Techniki hodowli nieletnich

Techniki hodowli nieletnich

Building a better baby by Casey Weldon

Daliście mi do myślenia komentarzami pod poprzednim tekstem.

Słomiany zapał, przestrzegacie przy mikroprojektach.
Tu nie do końca się zgodzę.

W słomianym zapale jest mnóstwo słomek, nitek i wątków, wyciągnę dwie nitki z brzegu, a Wy możecie następne, wedle uznania.

Najbliżej, najdłużej powierzchniowo czynna jest nitka strachu o dziecko. W tej słomie.

Dorośli hodują dzieci w nieustannym lęku.
Lęk jest o to, że dziecko sobie nie poradzi. Nie nauczy się, nie zda, nie znajdzie pracy, nie utrzyma się.

Że projekt egzystencjalny obleje z hukiem.
I lipa.
Pozamiatane.

Nazywa się to u dorosłych homo sapiens klęska rodzica, pohybel, pantałyk, i nie daje spać po nocach, zwłaszcza przed sprawdzianami.

Pielęgnacja dziecka zasadza się na żmudnym zapobieganiu domniemanej klęsce i kluczowym przekonaniu, żeby zrobić wszystko, aby dziecko sobie poradziło.

Powiedziałam: poradziło sobie?
Przepraszam.
Chciałam powiedzieć: żeby poradziło sobie najlepiej, bo przecież dopiero wtedy można powiedzieć, że sobie poradziło.

Zapobieganie klęsce nazywa się bowiem dla uproszczenia pracą nad zwycięstwem.
To mój znienawidzony model edukacji, w którym, co wielokrotnie już mówiłam, największą nagrodą staje się brak kary, największym zwycięstwem – brak klęski.

To nie jest uczciwa asercja. To zwykłe dyscyplinowanie wstydem.
Po prostu rób tak, żeby nie przegrać.
Nie spadnij.
Nie przynoś złych ocen.
Nie pomyl się.
Buzia czysta.
Nie bądź dzieckiem najgorszym. Bądź chociaż drugie od końca, ale staraj się nigdy poniżej czwórki.
Po prostu musisz, trzeba, bo wszyscy tak robią.

W tak wykreślonych ramach normy społecznej pewne zachowania dziecka z zasady stają się niepokojące.
W wychowaniu – nie są przez rodzica promowane.
Źle rokują.
Pozwala się na nie w okrojonym zakresie.
Inwestycja w pochopne zmiany, niestałość uczuć trącącą lenistwem, w niezrozumiałą labilność charakteru, mogłyby zaszkodzić na giełdzie dobrze rokujących dzieci.
Poddaje się je delikatnej korekcie.
Po prostu postaraj się jeszcze, spróbujmy dwieście razy i wtedy polubisz.

I żeby sprawa była jasna – dziecko warto wspierać w każdym działaniu, nie w tym rzecz, aby je opuścić, o tym dokładniej na sam koniec wpisu. Nie warto natomiast stosować tych wszystkich podłych wymuszeń na dziecku, wskutek których wykona z miłości do rodzica żmudny Julinek powtórzeń i osiągnie pożądany poziom mistrzowski w dziedzinie dowolnej, kompletnie nielubianej przez siebie.

Wracając jednak do działań prewencyjnych w obszarze wysokiego zagrożenia słomianym zapałem.
Eksperymenty i mikroprojekty dziecka przyjmowane są przez dorosłych jako wątek poboczny, margines – nomen omen – błędu.
Domniemana niestaranność (przykład: rysunki dzieci w wieku 3-7 lat, rysowanie konturów i niechęć do kolorowania reszty) brane są w miarę upływu czasu za lenistwo, zły omen, sprawę wymagającą interwencji.

Rodzicowi chodzi żyła. Ileż lat może czekać (powinien 7), żeby doprosić się starannego rysunku. Rodzic spodziewa się najgorszego.
Przewiduje niezaliczone szlaczki po wejściu w edukację zintegrowaną. Grafomotoryczne niechlujstwo. Niedoinwestowanie pilności dziecka, które zaskutkuje utratą punktów, szkół i domniemanych posad.

