był domem moich dziecinnych szoków i dość ekstrawaganckiej opieki nade mną, malutką. Codziennie rano zostawiała mnie w nim zabiegana mama, kiedy o świcie szła do swojej pracy w zlewni mleka. Opiekowała się mną bardzo stara babcia, pani Napierała. Pamiętam, że kiedy miałam kaszel, piekła na krawędziach piecyka – kozy plastry cebuli, a kiedy miękły, ubijała w misce i podawała mi ni to sok, ni to syrop. Jej miłe córki Wandzia i Janina, wszystko alkoholiczki, jej syn Tadzio, stary alkoholik pracowali ciężko w gospodarstwie albo ciężko pili w wiernym wianuszku kompanów. Pięćdziesięcioletnie córki, stare panny, miały piękną starą toaletkę, a na niej śliczne szminki, tusze do rzęs ze szczoteczką do zbierania czerni jak z pasty do butów, po napluciu, oraz buteleczki lakierów do paznokci Celia, którymi chętnie malowałam paznokcie i policzki, na chwilę nim naszą polną drogą do lasu pojechały szare czołgi, z czerwoną gwiazdką, jak ukryty warunek umowy, dzięki czemu na krótko miałam niepracujących rodziców i rodzinny stan lękowy.

W moim śnie ojciec opowiadał, a mama kazała nam słuchać.

Ojciec mówił, jak niedawno wchodził do tamtego domu i jak zapadła się pod nim podłoga, było pod nią czarno i pusto, ale spadł na miękkie pokrzywy i wyszedł, wlewało się coraz więcej wody. Zalana łąka była jasna i przezroczysta, akwarium snu miało krystalicznie czyste szyby, widzieliśmy szybko idącą pod wodą sąsiadkę z wędką, weszła do sadu i zniknęła. Łyby łowić.

To mój drugi sen o końcu tamtego świata. W pierwszym, wiele lat temu, śnił mi się nasz stary dom, przed którym wejścia pilnowali moi skamieniali, zastygli rodzice, siwe lwy obronne, dwa stare kamienie węgielne rodziny.

Sen przepowiadający.
Tyle lat lęku o dzień, w którym zejdzie lawina.
Tyle lat lęku, że zadzwoni telefon.

Czasem dzwoni.
Telefon z domu, kiedy inna sąsiadka ostrożnie informuje, że mama w szpitalu.
Telefon z domu, kiedy boisz się odebrać, choć w większości odcinków padnie uspokajające pytanie mamy “Co słychać?”. Jeszcze.

Najmłodszemu, późno urodzonemu dziecku ciężko się wyfruwa z gniazda.
Samodzielność ostatniego dziecka jest taka rozczarowująca.
Mogłoby przecież zostać, nigdzie nie wychodzić.
Odwrócona opieka, ciężkie skrzydła zamiatają ziemię i nastawiają wodę na herbatę.

Ale, mamo, musiałam.
Mogłam musieć.
Biegnę sobie.

Ochronka

Ochronka

Scambio comunicazione by Franco Matticchio

Ot, historia niesłychana. Kultura zrobiła sobie dziecko.

Dzieciństwo stało się obszarem specjalnego nadzoru. W Polsce hoduje się dzieci pilnie strzeżone, jak rottweiler, zeznanie podatkowe i pluskawica cuchnąca.

Hodowane szklarniowo, za rękę, na odżywce witaminowej warsztatów kreatywnych wesoło pną się po wyznaczonych tykwach nasze lekko naburmuszone dzieci, dla których zabawa na dworze, na podwórku i samodzielnie zawierane, swobodne znajomości są jak science fiction. Na ich dzieciństwo składa się nasza systematyczna kontrola i ofiarny dowóz do bezpiecznych destynacji. Krótkie wymiany zdań z przedstawicielami innych rodzin w świetlicach i szatniach. Relacja międzydziecięca układana jest przez rodziców, poza społeczną realnością i poza przypadkiem. W pepitkę wspólnych urodzin z grupą przedszkolną lub klasą, w miarę upływu lat bez przeżytków w rodzaju niecierpliwego oczekiwania na spełnione marzenie prezentu i bez eskorty najlepszych kolegów i koleżanek. Wieloletnie karnawały bez postów.

