Duke of Urbino by Svjetlan Junaković |
Sobota, dzień kobiet. Mewy matek w wysypisku tygodnia. Instynkt każe uzbierać pożywną niedzielę.
Pomidory, chleb, dynia, pietruszka, płyn do prania, wysoki płacz chłopczyka, któremu odmówiono ciastek, ciężkie drożdżowe ze śliwkami szuka nowego właściciela. Drewniane stragany z daszkiem zdrutowanym z podwozia spacerówki i suszarek do prania oferują parasolki Guccio, przezroczysty róż płatków dalii, suche grudki ziemi na łodygach pora. Naniosło się nieporządnej przyrody do miasta, trzeba ją będzie zdrapać, obrać, wytrzepać i wywieźć.
Niespokojnym matkom bez ogrodów pęka lakier na paznokciach, trwa maniakalne zbieranie witamin, przebieranie w skrzynkach, nie to, tamto, trochę więcej, i może tamtego. Część już wraca z siatkami pełnymi najdzikszych korzonków, posiedzieć w wymytej platonem jaskini, z szyfonową zasłoną nie dającą cienia. Ciężarne wiek temu suplementowały potrzebny minerał wgryzając się w bielone wapnem ściany, i tak ładnie urodziły nam pokolenie naszych zrozpaczonych matek. Ich gospodarne córki kopią dziś w stosach używanych ubrań, a każda patrzy, co znalazła druga. Tak niewiele okazji, żeby być najlepszą. Tak mało wszystkiego, znikąd zwycięstw i pochwał, wykształcenie instynktu ledwie podstawowe, ale kipi, wściekle ważąc zdobycz, kilogram ładnego.
Doganiam zjawiskowo piękną starszą panią i mówię jej, jak wspaniale wygląda, dziękuje, wyjaśnia, że jej żorżetowa sukienka w kwiaty jest z tego straganu, idzie kopać obok. Czy zechciałaby mnie poduczyć przetrwania? Nie, przecież nie poproszę, spłoszona i wyobcowana, szybko idę dalej, z rumieńcem na twarzy, samozwańcza towarzyszka obcych, posiwiała dziewczyna Dobre-Słowo-Nikt-Nie-Prosił. Żadna tu nie stoi bezczynnie, zbieraczki zbierają, sprzedawczynie brudnymi palcami zręcznie wiążą przedostatnie świerkowe wieńce, kwiaty z woskowanej krepiny zostawiają mi na płaszczu srebrną nitkę brokatu, przez chwilę wyłącznie się tędy przesuwam, niczego nie kupuję, pochłonięta cudzym odchodzeniem, dobrymi gatunkowo swetrami umarłych, pobliski rynek bezrefleksyjnie ocala dla mnie czas kolisty, jarzębinowo wiążę go sobie na szyi, jak lisa, który połyka swój ogon i się krztusi. Kłaczek.
W ostatni dzień października mama zawsze siedziała w altanie, układając wieńce ze ściętej świerczyny. Pozwalała plamić się żywicy, cierpliwie przyjmując ukłucia igieł i drutu. Uroczyście tłukłyśmy dla jej wytrwale nieżyjących rodziców srebrne choinkowe bombki. Czerwone kwiaty z pergaminu zanurzałyśmy w klej stolarski i bombkową stłuczkę, nadając blask wieńcom na dwa łóżka grobów. Czuła ostrożność pamięci, ample make this bed, make this bed with awe. Potem ostatni raz podlewałam chryzantemy, okup, który jak co roku musiał za nas zginąć w mroźnym powietrzu cmentarza. Widziałam, jak mama tęskni za rodzicami, a oni tak ciągle nie żyją. Przydomowe milczane dziady, dla babci Marty i dziadka Wiktora, których nigdy nie poznałam.
Nie mogę uwierzyć, że ja też niczego ze sobą nie wezmę, odchodząc. Jestem równo w połowie, słoneczna blondynka z posiwiałą grzywką. W myślach kandyzowane fiołki. Fleur de violettes cristallisées, słodkie płatki, kolor w cukrze, zaprawianie obrazu. To mogłaby być naprawdę dobra jesień, w tej części, nad którą objęłam panowanie, taka mała szuflada jesieni, chroniony schowek w czasie. Proszę, aby mnie kandyzowano po śmierci, żebym ślicznie opalizowała i została na później w niczego nie ujmującej niegdysiejszej treści formie, bez rozterek w rodzaju co na siebie włożyć, ciało, duszę, powietrze. Co wieczór kandyzuję pamięć, aby nabrać wprawy, piszę cukrem i wodą, nic więcej nie umiem. Gorączka pisania, niech nikt mi jej nie zbija, błagam, jestem przerażająco szczęśliwa, pisząc, chcę być na to chora bez przerwy, niosę do domu świeży chleb i słowa.
