Madame Flowery

Madame Flowery

Flowers in abandoned house by Lisa Waud

Życie to nieprzerwane wsypywanie kwiatów w szczeliny opuszczonych domów. Nietrwały, butwiejący kolor, niewielka lawina, którą tu schodzimy na chwilę.

Domy zawierają już naszą przyszłą nieobecność, dlatego sprawą wielkiej wagi wydaje się być niespóźnianie na życie, choć jest ono niesłychanie męczące, ten cały pragmatyczny łańcuch skutków uruchamianych ręcznie dorzucanymi przyczynami.

Mamy do kupienia pewną ilość chleba. Do pomalowania ściany. Ludzi do uratowania, bo przyszli, a zima.

Krzątanina, przy której jesień jest rodzajem popołudnia. Będzie takich trochę.

Mimo tej niewielkiej odległości od końca, tak zwlekamy z sobą.

Dużo robimy w imię.
I z powodu.

Może nawet wszystko?

Jak to u Was wygląda?
Czujecie się wolni? Wolni od? Wolni do? Suwerenne decyzje czy egzystencjalna jazda pod wpływem?

Zastanawiam się nad tym, jak przeżyła życie moja mama. Od tamtych zamierzchłych przedwojennych czasów, kiedy wołano do niej, za nią:

– Ania!

Jak ona przez to życie przeszła.
Nie mogąc tylu rzeczy zrobić, nie mogąc podejmować wyborów, ponieważ tak wiele było surowo wzbronione.

Gdzie widziała granicę swojej wolności, na ile się odważała?
Czy stała, czekając, aż jej się przydarzy samo? A ona to po prostu udźwignie?

Jak myślicie, jakie decyzje musiały podejmować Wasze matki?
Jak to było?
Wiecie o tych najtrudniejszych? I czy w ogóle wiecie coś o życiu swoich matek? Myślicie o tym, jak ich życie wpłynęło na Wasze, na to, ile postanowiliście, że umiecie, możecie, zrobicie?

Ja – nieustannie zbieram wspomnienia mojej mamy i zastanawiam się bardzo, jakie potrafiła podejmować decyzje w stosunku do mnie, dorastającej. I czy przekazała mi taką umiejętność decydowania.

Wiem, że mam w sobie bardzo dużo bierności, im dalej w las, tym bardziej wydaję się sobie nieprzygotowana do życia w decyzjach, mam zamiast tego mechanizm instynktownego kulenia się.
Bycia bardzo posłuszną i grzeczną, choć w środku powinno mi wrzeszczeć z niezgody, albo wołać – tak!

I obok mam drugą siebie, która zawodowo rozwiązuje problemy.
Jestem synestetką problemów, patrząc na problem, widzę rozwiązanie.

Ale rozwiązanie nie jest jeszcze decyzją o jego zastosowaniu, dlatego krztuszę się od tłumionych wynalazków i usprawnień, od opinii i komentarzy. Za mną słychać dawne napomnienia, – ciiiiii, – dziewczynki powinny być cichutko, ale umówmy się, że jestem już duża i w mojej maszynie losującej już dawno zwolniono każdą taką blokadę.

Mojego mózgu nic nie ogranicza.
Ale moja wola, odwaga, moduł Joanny D’Arc – obsmyczone i chude, skowyczą.

I nie wiem, czy to się leczy, rehabilituje, amputuje, wymienia.
Nie wiem.

Może ma to związek z całością obrazu, z tym porzucaniem siebie, dziedziczonym w całej linii kobiet w moim domu.

Może nie myślę i nie wypowiadam niczego naprawdę. Niczego, co bym chciała dla siebie. Może dlatego decyzje są niepodejmowalne, ponieważ o nich nawet nie pomyślałam.

Codziennie ćwiczę, podejmuję decyzje, odważam się na całkiem dużo, ale uruchamiam to siłą, niechętnie. Wiem, że tego odruchu decydowania, pójścia dalej, nie odziedziczyłam. Że on jest ciężko wyrobioną zdobyczą własną.

Od kilkunastu lat, od kiedy muszę decydować o wielu sprawach dotyczących moich dzieci, muszę je również uczyć podejmowania decyzji. Staram się tam bardzo mocno robić zupełnie inaczej niż robiono w moim domu. Najczęściej mówię: zawsze da się coś zrobić. Albo:

Zrobione jest lepsze od niezrobionego.
Zrobione jest lepsze od niezrobionego z lęku przed niezrobieniem dobrze.

🙂

I tam zażarcie podejmuję decyzje, nie da się inaczej.

Jednocześnie kołacze mi w głowie poczucie, że najlepsza rzecz jaką potrafiła dla mnie dorastającej zrobić moja niepodejmująca wobec mnie decyzji mama było niezabranianie mi, za co nie przestanę być jej wdzięczna.

Najczęstszym jednak zdaniem, jakie od niej słyszałam, było:
– Lepiej nie.

I wydaje mi się, że do samej siebie ciągle biegnę zbyt powoli.
Miałam nie móc.

I nawet jeśli pojawia się przede mną jakaś nowa możliwość, działam tak samo jak mama: nie dlatego, że coś mi wolno. Tylko dlatego, że jestem już bardzo wystraszona.

Techniki hodowli nieletnich

Techniki hodowli nieletnich

Building a better baby by Casey Weldon

Daliście mi do myślenia komentarzami pod poprzednim tekstem.

Słomiany zapał, przestrzegacie przy mikroprojektach.
Tu nie do końca się zgodzę.

W słomianym zapale jest mnóstwo słomek, nitek i wątków, wyciągnę dwie nitki z brzegu, a Wy możecie następne, wedle uznania.

Najbliżej, najdłużej powierzchniowo czynna jest nitka strachu o dziecko. W tej słomie.

Dorośli hodują dzieci w nieustannym lęku.
Lęk jest o to, że dziecko sobie nie poradzi. Nie nauczy się, nie zda, nie znajdzie pracy, nie utrzyma się.

Że projekt egzystencjalny obleje z hukiem.
I lipa.
Pozamiatane.

Nazywa się to u dorosłych homo sapiens klęska rodzica, pohybel, pantałyk, i nie daje spać po nocach, zwłaszcza przed sprawdzianami.

Pielęgnacja dziecka zasadza się na żmudnym zapobieganiu domniemanej klęsce i kluczowym przekonaniu, żeby zrobić wszystko, aby dziecko sobie poradziło.

Powiedziałam: poradziło sobie?
Przepraszam.
Chciałam powiedzieć: żeby poradziło sobie najlepiej, bo przecież dopiero wtedy można powiedzieć, że sobie poradziło.

Zapobieganie klęsce nazywa się bowiem dla uproszczenia pracą nad zwycięstwem.
To mój znienawidzony model edukacji, w którym, co wielokrotnie już mówiłam, największą nagrodą staje się brak kary, największym zwycięstwem – brak klęski.

To nie jest uczciwa asercja. To zwykłe dyscyplinowanie wstydem.
Po prostu rób tak, żeby nie przegrać.
Nie spadnij.
Nie przynoś złych ocen.
Nie pomyl się.
Buzia czysta.
Nie bądź dzieckiem najgorszym. Bądź chociaż drugie od końca, ale staraj się nigdy poniżej czwórki.
Po prostu musisz, trzeba, bo wszyscy tak robią.

W tak wykreślonych ramach normy społecznej pewne zachowania dziecka z zasady stają się niepokojące.
W wychowaniu – nie są przez rodzica promowane.
Źle rokują.
Pozwala się na nie w okrojonym zakresie.
Inwestycja w pochopne zmiany, niestałość uczuć trącącą lenistwem, w niezrozumiałą labilność charakteru, mogłyby zaszkodzić na giełdzie dobrze rokujących dzieci.
Poddaje się je delikatnej korekcie.
Po prostu postaraj się jeszcze, spróbujmy dwieście razy i wtedy polubisz.