O tak, wiem, co mówię. Sama w dużym stopniu tak hoduję dzieci. Nie mam podwórka. Sąsiadów. Przedszkola obok domu. Szkoły obok domu. Mam kilometry ulic ze sznurem samochodów i przejścia bez świateł. I nie wiem, jak przedrzeć się do tej warstwy rzeczywistości, którą tak dobrze pamiętam.

Byłam dzieckiem bawiącym się do zmroku na dworze. Po dwudziestej jeszcze godzinę – dwie przesiadywałam na najwyższej gałęzi jabłoni w ogrodzie rodziców. Po prostu patrząc i myśląc. Uczestniczyłam w międzysąsiedzkiej popołudniowej wymianie dzieci, gdzie nasi rodzice automatycznie gotowali kilka porcji obiadu więcej, ponieważ zawsze pałętały się pod nogami jakieś nasze koleżanki. Gdzieś tam odrabiałam lekcje, jeśli jakieś w ogóle były zadawane. Plątanie się pod nogami dorosłych, swobodne przewalanie się gromadą pomiędzy domami, zabawa z rówieśnikami, z których dałoby się z trudem uzbierać komplet klepek, bo mieliśmy we wsi wysoki odsetek aberracji genetycznych, ta zabawa, stadna i wilcza, ukształtowała nawet mnie, odludka, dziewczynkę z domu na uboczu, ektoplazmę peerelu, blondynkę o włosach tak jasnych, że nie było mnie widać na zdjęciu w VIII klasie.

I jakoś tak chwilę po zamknięciu Pewexów, znienacka zestarzał się ten niedawny, czyli mój, Wasz, nasz model życia. A właściwie rozszedł, rozszczelnił, rozdzielił. Po wybuchu popeerelowskiej swobody konsumpcji wyliniało oczywiście przynajmniej kilka wersji świata. W kącikach okna rdzewieją anteny satelitarne, bezdomne koty piją z pudełek po margarynie Kama, na strychu moich rodziców, razem ze zdjęciami z pogrzebu babci, mereżkowymi prześcieradłami przywiezionymi przez stryjów z Wielkiej Wojny, pleśnieje Atari 65 XE, książeczka mieszkaniowa siostry i części zamienne do Syrenki oraz winyle z Festiwalem Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Babcine naszyjniki z Jablonexu rozszabrowały moje córki, Matce Boskiej Częstochowskiej rysa nie doszła do serca, na parapet od lat nie narobił żaden gołąbek pokoju. Mamy wojnę rzeczy.

Ale to nie wszystko.

Tak się przypadkowo złożyło, że nasze dzieci wypadły z rzeczywistości. Całej. Nie widują żadnej prawdziwej sfery życia. I chodzi o rzecz dużo grubszą aniżeli aroganckie manipulacje różem w wychowaniu domowych księżniczek i sklepowe tablice Mendelejewa z wszechpotężnym podziałem na zabawki dla dziewcząt i chłopców. Tu się, proszę Państwa, wykonał plan wieloletni, podręczny Truman show dla dzieci i młodzieży. Kultura rezerwatu dla dzieci rozstawiła praktyczne dekoracje, ochronkę, inscenizując wychowanie w kilku seriach i cyklach, gdzie świadomość i wiedzę kompetentnie zbalansowano na każdy poziom wiekowy, fundując le trompe l’oeil 1+, 5+, 14+: czy aby na pewno tak ustawiony bieg przez kategorie wiekowe kiedykolwiek się kończy?

Czuję jak w solidnych dekoracjach współczesnego dzieciństwa ciężko pracuje najniższa część opisanego przez Baumana mechanizmu “kultury do zapominania o śmierci’, mozolnie tłocząc w rzeczywistość opary zastępcze. Przedłużone, oczyszczone z realnego życia dzieciństwo chroni przed śmiercią lepiej aniżeli sztuka. W przedziale wiekowym 0 -18 zapominanie o śmierci jest więc czystym przywilejem hojną ręką danym dzieciom przez dorosłych. Podobnie jak dziesiątki innych nieuzasadnionych przywilejów. Delikatniejsze jedzenie. Częstsze sprawianie radości. Ścieranie z uroczych dziecinnych policzków cienia rozczarowania, niezadowolenia i smutku. Sycenie bodźcem w obawie przed skamlającą nudą. Strumyczek upominków w dostępnym przedziale cenowym. Rodzicielskie poczucie winy wreszcie, najpotężniejsza dziecięca broń naszych czasów.

