Większość życia upływała nam w pomieszczeniach zamkniętych, niebiletowana.

Nie było z nami żadnego kontaktu, nikt nie wołał. Otwarte całą noc drzwi sypialni, ponieważ zawsze spaliśmy dla kogoś innego.

Dni tak gęste, że przed obiadem mijały już dwa całe lata, nieopanowane skutki naszych przyczyn. Kręciło nam się po domu i głowie trochę cudzych myśli, ale umiały zastygnąć przy tupnięciu nogą. Wzbierał kurz, blakły ważne paragony, wciąż nikt nas nie zbierał, nikt nie abonował. Płakaliśmy czasami do wanny codzienny biuletyn, śmieci organiczne do licznych sortowań.

Przesuwano nas w czasie do drugiego rzędu, za wysokich w dacie urodzenia, mdlały nam kolana, jeszcze się kochano w naszych zdjęciach profilowych, biegliśmy objęci przez podszewkę płaszcza, wtuleni w wiskozę i upał, zatrzymywano nas na granicy skóry, wzmożone patrole, lęk przed ośmieszeniem, i niepowstrzymana radość bez podwykonawców.

Obraz: Helen Verhoeven