I żeby sprawa była jasna – dziecko warto wspierać w każdym działaniu, nie w tym rzecz, aby je opuścić, o tym dokładniej na sam koniec wpisu. Nie warto natomiast stosować tych wszystkich podłych wymuszeń na dziecku, wskutek których wykona z miłości do rodzica żmudny Julinek powtórzeń i osiągnie pożądany poziom mistrzowski w dziedzinie dowolnej, kompletnie nielubianej przez siebie.

Wracając jednak do działań prewencyjnych w obszarze wysokiego zagrożenia słomianym zapałem.
Eksperymenty i mikroprojekty dziecka przyjmowane są przez dorosłych jako wątek poboczny, margines – nomen omen – błędu.
Domniemana niestaranność (przykład: rysunki dzieci w wieku 3-7 lat, rysowanie konturów i niechęć do kolorowania reszty) brane są w miarę upływu czasu za lenistwo, zły omen, sprawę wymagającą interwencji.

Rodzicowi chodzi żyła. Ileż lat może czekać (powinien 7), żeby doprosić się starannego rysunku. Rodzic spodziewa się najgorszego.
Przewiduje niezaliczone szlaczki po wejściu w edukację zintegrowaną. Grafomotoryczne niechlujstwo. Niedoinwestowanie pilności dziecka, które zaskutkuje utratą punktów, szkół i domniemanych posad.

W to wstępnie już nerwowe dzieciństwo błyskawicznie interweniuje szkoła, ze swoim bagażem przymusowej wiedzy. Wraz z pojawieniem się przymusowej wiedzy rodzic ostatecznie pęka jak popcorn, beztroska i duma z nabywanych kompetencji kończy się wraz z pierwszym zapomnianym przez dziecko zadaniem domowym, w szkolno-domowym natarciu uruchomiony zostaje nakaz, ocena i kara. Z elementami kozy, jak w poznańskim gimnazjum Da Vinci.

Co najczęściej słyszy dziecko w czasie edukacji szkolnej?
– Musisz!

Czego nie wolno dziecku powiedzieć pod groźbą wejścia na tor kolizyjny z systemem oświaty?
– Nie chcę.

To może potrenujmy na sucho tu u mnie:

– Nie chcę recytować, nie chcę szlaczków, nie chcę zadań domowych, nie chcę sprawdzianów, nie chcę historii, nie chcę matematyki, nie chcę angielskiego, nie chcę odpowiadać na ocenę, nie chcę pisać literek, nie chcę fizyki.

To słownik stłumiony, blacklista wychowania, formuły wycofane z obiegu.
Narzędzia dostępne rodzicowi kalibrowane są pod wabienie, aby dziecko jednak zechciało musieć.
Relacja rodzic – dziecko wytraca naturalne zaufanie i wsparcie dla autonomii dziecka.

Inwestuje się całą rodzinną energię w złamanie dziecka. Poddanie go rygorowi zarabiania na dobrą ocenę i bezpieczną przyszłość.

A jeśli nie, to popamięta.

I wiecie co?
Mnie się tego wszystkiego już od pewnego czasu nie chce.
W ogóle.
Żyjemy inaczej.
Mikroprojekty są w naszym domu przewidziane podstawą programową.

Dzieci posłałam do szkoły demokratycznej, bez sprawdzianów i ocen.
Cała edukacja demokratyczna zasadza się na oddaniu dziecku prawa do decydowania o sobie.
I nauce napędzanej motywacją wewnętrzną.

Nie chodzi o nieskończoną serię mikroprojektów w modelu z kwiatka na kwiatek.
Stawką jest raczej swobodne odrzucanie wątków nieinteresujących dla siebie i konsekwentne, rozwojowe pozostawanie przy czymś, co okazuje się prawdziwą pasją.
Bez obawy przyjmuję wąskie specjalizacje w zainteresowaniach. Stają się wspaniałym pryzmatem, przez który naturalnie prześwituje całość i który pomaga uczestniczyć w tej ogromnej całości z odwagą i wsparciem w samemu sobie. Pasja pozwala przekraczać niewiedzę, szukać nowych rozwiązań, dowiadywać się, jest nitką Ariadny rzucaną sobie w stronę rozwoju.

Po 20 latach eksperymentów na ludziach, uczeniu studentów, nauczycieli i dzieci w klubie literackim, oświadczam uprzejmie, że system oświaty nie wie, co okaże się pasją mojego dziecka.
Oraz nie pozwoli na to, aby była to jedna rzecz, a nie wszystkie z planu lekcji.
Sprawdziany, kartkówki i wysoki poziom ministerstwo winszuje sobie z każdego przedmiotu, albowiem jest lekcyjny i należy go wchłonąć.

A ja nie chcę więcej hodować wystraszonych, posłusznych pakowaczy wiadomości do głowy.
Ja już byłam prymuską w takim systemie.
Leczenie z prymuski trwa.
Prymuski rozkładają się równie długo jak torebki foliowe.
Jestem najedzona zakazów do końca życia.
Do dzisiaj nie wierzę, że podoba się komuś to, co napiszę.
Może przez chwilę, kiedy wystawia mi się piątkę.
Trwa to krótko.
Z pewnością nie wystarcza na wysokie poczucie własnej wartości przez kilka lat dowolnej pracy.
A przecież trzeba iść, niepewnie żyć dalej poza swoim czerwonym paskiem na świadectwie, w świecie, który wymaga bycia sobą, premiuje samorealizację i kreatywność.

Wmontowane w głowę posłuszeństwo ugina nogi w kolanach. Kim być, kiedy wyplują z systemu z dyplomem i całą surowością rozkażą następnie być sobą, ale nie pomogą stwierdzić, którym sobą, bo tej opcji nie ma w systemie?

Jak dorosły człowiek ma zasypać rów mariański pomiędzy rubrykami “zawód wyuczony” a “zainteresowania”???

Szkoła demokratyczna z zasady nie wykopuje tego rowu mariańskiego, hiatus, rozziew między sobą a akceptowaną społecznie wersją siebie nie powstaje.

Warto przeczytać, jakie są różnice między szkołą tradycyjną a demokratyczną.

Czy dzieci tracą na takim demokratycznym podejściu?
Nigdy.

Tracą w modelu pruskim.
Tracą mnóstwo siebie.

Model pruski wymusza posłuszeństwo w miejsce samodzielności.
I rzecz tak znaturalizowana, a przecież nieobojętna dla późniejszego oglądu świata: tradycyjny program nauczania wymusza dyspersję, rozszczepienie doświadczanych zjawisk na osobne przedmioty. Doświadczenie egzystencjalne musi podwinąć ogon i rozpleść się na matematykę, biologię, fizykę i historię.

W szkole demokratycznej, podejmującej ryzyko swobodnych skoków rozwojowych dokonywanych przez dziecko przez pryzmat własnych zainteresowań, dzieci odzyskują spójny obraz rzeczywistości, do którego edukacja zaczyna nareszcie powracać, jak w Finlandii, gdzie szkoła rezygnuje z nauczania przedmiotowego na rzecz nauki o zjawiskach właśnie.

Jeśli edukacja wróci do świata, którego doświadcza dziecko i jeśli zrezygnuje z systemu ocen na rzecz mądrych mentorów, jeżeli odda immanentną odpowiedzialność za rozwój samemu dziecku, nie będzie słomianego zapału, tylko serie eksperymentów w procesie stawania się sobą i nieustannego wybierania spomiędzy. 

To i tylko to nazwałabym rośnięciem. 
My tutaj, duzi i przestraszeni, również rośniemy i obyśmy mieli stado, któremu możemy o tym powiedzieć. 