Dziecinna kultura domagania się. Nierozumienia. Braku współodpowiedzialności.
No więc jest. Mamy to.
Co dalej?

Nasze dzieci – mimo dryblingu empatycznych matek, zachęcających aby intelektualnie pobudzone dziecko włączyło się oto w społeczność i okazało swoją przyrodzoną mądrość i zasób słownictwa, podejrzanie niechętnie uczestniczą. W odrabianiu własnych lekcji, w czytaniu książek, w sprzątaniu. I nie chodzi mi tutaj o eleganckie bądź wściekłe wkładanie w dłoń dziecka rekwizytów ról społecznych, próbny angaż do obowiązku domowego w ramach eksperymentu “mój mały bohater umie już sam wynieść śmieci”.

W najlepszym przypadku mam na myśli dzieci, które niemrawo ekscytują się zadanym tematem zabawy w laboratoryjnych warunkach placów zabaw, z zestawem zabawek kreatywnych. Znam dobrze mętny wzrok dzieci uczestniczących w kolejnych warsztatach. Zblazowana arogancja uczestników zaawansowanych w studyjnym klejeniu kartonu i mazaniu akwarelką. Sklejanie modelu, który choćby i poleciał, Ciebie samego donikąd nie zaniesie.

W gorszym przypadku mam na myśli wszystkie dzieci, których podstawową lekcją do okolic matury jest codzienna lekcja z braku prawdziwego wkładu w życie i przeżycie rodziny. Marsz do zabawek. Z ziemi włoskiej. Ucz się. Mamusia teraz odgryzie sobie język i pokrzyczy trochę do wewnątrz, bo nie ma pieniędzy/ pracy/ perspektyw, ale nie powie Tobie, dziecko, jak możesz pomóc, co możesz zrobić naprawdę, bo to nie są sprawy dla dzieci.

Otóż są.

Ale zamiast szczerości i (współ)pracy nad przeżyciem, dzieciństwo zawiera wyłącznie w tle lata szaleństwa rodziców, nie wypuszczających uprzęży, w której prowadza się dzieci, póki nie wyjdą na ludzi dobrze pilnowanym wyjściem, w miarę możliwości już nie piszcząc w bramkach.

Rezerwat dzieciństwa jest świetny, wiadomo. Tort czekoladowy przekładany panierowanym udem lalki Barbie, posypany ciastolinową trociną. Świadectwa kompetentnego układania lego. Nauka odpowiedzialności – dobrze, ale wyłącznie na kolejnych inkarnacjach chomika o tranzytywnym imieniu Kubuś. 18 lat ćwiczeń, czy astronautom po 18 latach suchej zaprawy w kosmodromie pozwolono by wyjść na orbitę? A przecież w domach robi się troszkę nerwowo, kiedy dziecko nie bardzo rozumie, o co nam chodzi, gdy coraz natarczywiej pchamy je w stronę wyjścia na powierzchnię. Żeby umiało samo załatwić i akt zgonu, i dowód, i kasę. I miało elementarne obycie nad woskowym policzkiem bliskich zmarłych. I rodziło swoje dzieci, szybko i szczęśliwe. Z sukcesami w życiu zawodowym, mądrze zarządzając starszymi od siebie. Oby wystarczyło do tego wspomnienie zabaw z koordynatorką urodzin, która sprawiedliwie rozdawała płaczącym kolegom lizaki. Nieważne, co u nich. Oby zza krawędzi szablonu nie wychynęła nigdy owłosiona łydka realności, chora na rzadszą niż katar chorobę, z nieznanym poziomem rozpaczy. Oby na dorosłej drodze nie stanęło dzieciom nic prawdziwego. Bo się jeszcze, biedactwa, okropnie wystraszą.

Moje pięcioipółletnie dziecko rzyga fikcyjnymi historiami. Ma dość zwierzątek w tarapatach. Księżniczek i smoków po uszy, choćby najfenomenalniejszych. Chce historii prawdziwych dzieci. Z opadniętą szczęką słucha, jak jej czytam książkę Dzieciaki świata Martyny Wojciechowskiej. Są to dzieci dużo bliżej życia. Mniej więcej w samym środku.