W to wstępnie już nerwowe dzieciństwo błyskawicznie interweniuje szkoła, ze swoim bagażem przymusowej wiedzy. Wraz z pojawieniem się przymusowej wiedzy rodzic ostatecznie pęka jak popcorn, beztroska i duma z nabywanych kompetencji kończy się wraz z pierwszym zapomnianym przez dziecko zadaniem domowym, w szkolno-domowym natarciu uruchomiony zostaje nakaz, ocena i kara. Z elementami kozy, jak w poznańskim gimnazjum Da Vinci.

Co najczęściej słyszy dziecko w czasie edukacji szkolnej?
– Musisz!

Czego nie wolno dziecku powiedzieć pod groźbą wejścia na tor kolizyjny z systemem oświaty?
– Nie chcę.

To może potrenujmy na sucho tu u mnie:

– Nie chcę recytować, nie chcę szlaczków, nie chcę zadań domowych, nie chcę sprawdzianów, nie chcę historii, nie chcę matematyki, nie chcę angielskiego, nie chcę odpowiadać na ocenę, nie chcę pisać literek, nie chcę fizyki.

To słownik stłumiony, blacklista wychowania, formuły wycofane z obiegu.
Narzędzia dostępne rodzicowi kalibrowane są pod wabienie, aby dziecko jednak zechciało musieć.
Relacja rodzic – dziecko wytraca naturalne zaufanie i wsparcie dla autonomii dziecka.

Inwestuje się całą rodzinną energię w złamanie dziecka. Poddanie go rygorowi zarabiania na dobrą ocenę i bezpieczną przyszłość.

A jeśli nie, to popamięta.

I wiecie co?
Mnie się tego wszystkiego już od pewnego czasu nie chce.
W ogóle.
Żyjemy inaczej.
Mikroprojekty są w naszym domu przewidziane podstawą programową.

Dzieci posłałam do szkoły demokratycznej, bez sprawdzianów i ocen.
Cała edukacja demokratyczna zasadza się na oddaniu dziecku prawa do decydowania o sobie.
I nauce napędzanej motywacją wewnętrzną.

Nie chodzi o nieskończoną serię mikroprojektów w modelu z kwiatka na kwiatek.
Stawką jest raczej swobodne odrzucanie wątków nieinteresujących dla siebie i konsekwentne, rozwojowe pozostawanie przy czymś, co okazuje się prawdziwą pasją.
Bez obawy przyjmuję wąskie specjalizacje w zainteresowaniach. Stają się wspaniałym pryzmatem, przez który naturalnie prześwituje całość i który pomaga uczestniczyć w tej ogromnej całości z odwagą i wsparciem w samemu sobie. Pasja pozwala przekraczać niewiedzę, szukać nowych rozwiązań, dowiadywać się, jest nitką Ariadny rzucaną sobie w stronę rozwoju.

Po 20 latach eksperymentów na ludziach, uczeniu studentów, nauczycieli i dzieci w klubie literackim, oświadczam uprzejmie, że system oświaty nie wie, co okaże się pasją mojego dziecka.
Oraz nie pozwoli na to, aby była to jedna rzecz, a nie wszystkie z planu lekcji.
Sprawdziany, kartkówki i wysoki poziom ministerstwo winszuje sobie z każdego przedmiotu, albowiem jest lekcyjny i należy go wchłonąć.

A ja nie chcę więcej hodować wystraszonych, posłusznych pakowaczy wiadomości do głowy.
Ja już byłam prymuską w takim systemie.
Leczenie z prymuski trwa.
Prymuski rozkładają się równie długo jak torebki foliowe.
Jestem najedzona zakazów do końca życia.
Do dzisiaj nie wierzę, że podoba się komuś to, co napiszę.
Może przez chwilę, kiedy wystawia mi się piątkę.
Trwa to krótko.
Z pewnością nie wystarcza na wysokie poczucie własnej wartości przez kilka lat dowolnej pracy.
A przecież trzeba iść, niepewnie żyć dalej poza swoim czerwonym paskiem na świadectwie, w świecie, który wymaga bycia sobą, premiuje samorealizację i kreatywność.

Wmontowane w głowę posłuszeństwo ugina nogi w kolanach. Kim być, kiedy wyplują z systemu z dyplomem i całą surowością rozkażą następnie być sobą, ale nie pomogą stwierdzić, którym sobą, bo tej opcji nie ma w systemie?

Jak dorosły człowiek ma zasypać rów mariański pomiędzy rubrykami “zawód wyuczony” a “zainteresowania”???