Oferta edukacyjna zwana światem jest nieprzerwanie ogromna.
Plan lekcji z życia oparty na nieustannym próbowaniu i testowaniu nie ma okienek i kwartału wakacji. Nie trzeba z wysiłkiem uczyć się jak zaaplikować wiedzę podręcznikową do rzeczywistości.
Wiedza staje się nierozerwalną częścią świata, warsztatem bycia-w-świecie.

Na pożegnanie – widokówka z norweskiej hodowli najsmarkatszych.

Robią tam u nich inaczej niż my tutaj właśnie tę jedną jedyną drobną rzecz.
Nie wyizolowują na użytek dzieci wiedzy teoretycznej, ilustrowanej pożytecznie fotowyimkiem z cudzego doświadczenia i zeszytami ćwiczeń. Ich dzieci używają wiedzy praktycznej, żeby z jej pomocą spowodować coś w rzeczywistym świecie. Noszą ją tam, gdzie nosiła ją wcześniej cała cywilizacja. W życiu.

Może dlatego nie muszą potem uczyć się jak ją odzyskać. 
Żyją spójnie.


Arctic Outdoor Preschool – Intro from OSISA on Vimeo.

PS.

Rok temu na warsztatach dla rodziców, prowadzonych przez kilka miesięcy przez fantastyczną panią psycholog, superwizorkę poznańskiej szkoły demokratycznej, spisałam nieudolnie tabelkę, która mówi, co jako rodzice możemy zrobić dla naszych dzieci najgorszego w danym przedziale wiekowym.


To szalenie praktyczna tabelka.
Mnie mnóstwo spraw bezdyskusyjnie poukładała. Pomogła wykonać zwięzły rachunek sumienia z szesnastoletniego stażu rodzicielskiego i powściągnąć chociaż część dziedziczonego przez surowe pokolenia rodziców nawyku niepozwalania dzieciom na bycie sobą. W miękkim flashbacku wspominałam moje własne dzieciństwo i dorastanie, przypasowując do tabelki na tyle, ile się dało, to wychowanie, którego sama zaznałam.

Punkt dotyczący przedziału 4-7 kompletnie zmienił moje podejście do najmłodszej córki.
Może i Wam ta krótka lista się przyda. 

Najgorsze błędy rodziców

0 – 18 miesięcy – niekonsekwentna, ambiwalentna opieka rodzicielska. Dziecko uczy się wtedy, że coś może.

1,5 – 3 lata – zachowania opiekuńcze i pozorujące. Dziecko uczy się, jak coś zrobić, żeby uniknąć konsekwencji.

3 – 4 lata – brak konsekwentnej opieki. 9/ 12/ 16 tygodni bez treningu nawyku – nawyk wypada z indeksu rzeczy do zaopiekowania. Dodatkowo, żeby nieco później, w wieku przedszkolnym, dziecko wiedziało, kim jest, w wieku 3 – 4 lat musi odgrywać różne role. Ważne jest, aby rodzic umiał odzwierciedlać role.

4 – 7 lat – To największy okres rozwoju kompetencji i ochoty ich okazywania. Najgorszym błędem, jaki może popełnić rodzic w tym okresie, jest brak chwalenia i nadmierny krytycyzm.

7 – 13 lat – To czas na powrót rodzica. Największym błędem paradoksalnie jest uznanie dziecka za “odchowane” i wycofanie własnej uwagi. Oraz ograniczenie dziecku kontaktów społecznych.

13 – 19 lat – Etap intymności. Poważnym błędem jest zbyt silna siła dośrodkowa i brak zgody na wyindywidualizowanie. Ważne: żeby nie przelać na dziecko SWOJEGO lęku, trzeba wykazać maksymalną otwartość na inność. Im silniejsza jest siła dośrodkowa, tym silniejszy musi być bunt nastolatka, żeby się wyindywidualizować.


Warunkowanie wstydem

Warunkowanie wstydem

Barbie by Nickolay Lamm

Centrum miasta, Żabka. Tutaj codziennie jest niedziela.

Młodzi mężczyźni pod murkiem odbywają dietę pięciu przemian. Na oko są przed czwartą. Nie rozmawiają. Przechodzące kobiety odprowadzają strzyknięciem śliny. Na mój widok nie plują.

Dociera do mnie. Wstydzę się. Palą mnie policzki.
To już.

To nic nadzwyczajnego, od lat każde z nas, zanim wyjdzie do ludzi, długo strzepuje niewidzialny pyłek z rękawa. Dziurę w skarpetce. Biedę. Wózek inwalidzki. Zniszczoną torebkę. Drobne bez grubych. Pesel z niewłaściwej połowy XX wieku. Zmarszczki. Brak, uchybienie, ubytek, ostatnie miejsce w wyścigu. Pochodzenie spoza podium. Każde z nas wielokrotnie znajdzie się w takim podzbiorze warunków.

Ludzie są bardzo uważni i chętnie robią nam tak, żebyśmy się wstydzili.

Że nie jesteśmy ładni.
I mądrzy. I że nie nadajemy się w istniejących okolicznościach. Akurat tak się złożyło. Że nie pasujemy.

Tak samo jak oni wielokrotnie nie pasują. Tak nam hobbystycznie przypominają tylko, że u nas również nie za różowo, poza koniuszkami uszu.

Straszna robota, drodzy homo sapiens, tak codziennie nieść wykluczenie. Kalkulować wykluczenie hipotetyczne, zapobiegać mu, cerować siebie i łatać dziury w całym. Tymczasem warunki przyjęcia do klubu spełniających oczekiwania są bardzo wyśrubowane i restrykcyjnie egzekwowane. Należy występować w wysokim standardzie. Nie różnić się. U jednostek odstających od standardu, pakiet podstawowych praw ludzkich systematycznie windykuje się jako niesłusznie wydany zestaw niezasłużonych przywilejów.

Czytałam kilka dni temu poruszający wpis Małgorzaty Halber w Codzienniku Feministycznym.

Malgorzata Halber pisze:

“Pod każdym małym moim malutkim zdjęciem napisane jest, że mam brzydkie ramiona, że powinnam pracować w radio, że wydepilować brwi, że widać mi sutki. Że to niemożliwe, żeby takie szkaradztwo tyle lat pracowało w telewizji. Że jestem tak brzydka, że nie można się skupić na tym, co mówię.

Wszystkie te superintymne rzeczy czytają moi pracodawcy, przed którymi następnego dnia muszę stanąć i oni najpierw oceniają, czy odpowiednio wyglądam. A potem mam mówić wesoło.

I zrobiło mi się nawet nie przykro. Poczułam się jak wariatka. Wariatka, która wierzyła, że to co robi, robi dobrze. Wariatka, która uwierzyła, o naiwności, że może być tak ładna, jak te inne dziewczyny.

Nieważne było też co mówiłam. Jestem dziewczyną. Mam być ładna jeśli chcę być dziennikarką. 

Zaczęłam wierzyć w to, że nie mogę iść po podwyżkę. Nie po tym. Nie po dwustu komentarzach.” 

(cyt.za Małgorzata Halber, Chcę być ładna, Codziennik Feministyczny)

Czytając to, myślę o obezwładniającym wstydzie, jaki nas warunkuje podczas bycia w świecie. Bez względu na to, co osiągniemy, co sobą reprezentujemy. I myślę jednocześnie o bardzo trafnych komentarzach do moich neurotycznych Prymusek patriarchatu, na jakie w tym samym czasie natrafiłam w sieci.

Komentarze mówiły o tym, że sednem każdej transmisji kulturowej jest warunkowanie wstydem.
I że wstyd jest na dłuższą metę skuteczniejszy niż lęk.

I tak, to jest sedno.
Warunkowanie wstydem. Skuteczniejszym niż lęk.

Mój ulubiony performatyw dzieciństwa: – No dalej, nie wstydź się.
Dopiero wtedy zaczynałam się wstydzić.