Nieosiągalne u nas? Jak Wy to widzicie? Jak sobie z tym radzicie? Obojętnie, czy jako rodzice, czy jako ludzie przypadkowo komunikujący się z równoległym społeczeństwem dzieci.

Ja opowiem jeszcze jeden ostatni drobiazg. Skoro nasze dzieci w wieku lat pięciu nie muszą bronić stada naszych kóz przed hienami, to może chociaż tyle możemy dla nich zrobić.

Moja niegdysiejsza ukochana wychowawczyni, odziedziczona na rok przez moją najstarszą córkę, w czasach gdy mieszkałyśmy we dwie z moimi rodzicami, surowo huczała na rodziców pierwszaków, na pierwszym zebraniu jeszcze przed rozpoczęciem roku:
– Nigdy nie pakujcie dziecku tornistra. Nie sprawdzajcie, czy odrobiło zadania. Czy wzięło dobry zeszyt. Nie pomagajcie mu. W niczym. Nie czytajcie mu głośno lektury. Nie wycinajcie za nie obrazków z gazety. To jest jego szkoła, jego życie i jego oceny. Jeśli dziecko zapomni piórnika – to dobrze, bo to ono samo zapomni. Zapomni tyle razy, aż będzie wiedziało samo, żeby ten piórnik przynieść. Inaczej wy mu ten piórnik do matury będziecie do torby wkładali. Pomożecie mu – to na zawsze będzie myślało, że to dlatego, że nie umie, nie musi. To najgorsza demoralizacja dziecka, jaką ja widzę i żadne dziecko się z niej nie pozbiera. Słabe dzieci rosną. Bardzo słabe. Nie pakujcie dzieciom tego tornistra. Na pierwszy dzień też mu nie pakujcie. To nie jest wasz tornister. A jak spakujecie, to przysięgam, że wam skórę przetrzepię.

I nigdy nie usłyszałam bardziej pożytecznej rady.
Do żadnej innej nie zastosowałam się równie starannie.
Póki co – samodzielność w szkole świetnie działa. Ale mimo to nadal boleśnie czuję potężne oderwanie najmłodszej córki od zwykłego życia, dryf dziecka z różową atrapą kuchenki, kiedy czytam jak Julek i Julka, pięcioletni, sami smażą sobie naleśniki na prawdziwej małej kuchence Julki. I betka, które z nich te naleśniki smaży, kiedy moja córka z rozdziawionymi ustami pyta: – I tak sami sobie usmażą? I najedzą się swoimi naleśnikami i nie zrobi im mama?
Nie zrobi. Ja zrobię, żebyś się kochanie, nie poparzyła czasem.

Jakie to dziwaczne. Nasze stado. Powoli topniejące do osobnych jaskiń. Do osobnych legowisk. Z delikatniejszymi grzebieniami do iskania młodych.

Jakie to odważne. Jako cywilizacja zaprzestać bezpośredniego współprzeżywania i dzielenia się doświadczeniem starszych z kolejnymi pokoleniami.

Jaka piękna brawura.

Może tylko trochę ciężko będzie żyć komuś, kogo całe życie chroniono przed zranieniem się życiem. Ale dość już. Trzeba kupić naszym boginiom Kumari coś ładnego. Idą Mikołajki.

List w butelce

List w butelce

Unemployed Lumber Worker and His Wife, circa 1939 by Indulgd

Ktoś spełnił moje ogromne marzenie, pogłębiające się wraz z upływem czasu, męczące przed zaśnięciem, jak słowo, które masz na drugim końcu języka, i musisz żmudnie i długo po nie iść.