Szkoła demokratyczna z zasady nie wykopuje tego rowu mariańskiego, hiatus, rozziew między sobą a akceptowaną społecznie wersją siebie nie powstaje.

Warto przeczytać, jakie są różnice między szkołą tradycyjną a demokratyczną.

Czy dzieci tracą na takim demokratycznym podejściu?
Nigdy.

Tracą w modelu pruskim.
Tracą mnóstwo siebie.

Model pruski wymusza posłuszeństwo w miejsce samodzielności.
I rzecz tak znaturalizowana, a przecież nieobojętna dla późniejszego oglądu świata: tradycyjny program nauczania wymusza dyspersję, rozszczepienie doświadczanych zjawisk na osobne przedmioty. Doświadczenie egzystencjalne musi podwinąć ogon i rozpleść się na matematykę, biologię, fizykę i historię.

W szkole demokratycznej, podejmującej ryzyko swobodnych skoków rozwojowych dokonywanych przez dziecko przez pryzmat własnych zainteresowań, dzieci odzyskują spójny obraz rzeczywistości, do którego edukacja zaczyna nareszcie powracać, jak w Finlandii, gdzie szkoła rezygnuje z nauczania przedmiotowego na rzecz nauki o zjawiskach właśnie.

Jeśli edukacja wróci do świata, którego doświadcza dziecko i jeśli zrezygnuje z systemu ocen na rzecz mądrych mentorów, jeżeli odda immanentną odpowiedzialność za rozwój samemu dziecku, nie będzie słomianego zapału, tylko serie eksperymentów w procesie stawania się sobą i nieustannego wybierania spomiędzy. 

To i tylko to nazwałabym rośnięciem. 
My tutaj, duzi i przestraszeni, również rośniemy i obyśmy mieli stado, któremu możemy o tym powiedzieć. 

Oferta edukacyjna zwana światem jest nieprzerwanie ogromna.
Plan lekcji z życia oparty na nieustannym próbowaniu i testowaniu nie ma okienek i kwartału wakacji. Nie trzeba z wysiłkiem uczyć się jak zaaplikować wiedzę podręcznikową do rzeczywistości.
Wiedza staje się nierozerwalną częścią świata, warsztatem bycia-w-świecie.

Na pożegnanie – widokówka z norweskiej hodowli najsmarkatszych.

Robią tam u nich inaczej niż my tutaj właśnie tę jedną jedyną drobną rzecz.
Nie wyizolowują na użytek dzieci wiedzy teoretycznej, ilustrowanej pożytecznie fotowyimkiem z cudzego doświadczenia i zeszytami ćwiczeń. Ich dzieci używają wiedzy praktycznej, żeby z jej pomocą spowodować coś w rzeczywistym świecie. Noszą ją tam, gdzie nosiła ją wcześniej cała cywilizacja. W życiu.

Może dlatego nie muszą potem uczyć się jak ją odzyskać. 
Żyją spójnie.


Arctic Outdoor Preschool – Intro from OSISA on Vimeo.

PS.

Rok temu na warsztatach dla rodziców, prowadzonych przez kilka miesięcy przez fantastyczną panią psycholog, superwizorkę poznańskiej szkoły demokratycznej, spisałam nieudolnie tabelkę, która mówi, co jako rodzice możemy zrobić dla naszych dzieci najgorszego w danym przedziale wiekowym.


To szalenie praktyczna tabelka.
Mnie mnóstwo spraw bezdyskusyjnie poukładała. Pomogła wykonać zwięzły rachunek sumienia z szesnastoletniego stażu rodzicielskiego i powściągnąć chociaż część dziedziczonego przez surowe pokolenia rodziców nawyku niepozwalania dzieciom na bycie sobą. W miękkim flashbacku wspominałam moje własne dzieciństwo i dorastanie, przypasowując do tabelki na tyle, ile się dało, to wychowanie, którego sama zaznałam.

Punkt dotyczący przedziału 4-7 kompletnie zmienił moje podejście do najmłodszej córki.
Może i Wam ta krótka lista się przyda. 

Najgorsze błędy rodziców

0 – 18 miesięcy – niekonsekwentna, ambiwalentna opieka rodzicielska. Dziecko uczy się wtedy, że coś może.