W czym pomaga wstyd? Społecznie – jest Najwyższą Izbą Kontroli. Wywoływany w toku edukacji poprzez sumę uwarunkowań. Pozwala dyscyplinować pod nieobecność. Automatyzuje odruchy, jak pigułki benedyktyńskie w wersji Tuwima i Słonimskiego, wstyd społecznie “przeczyszcza, nie przerywając snu”.

W dużym uogólnieniu wstyd jest wysokooktanowym paliwem edukacji. Wstyd gwarantuje redystrybucję wzorców bez ich kwestionowania. 

Proste, skuteczne i bezobsługowe. Warunkowana wstydem redystrybucja wzorców działa niemal bezstratnie przez kolejne pokolenia. Wstyd pozwala łatwo i bezdotykowo patrolować zogromniałe terytorium. Z perspektywy kulturowej Bóg jest Wstydem.

Warunkowanie wstydem odbywa się w języku. Jak już kiedyś wspominałam, pisałam kilka lat temu o sposobie, w jaki podczas katolickiej edukacji religijnej w świadomości dzieci język/ słownik teologii naznacza wstydem określone części ciała. Ze wzmożoną siłą odbywa się to przed pierwszą spowiedzią i komunią. Pewne części ciała zostają zdelegalizowane w imię skromności, wyrwane ze spoistego ciała. Wiecie, które części, co świadczy o tym, że wszyscy funkcjonujemy w porządku uprzedniego względem nas dyskursu, jakkolwiek nie zarzekalibyśmy się, że nie bierzemy w tym udziału. Lista tych części ciała stanowi kluczowy element redystrybucji. I najbardziej dojmujące jest to, jak wraz z edukacją religijną ciało dziecka zostaje na zawsze wtrącone w kodeks wykroczeń. Dorastające dziecko będzie musiało sprostać konieczności odzyskania prawa do całego ciała. Zawsze tak samo, czyli za cenę sprzeniewierzenia się dekalogowi. Grzech grzechów: bycie całym sobą.

Pogmatwane ścieżki warunkowania wstydem prostują jak potrafią mądrzy rodzice, terapeuci, lata lektur. Czy skutecznie?

Zastanawiam się, na ile potrafimy w naszym pokoleniu zmienić treść transmisji kulturowej. W jakim stopniu nie damy się wstydowi.

Umiemy?

Myślę o Was. Każdy z komentarzy rozsianych w sieci postawił mnie do pionu i zmusił do zastanowienia, na ile to, co napisałam, może być uniwersalne. I ogromnie dziękuję, że rozmawiacie o moich Prymuskach patriarchatu. Rozumiem Wasze mocno spolaryzowane reakcje na mój tekst. Cieszę się, jeśli w dużym zbliżeniu często okazuje się nieprawdziwy jako doświadczenie osobiste. Naprawdę bardzo się cieszę.

Niech będzie tak jak najczęściej.

Ja robię kulturowe makro dla społeczeństwa, w którym dyscyplinują nas Krystyny Pawłowicz, suma poglądów niemożliwych dla racjonalnego rozumu, a jednak dziwnym trafem rezonująca publicznie, wydająca nam zezwolenia na wolność i wymierzająca nam karę.

Zauważmy zatem, to nie ja i nie Ty zostałyśmy wystawione jako reprezentacja stada, która postanowi o tym, co jest dobre dla wszystkich. Czy chciało nam się tam dostać? Nie bardzo, bo dlaczego akurat my, po co, takie tam zwyczajne. A Krystyny dobre pasterki idą. Idą być surowymi szatniarkami kraju. Przypilnować wydawania płaszczyka moralności i redystrybucji wzorców, ponieważ czują się odpowiedzialne za Ciebie i za mnie. Abyśmy się nie stoczyły po naszym nasłonecznionym zboczu. W przeciwieństwie do nas, Krystyny wiedzą, że duch nie powinien latać, kędy chce, toteż biegną zamknąć mu okno.

I nie, nie mam wątpliwości, że stadem najgłośniej targają nie te kobiety, co trzeba. Syczący i pełen nienawiści elektorat prymusek patriarchatu.

One wszystkie niejeden raz nam jeszcze zabronią.
Kraj Dulskich musi mieć gęste firanki w oknach. Nie może empatyzować z Lokatorkami, które mu się na widoku trują siarką z zapałek. Stado uprasza, aby przewodził mu porządny elektryczny pastuch.

Co w moim subiektywnym odczuciu nie jest najlepsze dla przyszłości stada.

Od czegoś powinniśmy zacząć zmiany.
Czas zacząć robić prawdziwe zdjęcia, premierze Photoshop.
Czas pokazać to, co przed korektą. Wydać dementi dotyczące akceptowalnej grubości uda. Zrehabilitować sylwetkę Wenus z Willendorfu. Włączyć do kanonu każde stadium rozwoju. Przywrócić dumę z mądrej starości. Zaniechać deratyzacji zmarszczek, przestać tępić czas biologiczny w czasie kulturowym, nie wywabiać go z ciała jak plamę. Skalibrować wzorzec piękna pod realne ciało, nie odwrotnie.

Zrobić proste rzeczy, żeby naród przestał się siebie wstydzić.

Pamiętam, jak pierwszy raz w dorosłym życiu wysiadłam na dworcu w Warszawie.
Zaczął się akurat dwudziesty pierwszy wiek, byłam zdeterminowaną samotną matką z najgłupszymi pomysłami na to, jak zarobić na siebie i dziecko. Jechałam z głupia frant, filolożka polska, po mamusi klęska samooceny, po tatusiu okradziony wynalazca, de domo Wokulska, z czerwoną od mrozu dłonią, na spotkanie z dyrektorem firmy produkującej płyn do naczyń Ludwik, aby zaproponować mu nowy produkt, ekologiczny, niskodetergentowy płyn do mycia naczyń dla dzieci. Ot, głupia. Dyrektor nie był zainteresowany, o czym kilkanaście lat później myślę z niezwykłą czułością, patrząc w drogerii na zupełnie innej firmy i przez kogoś innego zaprojektowany, prawdziwy specjalistyczny płyn do mycia naczyń dla dzieci.

To tam właśnie miała miejsce moja pierwsza prawdziwa lekcja wstydu.

Jak ja się ogromnie wstydziłam, wchodząc do kawiarni wielkiego warszawskiego hotelu na moją ubożuchną rozmowę “biznesową”. Ludzie kochani, jak ja się wstydziłam. Parszywie. Pojechałam tylko dlatego, że jako samotna matka musiałam być nieustannie dzielniejsza od samej siebie i brać się za kark jak szczeniaka, żeby odważyć się na cokolwiek, zanim zdążę się zastanowić, czy umiem, wypada mi, mogę, powinnam. I taki wtedy miałam haniebnie brzydki płaszczyk zimowy. Taka byłam ogromnie skądinąd. W wiskozowej marynarce, niekobieta, nieczłowiek, niesukces. Ośmieszało mnie wszystko, odczuwałam własne oszałamiające zażenowanie każdym kawałkiem mnie. Gryząc się w rękę, aby nie zwiać, wystąpiłam w obranej roli, wypiłam polskie “ekspresso”, przyjęłam odmowę z godnością, wróciłam do Poznania, a potem dalej, na wieś, do rodziców i czekającej na mnie małej córeczki.

Wyryczeć się w kąciku.
Że nie umiem.
Nie zasługuję.
Nie dam rady.
Że nie nadaję się do niczego, przed czym wielokrotnie przestrzegała mnie mama.