Od wielu lat chciałam zobaczyć przeszłość w jej naturalnych kolorach. Zdjąć z niej ten czarnobiały filtr i powagę podręcznika historii. Odheroizować i wypłukać sepię. Wyjąć czas przeszly z nieludzkiej oprawy, odsunąć łagodnie szarą płytę grobu, w którym śpi wszystko, co zdarzyło się wcześniej. Oskrobać wspomnienia cywilizacji z rybiej łuski patosu. Wyjąć nie taki znowu stary świat z archiwum, wymontować mu aparat słuchowy. Klepnąć lekko w pośladki. Odzyskać ruch tamtych ludzi. Zlikwidować niepotrzebne zatrzymanie wydarzeń, naprawić uszkodzoną ścieżkę do swobodnych spacerów między czasami. Poprawić, wzmocnić pamięć. Wziąć na noc lecytynę koloru. Przypomnieć sobie. Zastąpić historię pamięcią. Pamiętać tę ładną dziewczynę w letniej sukience, Audrey Hepburn, wyjmującą placek z piekarnika. Sąsiaduje ze mną życiem, pożyczyła mi szklankę cukru do moich zawstydzeń. Wychowywałam się z nią przez chwilę.

I nagle ktoś pomógł mi to sobie przypomnieć, raz i dwa. Obejrzałam te zdjęcia i wzruszona, wyjęłam list z butelki. Od Nich. Z błahostkami, jak kolor szortów Einsteina, niciana faktura marynarki Nicoli Tesli, wątrobowe plamy na twarzy Ernesta Hemingwaya. Z porażająco znajomą troską matki – imigrantki. Z wesołym kolorem wojennych zgliszczy, gdzie się płacze i dźwiga z resztek w ładnej, intensywnie ceglanej czerwieni ruin. List do mnie jest z grubsza o tym, że każdego z nich wszystko cieszyło i bolało tak samo jak nas. Że żyli naprawdę. Że nie życzą sobie być rekonstrukcją i portretem trumiennym. Że są mną i ja minę podobnie nieuważnie, z równie kolorową rekwizytornią domu. Że chorujemy na wojny i nie przestaliśmy sobie nawzajem niszczyć życia. Że zarazem potęgą każdego wynalazku przerzucamy się w przyszłość i kolejne pokolenie. Przodkowie są częściowo rozbawieni, bo zrobiliśmy z nich postacie historyczne, a one miały wysypkę i łupież. A Darwin, jestem przekonana, w swojej zamszowej marynarce pachniał garbowaną skórą i hałaśliwie drapał się po brodzie. Dali nam 150 – 100 lat, a my nadal siedzimy, śmieszni, spierając się z kościołem o ewolucję.

Chciałabym kiedyś w taki sam sposób wypłukać pamięć rodzinną. Obejrzeć prababcię tak, jak naprawdę wyglądała. W śmiesznych bucikach z ostrymi noskami, w etoli z lisa (srebrnej? rudej?), pod rękę z oficerem w płóciennej koszuli. Popatrzeć, żeby zobaczyć, poznać. Odszukać ślad, zapowiedź własnych rysów twarzy.

I jeszcze zobaczyć babcię, której nigdy nie poznałam, najlepiej wtedy, kiedy uróżowała policzki czerwoną różą z bibuły, pomyśleć ją jako człowieka. Zobaczyć własną mamę w czasach, kiedy była taka młoda. Siedzi, dwudziestopięcioletnia, na tym samym kocyku, z wianuszkiem koleżanek. W rękach ma malutkie dziecko, moją starszą siostrę. Jest taka poważna wśród swoich roześmianych rówieśnic, piękna, szczupła, skupiona na dziecku. Siedzi tam, pięćdziesiąt lat wcześniej, a ja nie mam dostępu do tamtego dnia, codziennie nie udaje mi się jej poznać. Wtedy, kiedy akurat debiutowała w roli tej siebie, jaką znam. Albo to jedyne zdjęcie, małe zdjęcie z ząbkowaną krawędzią, gdzie moi rodzice jeszcze nie są małżeństwem. Jest rok 1958, stół pełen butelek z krachlami, moja czarnobiała mama ma szare wypieki i śmieje się szeroko, mój ojciec siedzi z kolegami, leżą przy nim pałeczki, grał na perkusji. Mój ojciec, który dziś maluje figurce Maryi paznokcie i usta czerwoną farbą olejną. I przynosi jej kwiaty częściej, niż mojej mamie. Chciałabym ich odzyskać, wyjąć stamtąd, z krwi i kości. Zobaczyć ich przeszłość tak, jak się wydarzała. Odwinąć ich z mojej zasuszonej dziecinnej perspektywy.