Dla żartu przecinam ręką rajskie jabłka. Cios i siniak. Mokra od soku skóra i biały miąższ przetkany czerwonymi żyłkami. Do krwi, jak i ja. Śmieszne, łaskoczące nieprawidłowością użycie istnienia, ziemska społeczność jest ogromnie czuła na poprawność gestów. Tnę powietrze czym mogę, chętnie przecięłabym to moje tutaj ostrymi skrzydłami, wizzair listopada. W bieżącej jesieni wyczuwam sam środek życia i jest tak przeraźliwie pusty. Nie znam imion tutejszych kobiet, mijamy sobie bez słowa, nawzajem. Być może czuję się podobnie samotna, wracając z odświętną porcją czasu do zjedzenia. Być może dlatego, że do wewnątrz zawsze idzie się samemu.
Wszystkie poprawiamy przed wejściem chustkę z zetlałej koronki, bo czy nie miało być troszeczkę inaczej? Dzieci wycierają nosy. W domach ptasi z profilu książęta oczekują największego schabu, wysikawszy się wcześniej roboczo do zlewu. Odlew jest spiżowy.
Powiem Ci tak – to, co piszesz jest czasem dla mnie niezrozumiałe przy pierwszym czytaniu, ale narkotycznie wciągające! Te obrazy, metafory, kolory! Ten język, który prowadzi na szalone ścieżki skojarzeń!
Daję się otoczyć tymi obrazami i chłonę je emocjami, nie umysłem. Potem przychodzi jakaś refleksja, odkrywanie kolejnych warstw, ale na początku to jest jak wir 🙂
Uwielbiam dawać się przez Ciebie w niego wciągać!
🙂 Dla mnie samej też na szczęście na początku jest niezrozumiałe, to jest sejsmograf, tąpnięcia stylu na widok, świat mi chwieje językiem, tak wyszło.
Cieszę się, że jesteś i czytasz, każdej z nas coś z tego wirowania wyniknie, mnie – Ty :-), dziękuję!
Wiem jedno, to jak kolor, ochrona przed zniknięciem. Więc ja po to. Żeby nie zniknąć, nie przepaść.
I wiesz – tak mi z tym dobrze, bo mogę przez ileś znaków przechwytywać samą siebie jak Obcego 🙂
pisz, bo nie tylko siebie ocalasz, mnie na pewno! dziekuje Ci za to!!
Takie bogactwo jest w Twoim pisaniu (więc u Ciebie w środku człowieka) jak w ogrodzie, sadzie, który rozkwita, rodzi owoce, karmi, sieje nasiona. Ta niesamowita barwność, którą się oznakowałaś na początku.
Czasami czuję, że mam coś do napisania i bardzo chcę żeby to nie było nagie, ale po kilku zdaniach już mam koniec i nie umiem pomalować.
Chciałabym, jak Twoja mama tęsknić. Tak jak sobie wyobrażam, że ona tęskni, bo przecież nie wiem, jak naprawdę.
Uściskuję!
Dzięki temu, że tak piszesz, ja też nie znikam :)) To najobfitszy jesienny post. Dziękuję!
Dziękuję, bardzo.
Ja też myślę, jak ta moja mama sobie ułożyła tęsknotę.
Wiem, że bardzo ludzki jest cmentarz dla tych, którzy tęsknią.
I stamtąd się uczę. Uwagi.
Uściskuję mocno.
Dziękuję!
I niech to będzie obfita jesień, będę pracowała jak mysz, znosząc do swojej miejskiej spiżarni tęsknotę za ogrodem.
Uściskuję, serdecznie.
:*
Lakonicznie, bo przy takiej paradzie slow pieknych i wypolerowanych inaczej nie wypada.
Zachwycajace.
Dziękuję.
Speszona niemiłosiernie, bardzo dziękuję.
Jak aniołowi w półsiadzie naturalnej wielkości.