Myślałam o tym, dziesięć lat później jadąc do Warszawy z Michałem Larkiem, żeby zrobić wywiad z Sylwią Chutnik do (Anty)macierzyństwa, ukochanego numeru Czasu Kultury, którego byliśmy redaktorami prowadzącymi, numeru, dzięki któremu mogłam poznać wspaniałą Zimno i przeprowadzić z nią wywiad, numeru, do którego udało nam się wydać pierwszy tom “Macierzyństwa bez Lukru”, bezprecedensowej antologii tekstów utalentowanych blogerek skrzykniętych w szczytnym celu przez kapitalną i niestrudzoną Dorotę Smoleń.

Wysiadłam wtedy w Warszawie i zobaczyłam, że telewizyjnemu miastu spada tynk, a ulice mają mniej intensywne kolory niż w polskich telenowelach. Myślałam sobie – cholera. Miasto ma niewydepilowane łydki, tylko fotografuje się w Twoim Stylu tak, że ja o tym nie wiedziałam. I przez chwilę wstydziłam się samej siebie mniej.

Ale nie jest tak, żebym była zdrowiuteńka w okolicach żywego, tam gdzie wstyd i niska samoocena. Chociażbym sześć godzin stała przed półką z własnymi artykułami. Kiedy teraz jadę do Warszawy na rozmowę biznesową, przez bite trzy dni, totalnie załamana, z poczuciem klęski totalnej, szukam w sklepie czegoś, w czym będę dobrze wyglądała. Żeby uratować wartość własną przed błyskawiczną inflacją, jaka ją obejmuje, kiedy musi wystawić się na cudzą ocenę.

I nie umiem wyrugować do końca tego wstydu za samą siebie. Taką jakąś. Szlifuję, ćwiczę, wypisuję to z siebie, ale został osad w głowie. Z kamienia w gardle. No nie wstydź się.

I nie wiem, jaka jest prawidłowa odpowiedź na pytanie Magdy, która w komentarzu do Prymusek zastanawia się:

“Zastanawiam się czym jest kobiecość naturalna. Jak ona wygląda, czym się przejawia. Jaka byłaby dziewczynka wychowana w izolacji od norm społecznych, “tresury” i wzorców. Mająca tylko siebie, swój umysł, ciało z genotypem xx, żeńskie hormony. Pełną wspaniałą kobietą? Chorym potworem?
Czym jest kobiecość dla samej siebie.
Czym jest kobiecość na rzecz mężczyzn.
Czym jest kobiecość zawieszona w próżni, bez żadnych kontekstów, odniesień.
Nie wiem.”

Ja też nie wiem, od lat zaciekle zastanawiam się, jaka byłabym ja sama, gdyby nie zakuwać mnie w hiszpański bucik wstydu i wychowania.

A Wy wiecie?

Prymuski patriarchatu

Prymuski patriarchatu

Ciotka Kena by Zbigniew Libera



Tęsknię do chcenia.
Jestem z kraju, który nie chce. Nic nie jest jego.

Chciałabym, aby ten kraj czegoś chciał. Przeczytał nieco inny elementarz. Poćwiczył techniki snu, marzenia i halucynacje. Poszedł po coś. Nad czymś się pochylił troskliwie, ucieszył. Żeby pomarzył o sobie samym, tym jakiś czas później. Zainstalował sobie przyszłość. Potrzymał w dłoni genitalia patriotyzmu i poszedł uprawiać nimi miłość do ojczyzny bez przemocy i lęku, w czystej bieliźnie, bez czarnych slipów Wallenroda. Ile czasu może zająć narodowi zorientowanie się, że jest wolny do, nie tylko wolny od?

Słyszę furkot folii, w którą na polecenie kraju owinęłam życie, potrzeby, pragnienia. Pracowicie przebijam się przez warstwy izolacji i uziemienia. Obserwuję kobiety mojego kraju, ciekawią mnie bardzo. Przeglądamy się w sobie, znaczki z tej samej serii z papieżem. Patrzę z dystansu na morze naszej bezinteresownej wrogości, słabość i gorliwość w dyscyplinowaniu innych kobiet. Próbuję zrozumieć, skąd się wzięłyśmy. I ile mogłybyśmy razem.

MaryLoo napisała w komentarzu do “Wylinki”:

“Wysoki poziom lęku zmniejszałam szukając akceptacji u innych, odgadując, a nawet wyprzedzając ich myśli. Nadskakiwałam i przytakiwałam.”

Martwieję, czytając.
Wyprzedzanie cudzych myśli brzmi bardzo znajomo. Szukanie akceptacji, nadskakiwanie i przytakiwanie.

Zostałam do tego specjalnie przeszkolona.
A Wy?

W rozmowie z Marią Janion “Córki są do wielkich zadań” jest kapitalny moment:

“- [Renata Dziurdzikowska] Wspiera pani ruch kobiecy w Polsce, docenia kobiety, pisze o kobietach w literaturze. Czytam wywiad z profesor Hanną Świdą-Ziębą, w którym mówi: “Całe życie doświadczałam nietolerancji ze strony kobiet! To one mi mówiły: “Jak ty chodzisz ubrana!”, kiedy przyszłam w spodniach na radę wydziału. “Nie gotujesz obiadów, choć masz męża i dziecko! Jak to, ty nie pierzesz mężowi koszul i on się z tym godzi? Dlaczego nie urządzasz przyjęć?” A Wisława Szymborska współczuje wielu mężczyznom, że mają w domu żony-jędze.

– [Maria Janion] No tak, ale skąd bierze się jędza? Kinga Dunin napisała o tym bardzo dobry felieton. Kobieta mówi, chciałabym to i to, mam taką potrzebę, a mężczyzna odpowiada: “co ty pleciesz”,”nie nudź”, “później”, albo nic nie mówi, bo nie słyszy, nie słucha, lekceważy. Kobieta już wie, że jej potrzeby są nie na miejscu, nie może ich wyrażać, bo i tak nie będą zaspokojone. I w ten sposób po kilku latach zostaje jędzą.

Kobiety, które poniżają inne kobiety, są częstokroć strażniczkami systemu, feministki nazywają je zbrojnym ramieniem patriarchatu. Patriarchat już nic nie musi, ponieważ kobiety same wszystko załatwią, same siebie potępią – “jak ty się ubrałaś”, “gdzie poszłaś” – przywołają do porządku w myśl norm mających obowiązywać kobietę. Nasze społeczeństwo jest męskie, narodowe, katolickie, heteroseksualne, zrepresjonowane i represjonujące. Wiele kobiet uwewnętrznia i propaguje to przesłanie.”
Przerażająca większość Polek to gorliwe funkcjonariuszki patriarchatu. Mamy tutaj wspólną, dość niewolniczą głowę.

Wyprzedzamy myśli patriarchatu.
Jesteśmy prymuskami patriarchatu, córkami prymusek, które mówiły nam: “co ty pleciesz”, “tak się nie robi”, “to się nie uda”, “w oknach muszą być firanki, chcesz żeby ci ludzie do domu patrzyli”, “bo się ojciec zdenerwuje”.
Urodził nas naród z funkcją dozorcy.

Jestem przekonana, że za naszych czasów rozegra się w Polsce najważniejsza wojna kobiet. Walka o wolność do. Ta walka będzie międzypokoleniowa, domowo-szkolna, nerwowa.

Tak, nasze córki są do wielkich zadań. To one mogą nareszcie zakończyć proces dziedziczenia. Dostać w posagu surowe możliwości w miejsce rodowych sreber zakazów i ograniczeń. Nasze córki mogą chcieć i śmiało iść do własnych celów.

Tymczasem wewnętrzne dozorczynie jeszcze w nas mówią. Całe dzielnice kobiet gniewnie wychylonych z mansjonów okien wydają głośny syk, unoszą się nad haftowanym pekińczykiem, cmokają z dezaprobatą.