Wzór na sukience. Lekkie drukowane płótno.
Nieśmiały rumieniec na twarzy.
Co oni do siebie mówili?

Dawno, dawno temu, kiedy moja siostra leczyła się z nieszczęśliwej miłości, a ja miałam piętnaście lat i nic nie rozumiałam, przyszła, zrozpaczona, zapytać rodziców, czy zamiast pacierza mogą jej wreszcie wytłumaczyć, o co chodzi w byciu z drugim człowiekiem. Jak poznać miłość. Jak to było z nimi. I moi przeokrutnie zaskoczeni rodzice wykrztusili z siebie tylko jeden obrazek, oddali go nam. Na resztę życia.

Mama powiedziała: – Kiedyś, jak były żniwa, w sierpniu, gorąco, upał. I wszyscy byli w polu. To tata powiedział.

Tata po dłuższej chwili dokończył: – To jej powiedziałem – nie wychodź.

Tamto zdjęcie.
Inni ludzie, niż myślisz całe życie. Pod warstwami Maryi i kadzidła.
Kiedy się dopiero zaczynali.

Chciałabym pełniej pochodzić, dziedziczyć, być późną lekcją wyniesioną z pożogi, naprawić błędy, których ci, co wcześniej,  nie potrafili nie popełnić. Poczuć się nieodległym dalszym ciągiem, poczuć ciężar nieukończonego w tej wersji cywilizacji modułu wojny. Te drobne, kolorowe zdjęcia powodują bolesną kontrakcję, ściągnięcie czasu, zniesienie granic i grupowe zwolnienia histerycznych celników historii. Niebieskie szorty Alberta Einsteina są dziś dla mnie dowodem logicznym na jednoczesne istnienie każdego przeszłego i teraźniejszego punktu w czasie. Wszechświat jest albumem ze zdjęciami do pokolorowania. Odwrócona, patrzę zachłannie. Na drobne, odzyskane nagle przemijanie. Czy będą do mnie tęsknić moje prawnuczki? Macham Wam, dziewczyny. Siedzę przy białym stole, sto lat przed Wami miałyśmy takie śmieszne smartfony i żelowe paznokcie. Wasza prababcia suplementowała sobie codziennie magnez i potas, zapijając je niekonsekwetnie pozdwójnym espresso. Robiła w metaforach – to są takie słowa, które się o siebie uderza, żeby strzeliły ładne iskry. Coś jak krzemień o krzemień. Pozdrawiam Was serdecznie z mojej kamienicznej jaskini. Biegnę w czasie, obyście się wydarzyły. Jak nie zniszczę jakiejś pary butów, to może kiedyś przymierzycie wysokie obcasy. Zostawiam Wam zdjęcia, morze zdjęć. Zazdroszczę Wam, że wiecie, czego Wam zabraknie. Dbajcie o swoj brak, może uda Wam się go kiedyś nasycić, od tego jest się pełniejszym w okolicach głowy.

Tak się cieszę, że piszę. Kolorowana przeszłość uderzyła dziś ze zdwojoną siłą, bo nie dalej jak wczoraj mnie samej dopiero co wróciła cyfrowa pamięć. Po spektakularnym padzie dysku w laptopie (dysk zmarł po uruchomieniu pięciolatce gry internetowej “Barbie – mistrzyni danych”, na całe dwa tygodnie straciłam prywatny komputer, a wraz z nim przepadły teksty, zdjęcia, filmy z najsmarkatszego dzieciństwa moich dzieci, cały uzbierany błękit i słownik. I żaden komputer zastępczy nic nie mógł na to poradzić. Czułam się tak, jakby ktoś zburzył mi dom i pół głowy i tym mocniej odczułam zanik pamięci, cyfrową afazję, że była to największa kolekcja mnie, zbiór drobnych spraw, witrynka z figurkami. Będę teraz znacznie pilniej trzymała głowę w chmurach.

Idę zostawiać ślady.
Miło Was znowu widzieć.

Ptaki – nauka latania

Ptaki – nauka latania

Butterfly by Katachreza

Zachęcona Waszymi komentarzami pod moim niespokojnym postem “Ptaki“, chciałabym zadać Wam wyjątkowo krótkie pytanie:

Kto Was uczył w dzieciństwie odwagi?