1,5 – 3 lata – zachowania opiekuńcze i pozorujące. Dziecko uczy się, jak coś zrobić, żeby uniknąć konsekwencji.

3 – 4 lata – brak konsekwentnej opieki. 9/ 12/ 16 tygodni bez treningu nawyku – nawyk wypada z indeksu rzeczy do zaopiekowania. Dodatkowo, żeby nieco później, w wieku przedszkolnym, dziecko wiedziało, kim jest, w wieku 3 – 4 lat musi odgrywać różne role. Ważne jest, aby rodzic umiał odzwierciedlać role.

4 – 7 lat – To największy okres rozwoju kompetencji i ochoty ich okazywania. Najgorszym błędem, jaki może popełnić rodzic w tym okresie, jest brak chwalenia i nadmierny krytycyzm.

7 – 13 lat – To czas na powrót rodzica. Największym błędem paradoksalnie jest uznanie dziecka za “odchowane” i wycofanie własnej uwagi. Oraz ograniczenie dziecku kontaktów społecznych.

13 – 19 lat – Etap intymności. Poważnym błędem jest zbyt silna siła dośrodkowa i brak zgody na wyindywidualizowanie. Ważne: żeby nie przelać na dziecko SWOJEGO lęku, trzeba wykazać maksymalną otwartość na inność. Im silniejsza jest siła dośrodkowa, tym silniejszy musi być bunt nastolatka, żeby się wyindywidualizować.


Mikroprojekty

Mikroprojekty

Maja by Katachreza


Co u Was?
Ja czekam na wiosnę.
Najlepiej z dostawą do domu.
W miarę możliwości w wariancie z kwitnącym sadem wiśniowym.
Jeżeli macie – poproszę.

W międzyczasie uczę się od mojej najmłodszej, siedmioletniej córki kapitalnej rzeczy.

Mikroprojektów.

Brania udziału na trochę.
Przymierzania i porzucania kolejnych wersji siebie.
Maja robi wszystko inaczej niż ja.
Różnimy się tym, że ja najczęściej – nie robię w ogóle.

Nie idę.
Nie próbuję.
Nie sprawdzam, czy lubię.

Widzę natychmiast dorosłe deklaracje uczestnictwa, umowy na 24 miesiące z kaucją bezzwrotną, oceny 360, numerowane listy zwycięzców i zwyciężonych, niedostatecznie nabyte umiejętności, klęskę minięcia się z celem, powołaniem i resztą stada, które zgrabniej zgina nóżkę w kolanie.

Tymczasem 120 cm mojej córki jest skłonnych zaangażować całą posiadaną energię w projekt, który ją właśnie zainteresował. Teraz. Bez rojenia przy tym jakichś obezwładniających snów o potędze, wirtuozerii i innych powodach odgryzania sobie głowy, w rodzaju “ale czy będę w tym odpowiednio dobra, czyli najlepsza”, które to myśli skutecznie blokują mnie, dorosłą, przed ROBIENIEM rzeczy.

Maja po prostu angażuje energię i ciężką pracę własną na tyle czasu, ile wystarczy, aby sprawdzić, czy to coś lubi i czy stała się w tym wystarczająco dobra, żeby upewnić się, że UMIE SIĘ TEGO NAUCZYĆ.

A dalej – ścieżki są dwie.

Jeśli upewniła się, że umie się tej nowej rzeczy nauczyć, ale nie polubiła jej przesadnie – po prostu mówi, że więcej nie chce już tego robić.

Ale jeśli coś naprawdę polubi – wtedy powtarza to niestrudzenie, od nowa, bez namawiania, setki razy, żeby upewnić się, że UMIE SIĘ TEGO NAUCZYĆ BARDZO DOBRZE, i żeby czuć lawinowo rosnącą radość robienia tego co lubi, wynikającą z robienia tego coraz lepiej w wyniku nieustannej pracy nad robieniem tego lepiej.

Kiedy znajdzie coś, co lubi ogromnie – wszystko wokół fruwa od drobnych wyładowań energii i zawziętych ćwiczeń.

Patrzę na Maję przez ostatnich kilka miesięcy.
I mi wstyd.
Że ja taka ciągle w miejscu w porównaniu do niej.
Maja wykonała dziesiątki przymiarek i eksperymentów. Zostały po nich trzaskające pod butami chitynowe pancerzyki porzucanych pomysłów, składające się na mocny grunt pod próbowanie nowego i pracowite ćwiczenia z tego, co okazało się sprawiać wielką przyjemność.