Jak chodzisz. Jak się ubierasz, ty mała dziwko. Twoja krótka i brzydka spódniczka jest wykroczeniem przeciwko narodowi, któremu szedł żołnierz po makach i ginął. Naród i tata narodu byliby bardzo niezadowoleni, gdybyś wyszła w tej krótkiej spódniczce do ludzi. Ludzie mogliby poczuć się nieprzyjemnie sprowokowani, a oprócz ludzi również inne kobiety.

Kupimy ci barbie, tylko nigdy nie ubieraj się jak ta mała chuda dziwka. Damy ci talerz pierogów z cebulą, żebyś nie była taka chuda w białej bluzce ze spoconymi pachami, i żebyś ciężko dyszała, jeżdżąc na swoim różowym rowerku. Ty nasze siedem lat tłustych, przez resztę życia chuda krowo. Wówczas nie sprowokujesz obcych ludzi do czynów niegodnych z twojej winy, a nawet będą ci współczuli podczas procesu myślowego, jaki ci wytoczą. Będziesz podejrzewana o najgorsze, dlatego musisz być najlepsza, i chociaż to nie wystarczy, po prostu się postaraj, trzeba sobie zasłużyć na czerwony pasek na skórze i nagrodę książkową.

I nigdy, ale to nigdy nie odzywaj się głośno, kiedy nie pytają. A kiedy pytają, szybko i ładnie najpierw podnieś rękę. Możesz podnieść rękę jeszcze zanim zapytają, ale nie odpowiadaj, tylko pokaż, że się starasz i zrób herbatę z cytryną. Na stole puste filiżanki z duraleksu po prababci, aport. Ładnie. A teraz powtórz, dobrze wychowaj córkę. Skromnie. Weź dla niej to samo. 

Kto mówi w naszych wewnętrznych dozorczyniach?
Kto je nauczył?
Skąd się biorą kobiety w kobietach? Kto finguje proces dziedziczenia kobiecości jako kobiecej natury?
Ile w dozorczyniach biologii, a ile kultury?

To, co naturalizujemy jako płeć biologiczną, jest wytworzone przez kulturę, i nawet anatomiczny zakres płci biologicznej regulowany jest historycznie i społecznie. Chociażby – nie w każdym z zakresów kobiecość zawiera genitalia. A w jednostronicowej polskiej kamasutrze – od pokoleń pozycja pod migrenę, niepokalane poczęcie i fundusz alimentacyjny w świeżych nenufarach.

Dlatego ja w moim najbardziej podstawowym sensie nie jestem kobietą, ale stosuję kobiecość, jaką we mnie wyuczono, pozwalając jej wtórnie wytwarzać moją płeć biologiczną. I żebyście dobrze mnie zrozumieli: to nie jest gładkie zdanie i sztuczka teoretyczna. Sprawdzam ją własnym ciałem. Gdyby pierwotnie istniała płeć biologiczna, w języku, jakim kazano mi opisywać siebie jako kobietę, nie brakowałoby pewnych części ciała i pewnych jego czynności. Tymczasem części mojego ciała nie było, nie przyznano mi go, bo mama nie kazała, a ksiądz przed pierwszą komunią wskazał jako skażone grzechem.

Joanna Mizielińska w “(De)konstrukcjach kobiecości” przytacza za Judith Butler mój ulubiony inicjacyjny performatyw: – “To dziewczynka”, który powołuje nas do życia. Moc stwórcza tej różnicującej formuły towarzyszącej naszemu przyjściu na świat nigdy nie wygasa, podlega rytualnym wzmocnieniom, których celem jest poprawne realizowanie przez nas kobiecości kulturowej.

Ku kobiecości nie prowadzą nas szamanki, lecz ekspedientki kultury. Silna obrzędowość współczesnej kobiecości jest społecznie znaturalizowana. Rytualne wprowadzenie w kobiecość odbywa się poprzez zaproszenie do konsumpcji kobiecości, zakupy rekwizytów i przeżyć kobiecości, dekorowanie tożsamości, podczas których dorosłe kobiety starają się zaciekle przeciągać małe dziewczynki na swoją stronę.

– Idź się przejrzyj, jak wyglądasz.

Figura dzieciństwa, suma naszych dzieciństw: dziewczynka biegnąca do lustra. Między wzrokiem a dziewczynką pojawia się lustro, odbija spojrzenie dziewczynki, budując kobiecość jako nienaturalne zainteresowanie samą sobą, wyłoniony w lustrze zewnętrzny obraz samej siebie i wyobcowany przedmiot rytuału. Dorosłe kobiety gromadnie zaopatrują dziewczynkę w emblematy kobiecości. Dostaje sukienki, spódniczki, kokardki, ściereczkę i ładnie powiedz dzień dobry. Mała dziewczynka maluje sobie usta bez przekonania, ale dostaje zabawkowe zestawy do makijażu tak długo, aby kiedyś bez pomalowanych ust poczuła się nieubrana, a przynajmniej zaniedbana. Z czasem metoda dodawania, model addytywny, w jakim zaczyna funkcjonować ciało dziewczynki, obrasta w kobietę, w której nic nie jest nią samą w sobie, ponieważ byłoby to niegrzeczne.

– Zobacz, jak teraz ładnie wyglądasz.

Dziewczynka zapamiętuje, że jest ładna, kiedy dorosła kobieta jest z niej zadowolona.

Radosne przeglądanie się w lustrze to trening kobiecości i początek głodu przeglądania się, starannych studiów nad cudzym zadowoleniem, budowaniem siebie jako serii uśmiechniętych odbić w oczach innych, pisemnych podziękowań za szarlotkę na szkolne zebranie i całus od naprawdę dobrze wychowanej wnuczki, kiedy poprawnie kontynuuje linię plisy na granatowej spódniczce.

Ile roboczogodzin spędzono nad nami, abyśmy milczały, oglądając film “Jak tresuje się dziewczynki” Zbigniewa Libery. Ile dekad poświęciło rozrzutne stado, aby umalować nam usta. Jak dużym zbiorowym wysiłkiem wyuczono nas, abyśmy zagryzały ze zdenerwowania wargi, kiedy nasze małe córki nie są tak ładnie ubrane, jak dziewczynka obok. Ile dano nam prywatnych lekcji z nieposiadania ciała w miejscach publicznych. Ilu powtórek i reprymend użyto, abyśmy na widok naszych niewinnie dotykających się małoletnich dzieci pochyliły głowę w poczuciu klęski i nerwowo wyrwały im ręce. Na kołdrę.

Ile odrzuceń, zaprzeczeń i zaniechań. Ile gestów wyuczonych wbrew głosowi rozsądku. Ile stłumień.
Ile kłamstw o samych sobie.
Żeby dostać pochwałę i świadectwo z czerwonym paskiem za odebranie sobie życia.
Kraj nieżyjących kobiet. Kraj kobiet wychowanych przez lustro, pozostawionych przed lustrem we wczesnym dzieciństwie.

– Idź się przejrzyj, jak ty wyglądasz, natychmiast to zdejmij.

Statystyczna dziewczynka w naszym kraju dorasta jako radykalnie niepowiązana ze samą sobą. W miarę upływu czasu pod sukienką księżniczki wyrasta jej dodatkowe ciało, ciało z lustra komplikuje się, pojawia się chwilami z piersiami i cipką, które nie należą do odbicia, i które należy jednocześnie zakrywać i odsłaniać, w zgodzie ze złożonymi zasadami wyznawanymi przez współplemieńców. O piersiach i cipkach, co zaskakuje dziewczynkę, dorosłe kobiety nie rozmawiają ze sobą. Dorosłe kobiety, o ile nie są dziwkami, nie noszą ze sobą piersi i cipek, jakkolwiek nie wolno ich dotykać w miejsca pozostałe po ukryciu tego, co nieskromne.