Bo ktoś przecież musiał.
Kiedy, jak?

Mojego najukochańszego człowieka na świecie uczył odwagi dziadek. Nauka odbywała się na trzecim piętrze bloku i zasadzała się na stawianiu małego wnuczka na parapecie okna. Od zewnętrznej strony. Jestem przekonana, że systematyczne stawanie na parapecie od zewnętrznej strony może człowieka mocno odblokować, ale może macie jeszcze jakieś inne pomysły.

Mnie ośmielano do pomysłowości, samodzielności, samotności – i latania.  Najczęściej chyba bawiłam się w życie. Chodziłam po podwórku z młotkiem, gwoździami, obcęgami i deskami, robiąc sobie ławeczki i półki. Rozpalałam ognisko, na którym w blaszance gotowałam w wodzie liście malin. Przynosiłam poduszki i kołdry pod drzewo czereśniowe, żeby nie złamać nogi, jak spadnę, ucząc się wchodzić. Zimą chciałam jeździć sankami, ale nikt nie miał czasu mnie wozić, więc wymyśliłam na zamarzniętym jeziorku nieopodal domu nowy sport, w którym siedziałam na lodzie na sankach i odpychałam się kijkami z wbitymi na końcach gwoździami o odciętych łepkach. Myślę, że nauczyłam się odwagi do własnych pomysłów i korekt sytuacji, tego pamiętam najwięcej i za kogoś takiego się właściwie mam – niepraktykującego wynalazcę.

Ale największym marzeniem było latanie. Wycinałam z przynoszonego przez mamę z mleczarni kartonu kolejne szerokie skrzydła, przez zrobione cyrklem dziury przeciągałam w nich gumkę i tak przygotowane zakładałam na ręce. Biegłam długo, zawzięcie machając skrzydłami, i za wszelką cenę próbowałam się unieść. Marzyłam, że długie ćwiczenia dadzą w końcu efekt. Mroźną zimą uprawiałam szybkie zbieganie z zamarzniętego kopca buraków. Rodzice ofiarnie polewali kopiec wodą, żeby lód był mocny i gładki, a ja – brałam ogromny rozbieg i ślizgałam się z przypiętymi skrzydłami.

Dzikie dziecko. Muszę przypomnieć sobie, czego dokładnie nauczyłam się wtedy nie bać.
Zanim jeszcze okazało się, że jestem dziewczynką i trzeba mnie chronić przed spódniczką zła.

Sobota

Sobota

Duke of Urbino by Svjetlan Junaković

Sobota, dzień kobiet. Mewy matek w wysypisku tygodnia. Instynkt każe uzbierać pożywną niedzielę.

Pomidory, chleb, dynia, pietruszka, płyn do prania, wysoki płacz chłopczyka, któremu odmówiono ciastek, ciężkie drożdżowe ze śliwkami szuka nowego właściciela. Drewniane stragany z daszkiem zdrutowanym z podwozia spacerówki i suszarek do prania oferują parasolki Guccio, przezroczysty róż płatków dalii, suche grudki ziemi na łodygach pora. Naniosło się nieporządnej przyrody do miasta, trzeba ją będzie zdrapać, obrać, wytrzepać i wywieźć.

Niespokojnym matkom bez ogrodów pęka lakier na paznokciach, trwa maniakalne zbieranie witamin, przebieranie w skrzynkach, nie to, tamto, trochę więcej, i może tamtego. Część już wraca z siatkami pełnymi najdzikszych korzonków, posiedzieć w wymytej platonem jaskini, z szyfonową zasłoną nie dającą cienia. Ciężarne wiek temu suplementowały potrzebny minerał wgryzając się w bielone wapnem ściany, i tak ładnie urodziły nam pokolenie naszych zrozpaczonych matek. Ich gospodarne córki kopią dziś w stosach używanych ubrań, a każda patrzy, co znalazła druga. Tak niewiele okazji, żeby być najlepszą. Tak mało wszystkiego, znikąd zwycięstw i pochwał, wykształcenie instynktu ledwie podstawowe, ale kipi, wściekle ważąc zdobycz, kilogram ładnego.