Przeszliśmy kilka lekcji baletu. Kilka lekcji gitary. Kilka lekcji wspinaczki. Na zdjęciu – świeża zawzięta samodzielna lektura podręcznika do fizyki. W stroju baletowym. Wszystko rozpoczynane jako ogromne marzenie Mai, starannie ćwiczone przez krótki okres czasu, a potem – dyskretne porzucane. Rasowe nawianie z szukaniem, co by tu jeszcze innego.

W tym samym czasie najukochańszym zajęciem stało się czytanie. Ćwiczone pilnie na coraz wyższym poziomie, z ogromną satysfakcją i zawziętością, z nieporównywalną z niczym dumą z bardzo szybkiego czytania.

Śpiew – wielbi. Piosenki powtarzane kilkaset razy, przed pulpitem na słowa zrobionym z drewnianego miecza wbitego w pudło z ukulele, z choreografią wymagającą wielu ofiar ze strony wykonawczyni, a zasadzającą się na licznych skokach w długiej balowej sukni, gdyż ulubiony utwór jest melorecytowanym miejscami dialogiem i Maja śpiewa i tańczy za dwie osoby jednocześnie.

W tle dostaje masę rozmów o radości robienia tego, co się kocha. Na pochwały – fuka niechętnie, ale chętnie rozmawia o ćwiczeniach, trenowaniu, sposobach robienia czegoś, jest bardzo dumna z własnego wysiłku i pracy. Wyłuskujemy z podziwem każdą taką nową, starannie wypracowaną zdobycz Mai i Maja sama też już potrafi w ten sposób siebie oceniać, w skali – dużo ćwiczyłam i świetnie mi wyszło, czytam/ piszę/ śpiewam lepiej niż wcześniej, bo zrobiłam sobie takie fajne ćwiczenie i udało mi się coś nowego. Rzecz kluczowa: to doskonalenie umiejętności działa wyłącznie w tych dziedzinach, które ją szczerze interesują i w których sama bardzo chce pracować, bo sprawia jej to wielką radość i czyni ją szczęśliwą.

Ja też chciałabym w taki sposób wybierać to, co będę robiła w przyszłości.
Oczywiście, jak już dorosnę i zdecyduję, kim chcę zostać :-).

Myślę o tym, jak ważne w nauce są tęsknoty, dążenie do celu przekraczającego detaliczne środki w rodzaju żmudnej nauki literek. Nie wiem, gdzie Maja byłaby w tej chwili, gdyby tłukła przez cały rok literki. Pewnie tłukłaby literkami o ścianę.

Jeśli chcesz, żebym zbudowała statek – pokaż mi morze. Dokładnie tak uczy się Maja. Alfabet nie stał się celem samym w sobie, był wyłącznie kładką prowadzącą do samodzielnego czytania świetnych książek. Żadnego elementarza po drodze. W zamian – wielka radość czytania i zachłannej ciekawości, co było dalej. Nie da się wzbudzić zachłannej ciekawości elementarzem. Brakuje w nim morza właśnie. Same palta i tablety Toli.

Kiedy patrzę na wybierane i porzucane przez Maję zainteresowania, uświadamiam sobie, że nawet te nieustanne zmiany hobby są projektem.

Mikroprojekty są tabliczką mnożenia w nauce zmian. Treningiem czystości od robienia rzeczy, których nie chcemy robić. Testem na obecność radości w robieniu.

Jako dorośli chcielibyśmy wiązać się z projektem egzystencjalnym na całe życie. Życzymy sobie braku pomyłek, mitygacji ryzyk, dobrych ocen z poprawnie wyuczonej przyszłości. Tymczasem jeśli pomylimy się raz próbując tylko raz, pomylimy się na całe życie.

Zdrowiej jest spróbować inwestycji krótkoterminowych z błyskawiczną informacją o nas samych w świecie.

Więc wejdźcie do przymierzalni. Sprawdźcie, czego się o sobie dowiecie podczas mikroprojektu. A potem podczas kilku kolejnych.

Przymierzcie zmianę.
I się.
Aż w końcu znajdziecie to, w czym poczujecie się naprawdę świetnie.

Ja sobie też trochę poprzymierzam.