Czador fig i stanika. Strefy wycięte z ciała. To skomplikowana lekcja. Świeżo objawione własne piersi i cipkę dziewczynka musi zamykać w elastycznym stelażu, chować je w nie nazbyt obcisłym ubraniu i nie nosić ze sobą do szkoły oraz po ulicach, ponieważ mogłaby zostać złapana za ich posiadanie. Zwierzęta młodych kobiet w sztucznych jedwabiach ostrożnie chodzą więc po ulicach na wzruszająco szczupłych nogach i płoną ze wstydu z powodu noszenia drugo- i trzeciorzędowych cech płciowych odznaczających się pod lekkim materiałem. Kulą ramiona. Dźwigają schowane ciało bez nazwy, ponieważ urodziło im się miejscami wulgarne, skażone, chore.

Kobiecość kulturowa nie tylko jest więc czymś ogromnie zewnętrznym, jako kostium i rekwizytorium do interioryzacji. Wraz z nabywaniem kobiecości, w dziewczynce odbywa się długotrwały proces bandażowania, wytłumiania fizyczności, redukowania własnych odruchów i potrzeb, oraz systematycznego zastępowania ich kulturowo aprobowanymi nawykami. W tym sensie poprawnie wykonywana kobiecość jest skrajną redukcją autonomii.

Performatywy powiązane z przeglądaniem się i byciem oglądaną utrwalają w dziewczynkach kobiecość jako obraz. Niestety, aprobata dla obrazu nie trwa wiecznie. Z czasem ruchome, plemienne lustra innych kobiet gorliwie podkreślają wady i odstępstwa od normy. Dorastające dziewczynki nieswojo czują się w towarzystwie coraz bardziej niezadowolonych starszych kobiet, opuszczone na koniec przez rozczarowaną matkę. Wraz z odejściem matki, lustro traci lektora, który opowiadał i wartościował odbicie, pieszczotliwie burząc mu miękkie włosy. Odejście i odwrót matki są podwójnie mocnym zamachem na samodzielność i karą dla dziewczynki za najlżejszą próbę wybicia się na niepodległość. To bezwzględny sygnał: – Koniec tego dobrego, albo będziesz taka jak mówię, albo radź sobie sama. Proponuję wyczyszczenie i wyszlifowanie paznokci. Radość, tak, właśnie tak. Ładnie. Ładnie naśladujesz mamę, brawo. Bądź mną, nie sobą. Bądź kobietą, jak mama.

Cytatowość kobiecości to betka, póki jesteśmy przy koralach i klipsach, betka przy wysokich obcasach mamy przymierzanych przez małą dziewczynkę, betka, póki jesteśmy przy zewnętrznym aspirowaniu dziewczynki do kobiecości. Kobiecość okazuje się jednak przede wszystkim cytatem świadomości, perspektywy, sposobu oceniania i ferowania wyroków, mnemotechniką stereotypu. To właśnie w tym sensie cytowanie kobiecości reprodukuje strażniczki patriarchatu.

Dziewczynka musi poprawnie zacytować normę, aby stać się kobietą. Kiedy kobieta wychowuje dziewczynkę, musi pokonać jej wolność, wyobraźnię czyli stan przed obowiązującą wiedzą, musi złamać suwerenność i opór, i wymusić przyjęcie oficjalnie akceptowanej, czyli naturalnej normy. Podkreślić kobiecość. Wyeksponować ją. Wraz z całym sztafażem kulturowym przychodzi stały repertuar zachowań i ról społecznych, pozycji w rozmowie. Nasze dziewczynki nie mówią niepytane, choć stale podnoszą rękę. Potwornie zdenerwowane, kompetentnie milczą na dyskutowany temat. Szybko odkrywają, co należy powiedzieć i jak się zachować, aby zasłużyć na aprobatę. Na przykład – proponują kawę.

 Interioryzacja kobiecości jest w pełni oparta na bezwzględnym posłuszeństwie i gorliwości. Wraz z nałożeniem kostiumu kobiecości, w ręce dziewczynki wpadają coraz to nowe rekwizyty prymusek, kary za wieki tłumienia poglądów i potrzeb: słabość jako metoda komunikacji, agresja wobec własnego gatunku i bezinteresowna nienawiść do sprzeniewierzenia się normie.

Prymuski patriarchatu wiedzą, że każde kolejne udane pokolenie będzie wymagało ogromnej pracy. Przygotowaniu do życia w zaawansowanej kobiecości towarzyszą niezliczone gesty poprawiania czegoś w dziewczynkach. To trwa, musi potrwać. Wygładzanie, strofowanie, przyuczanie do zawodu miłosnego. Odbędzie się masa ćwiczeń, wysiłku włożonego w to, aby dopilnować poprawnego rozwoju dziewczynek, najchętniej poprzez włożenie ich do pieca na cztery zdrowaśki.

Głodne prymuski.
Siedzą cichutko.
Tak ładnie jak nigdy.
Czekają, aż je pochwalisz.
Ty dziwko.

Syczą do ciebie: – Ciiiiiiiii.

“Prymuski patriarchatu” 
wzięły udział 
w konkursie na prymuski tekstu. 

Wszystkim, którzy wysłali smsy, 
aby prymuski otrzymały czerwony pasek i nagrodę książkową, 
serdecznie dziękuję!

Ochronka

Ochronka

Scambio comunicazione by Franco Matticchio

Ot, historia niesłychana. Kultura zrobiła sobie dziecko.

Dzieciństwo stało się obszarem specjalnego nadzoru. W Polsce hoduje się dzieci pilnie strzeżone, jak rottweiler, zeznanie podatkowe i pluskawica cuchnąca.

Hodowane szklarniowo, za rękę, na odżywce witaminowej warsztatów kreatywnych wesoło pną się po wyznaczonych tykwach nasze lekko naburmuszone dzieci, dla których zabawa na dworze, na podwórku i samodzielnie zawierane, swobodne znajomości są jak science fiction. Na ich dzieciństwo składa się nasza systematyczna kontrola i ofiarny dowóz do bezpiecznych destynacji. Krótkie wymiany zdań z przedstawicielami innych rodzin w świetlicach i szatniach. Relacja międzydziecięca układana jest przez rodziców, poza społeczną realnością i poza przypadkiem. W pepitkę wspólnych urodzin z grupą przedszkolną lub klasą, w miarę upływu lat bez przeżytków w rodzaju niecierpliwego oczekiwania na spełnione marzenie prezentu i bez eskorty najlepszych kolegów i koleżanek. Wieloletnie karnawały bez postów.

O tak, wiem, co mówię. Sama w dużym stopniu tak hoduję dzieci. Nie mam podwórka. Sąsiadów. Przedszkola obok domu. Szkoły obok domu. Mam kilometry ulic ze sznurem samochodów i przejścia bez świateł. I nie wiem, jak przedrzeć się do tej warstwy rzeczywistości, którą tak dobrze pamiętam.

Byłam dzieckiem bawiącym się do zmroku na dworze. Po dwudziestej jeszcze godzinę – dwie przesiadywałam na najwyższej gałęzi jabłoni w ogrodzie rodziców. Po prostu patrząc i myśląc. Uczestniczyłam w międzysąsiedzkiej popołudniowej wymianie dzieci, gdzie nasi rodzice automatycznie gotowali kilka porcji obiadu więcej, ponieważ zawsze pałętały się pod nogami jakieś nasze koleżanki. Gdzieś tam odrabiałam lekcje, jeśli jakieś w ogóle były zadawane. Plątanie się pod nogami dorosłych, swobodne przewalanie się gromadą pomiędzy domami, zabawa z rówieśnikami, z których dałoby się z trudem uzbierać komplet klepek, bo mieliśmy we wsi wysoki odsetek aberracji genetycznych, ta zabawa, stadna i wilcza, ukształtowała nawet mnie, odludka, dziewczynkę z domu na uboczu, ektoplazmę peerelu, blondynkę o włosach tak jasnych, że nie było mnie widać na zdjęciu w VIII klasie.