Doganiam zjawiskowo piękną starszą panią i mówię jej, jak wspaniale wygląda, dziękuje, wyjaśnia, że jej żorżetowa sukienka w kwiaty jest z tego straganu, idzie kopać obok. Czy zechciałaby mnie poduczyć przetrwania? Nie, przecież nie poproszę, spłoszona i wyobcowana, szybko idę dalej, z rumieńcem na twarzy, samozwańcza towarzyszka obcych, posiwiała dziewczyna Dobre-Słowo-Nikt-Nie-Prosił. Żadna tu nie stoi bezczynnie, zbieraczki zbierają, sprzedawczynie brudnymi palcami zręcznie wiążą przedostatnie świerkowe wieńce, kwiaty z woskowanej krepiny zostawiają mi na płaszczu srebrną nitkę brokatu, przez chwilę wyłącznie się tędy przesuwam, niczego nie kupuję, pochłonięta cudzym odchodzeniem, dobrymi gatunkowo swetrami umarłych, pobliski rynek bezrefleksyjnie ocala dla mnie czas kolisty, jarzębinowo wiążę go sobie na szyi, jak lisa, który połyka swój ogon i się krztusi. Kłaczek.

W ostatni dzień października mama zawsze siedziała w altanie, układając wieńce ze ściętej świerczyny. Pozwalała plamić się żywicy, cierpliwie przyjmując ukłucia igieł i drutu. Uroczyście tłukłyśmy dla jej wytrwale nieżyjących rodziców srebrne choinkowe bombki. Czerwone kwiaty z pergaminu zanurzałyśmy w klej stolarski i bombkową stłuczkę, nadając blask wieńcom na dwa łóżka grobów. Czuła ostrożność pamięci, ample make this bed, make this bed with awe. Potem ostatni raz podlewałam chryzantemy, okup, który jak co roku musiał za nas zginąć w mroźnym powietrzu cmentarza. Widziałam, jak mama tęskni za rodzicami, a oni tak ciągle nie żyją. Przydomowe milczane dziady, dla babci Marty i dziadka Wiktora, których nigdy nie poznałam.

Nie mogę uwierzyć, że ja też niczego ze sobą nie wezmę, odchodząc. Jestem równo w połowie, słoneczna blondynka z posiwiałą grzywką. W myślach kandyzowane fiołki. Fleur de violettes cristallisées, słodkie płatki, kolor w cukrze, zaprawianie obrazu. To mogłaby być naprawdę dobra jesień, w tej części, nad którą objęłam panowanie, taka mała szuflada jesieni, chroniony schowek w czasie. Proszę, aby mnie kandyzowano po śmierci, żebym ślicznie opalizowała i została na później w niczego nie ujmującej niegdysiejszej treści formie, bez rozterek w rodzaju co na siebie włożyć, ciało, duszę, powietrze. Co wieczór kandyzuję pamięć, aby nabrać wprawy, piszę cukrem i wodą, nic więcej nie umiem. Gorączka pisania, niech nikt mi jej nie zbija, błagam, jestem przerażająco szczęśliwa, pisząc, chcę być na to chora bez przerwy, niosę do domu świeży chleb i słowa.

Dla żartu przecinam ręką rajskie jabłka. Cios i siniak. Mokra od soku skóra i biały miąższ przetkany czerwonymi żyłkami. Do krwi, jak i ja. Śmieszne, łaskoczące nieprawidłowością użycie istnienia, ziemska społeczność jest ogromnie czuła na poprawność gestów. Tnę powietrze czym mogę, chętnie przecięłabym to moje tutaj ostrymi skrzydłami, wizzair listopada. W bieżącej jesieni wyczuwam sam środek życia i jest tak przeraźliwie pusty. Nie znam imion tutejszych kobiet, mijamy sobie bez słowa, nawzajem. Być może czuję się podobnie samotna, wracając z odświętną porcją czasu do zjedzenia. Być może dlatego, że do wewnątrz zawsze idzie się samemu.

Wszystkie poprawiamy przed wejściem chustkę z zetlałej koronki, bo czy nie miało być troszeczkę inaczej? Dzieci wycierają nosy. W domach ptasi z profilu książęta oczekują największego schabu, wysikawszy się wcześniej roboczo do zlewu. Odlew jest spiżowy.