Wyskakują błędy.
Tak, zepsułam się, nie ma.
Still loading.
Całkowite przeciążenie systemu.
Nie mam miejsca na nic nowego, bo cała jestem zajęta cudzym. Księżniczka bez Ziemi, Jan bez Dni, jakoś tak.
Za mało czegokolwiek dla mnie.
Może to zdrowy czas całkiem.
Sprzeciw.
Totalny.
Przeciwko temu, co sama ze sobą.
Na co pozwoliłam, pozwalam.
O co aż się o to proszę.
Rzygam sobą.
Nie wiem, czy i jak sobie poradzę.
Wyłączyłam wszystko.
Siedzę w problemach.
Muszę się sobą i nimi zająć.
Dalej się tak nie da.
A to całkiem celne obserwacje.
A co sie da?
Jeszcze nie wiem, co się da.
Coś nie działa.
Muszę zamknąć dopływ.
Wywiesić kartę "nieczynne".
Odkręcić kolanko.
Wyczyścić.
Puścić wodę, nikogo nie wpuszczać.
Zrobić sobie kąpiel.
Nie wiem.
Nie umie zadbać o samą siebie.
Woda nie dla siebie.
Koszmarnie chce mi się pić, a wobec sobie jestem jak kelnerka, która uparcie nie obsługuje tego stolika. Nie jej rewir. W ogóle to jest to. Syndrom kelnerki. Jedyne na co mnie stać, to na strajk i niepodawanie wody innym.
Nie wiadomo jak wyrobić teraz zdrowe nawyki i dawać sobie pić pierwszej.
Rozmawiałam dziś z dzieckiem o nawadnianiu pustyni i mam same skojarzenia wodne.
Ale dużo mi się ulało:-).
No nie wiadomo, pani kochana, jak żyć.
Jak się człowiek ustawia do innych w taki sposób.
Myślałam, że się naprawiłam, ale gdzie tam.
No i się zepsułam.
podlać kolorem?
wiem, że lubisz trochę
Gosia
jakoś tak mi do tego wpisu pasuje odpowiedź na info o ciasteczkach:
"dowiedz się więcej / rozumiem"
Podlej kolorem, tak, proszę.
Z komunikatów – wyświetla mi się błędu, odpowiedź też pasuje.
Mam teraz łudząco podobny moment. Jak sobie pozwolę, to zachłysnę się i już na powierzchnię nie wypłynę. Więc postanowiłam być sobie dobrym rodzicem. I robię dwie rzeczy. Oprócz konieczności do wykonania, daję sobie dziennie 20min na popchnięcie jakiegoś wiszącego nade mną słonia (to te zadania na zeszły miesiąc, co czekają na wykonanie i strrrraszliwie gniotą i blokują) trochę dalej. Kroję sobie te słonie na nieprawdopopodobnie małe kawałki i po trochu przełykam. A druga rzecz, i to wykonywana już teraz bezwzględnie (no dobra pomaga mi w tym ból pleców utrzymujący się od pół roku). minimum 10 min na dywanie w ruchu. I wiem to zabrzmi dziwnie: ale te 10 min trzyma mnie jeszcze przy zmysłach. Robię to najczęściej wieczorem i nawet jeśli potem i tak przez godzinę nie potrafię zasnąć, to jednak cieszę się z tego drobiazgu dla siebie.
Och, ściskam mocno, i poprawiam czerwony pasek na włosach <3!
Czemu my nigdy nie jesteśmy wolne?
Czy wszyscy mają wiszące nad sobą spóźnione słonie?
Ja mam całą pergolę ze słoni, z pnącymi trąbami, zawsze w stresie, bo jak wypocząć pod słoniem, jak się ma głowę z sewrskiej porcelany.
I zawsze jestem w kiedy indziej.
Te 10 minut Twojego leżenia na dywanie wydaje mi się cudowne, dywan jest z teraz i plecy są z teraz, fajnie, bardzo fajnie, że to robisz.