I jakoś tak chwilę po zamknięciu Pewexów, znienacka zestarzał się ten niedawny, czyli mój, Wasz, nasz model życia. A właściwie rozszedł, rozszczelnił, rozdzielił. Po wybuchu popeerelowskiej swobody konsumpcji wyliniało oczywiście przynajmniej kilka wersji świata. W kącikach okna rdzewieją anteny satelitarne, bezdomne koty piją z pudełek po margarynie Kama, na strychu moich rodziców, razem ze zdjęciami z pogrzebu babci, mereżkowymi prześcieradłami przywiezionymi przez stryjów z Wielkiej Wojny, pleśnieje Atari 65 XE, książeczka mieszkaniowa siostry i części zamienne do Syrenki oraz winyle z Festiwalem Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Babcine naszyjniki z Jablonexu rozszabrowały moje córki, Matce Boskiej Częstochowskiej rysa nie doszła do serca, na parapet od lat nie narobił żaden gołąbek pokoju. Mamy wojnę rzeczy.

Ale to nie wszystko.

Tak się przypadkowo złożyło, że nasze dzieci wypadły z rzeczywistości. Całej. Nie widują żadnej prawdziwej sfery życia. I chodzi o rzecz dużo grubszą aniżeli aroganckie manipulacje różem w wychowaniu domowych księżniczek i sklepowe tablice Mendelejewa z wszechpotężnym podziałem na zabawki dla dziewcząt i chłopców. Tu się, proszę Państwa, wykonał plan wieloletni, podręczny Truman show dla dzieci i młodzieży. Kultura rezerwatu dla dzieci rozstawiła praktyczne dekoracje, ochronkę, inscenizując wychowanie w kilku seriach i cyklach, gdzie świadomość i wiedzę kompetentnie zbalansowano na każdy poziom wiekowy, fundując le trompe l’oeil 1+, 5+, 14+: czy aby na pewno tak ustawiony bieg przez kategorie wiekowe kiedykolwiek się kończy?

Czuję jak w solidnych dekoracjach współczesnego dzieciństwa ciężko pracuje najniższa część opisanego przez Baumana mechanizmu “kultury do zapominania o śmierci’, mozolnie tłocząc w rzeczywistość opary zastępcze. Przedłużone, oczyszczone z realnego życia dzieciństwo chroni przed śmiercią lepiej aniżeli sztuka. W przedziale wiekowym 0 -18 zapominanie o śmierci jest więc czystym przywilejem hojną ręką danym dzieciom przez dorosłych. Podobnie jak dziesiątki innych nieuzasadnionych przywilejów. Delikatniejsze jedzenie. Częstsze sprawianie radości. Ścieranie z uroczych dziecinnych policzków cienia rozczarowania, niezadowolenia i smutku. Sycenie bodźcem w obawie przed skamlającą nudą. Strumyczek upominków w dostępnym przedziale cenowym. Rodzicielskie poczucie winy wreszcie, najpotężniejsza dziecięca broń naszych czasów.

Dziecinna kultura domagania się. Nierozumienia. Braku współodpowiedzialności.
No więc jest. Mamy to.
Co dalej?

Nasze dzieci – mimo dryblingu empatycznych matek, zachęcających aby intelektualnie pobudzone dziecko włączyło się oto w społeczność i okazało swoją przyrodzoną mądrość i zasób słownictwa, podejrzanie niechętnie uczestniczą. W odrabianiu własnych lekcji, w czytaniu książek, w sprzątaniu. I nie chodzi mi tutaj o eleganckie bądź wściekłe wkładanie w dłoń dziecka rekwizytów ról społecznych, próbny angaż do obowiązku domowego w ramach eksperymentu “mój mały bohater umie już sam wynieść śmieci”.

W najlepszym przypadku mam na myśli dzieci, które niemrawo ekscytują się zadanym tematem zabawy w laboratoryjnych warunkach placów zabaw, z zestawem zabawek kreatywnych. Znam dobrze mętny wzrok dzieci uczestniczących w kolejnych warsztatach. Zblazowana arogancja uczestników zaawansowanych w studyjnym klejeniu kartonu i mazaniu akwarelką. Sklejanie modelu, który choćby i poleciał, Ciebie samego donikąd nie zaniesie.

W gorszym przypadku mam na myśli wszystkie dzieci, których podstawową lekcją do okolic matury jest codzienna lekcja z braku prawdziwego wkładu w życie i przeżycie rodziny. Marsz do zabawek. Z ziemi włoskiej. Ucz się. Mamusia teraz odgryzie sobie język i pokrzyczy trochę do wewnątrz, bo nie ma pieniędzy/ pracy/ perspektyw, ale nie powie Tobie, dziecko, jak możesz pomóc, co możesz zrobić naprawdę, bo to nie są sprawy dla dzieci.

Otóż są.

Ale zamiast szczerości i (współ)pracy nad przeżyciem, dzieciństwo zawiera wyłącznie w tle lata szaleństwa rodziców, nie wypuszczających uprzęży, w której prowadza się dzieci, póki nie wyjdą na ludzi dobrze pilnowanym wyjściem, w miarę możliwości już nie piszcząc w bramkach.

Rezerwat dzieciństwa jest świetny, wiadomo. Tort czekoladowy przekładany panierowanym udem lalki Barbie, posypany ciastolinową trociną. Świadectwa kompetentnego układania lego. Nauka odpowiedzialności – dobrze, ale wyłącznie na kolejnych inkarnacjach chomika o tranzytywnym imieniu Kubuś. 18 lat ćwiczeń, czy astronautom po 18 latach suchej zaprawy w kosmodromie pozwolono by wyjść na orbitę? A przecież w domach robi się troszkę nerwowo, kiedy dziecko nie bardzo rozumie, o co nam chodzi, gdy coraz natarczywiej pchamy je w stronę wyjścia na powierzchnię. Żeby umiało samo załatwić i akt zgonu, i dowód, i kasę. I miało elementarne obycie nad woskowym policzkiem bliskich zmarłych. I rodziło swoje dzieci, szybko i szczęśliwe. Z sukcesami w życiu zawodowym, mądrze zarządzając starszymi od siebie. Oby wystarczyło do tego wspomnienie zabaw z koordynatorką urodzin, która sprawiedliwie rozdawała płaczącym kolegom lizaki. Nieważne, co u nich. Oby zza krawędzi szablonu nie wychynęła nigdy owłosiona łydka realności, chora na rzadszą niż katar chorobę, z nieznanym poziomem rozpaczy. Oby na dorosłej drodze nie stanęło dzieciom nic prawdziwego. Bo się jeszcze, biedactwa, okropnie wystraszą.

Moje pięcioipółletnie dziecko rzyga fikcyjnymi historiami. Ma dość zwierzątek w tarapatach. Księżniczek i smoków po uszy, choćby najfenomenalniejszych. Chce historii prawdziwych dzieci. Z opadniętą szczęką słucha, jak jej czytam książkę Dzieciaki świata Martyny Wojciechowskiej. Są to dzieci dużo bliżej życia. Mniej więcej w samym środku.

Nieosiągalne u nas? Jak Wy to widzicie? Jak sobie z tym radzicie? Obojętnie, czy jako rodzice, czy jako ludzie przypadkowo komunikujący się z równoległym społeczeństwem dzieci.

Ja opowiem jeszcze jeden ostatni drobiazg. Skoro nasze dzieci w wieku lat pięciu nie muszą bronić stada naszych kóz przed hienami, to może chociaż tyle możemy dla nich zrobić.

Moja niegdysiejsza ukochana wychowawczyni, odziedziczona na rok przez moją najstarszą córkę, w czasach gdy mieszkałyśmy we dwie z moimi rodzicami, surowo huczała na rodziców pierwszaków, na pierwszym zebraniu jeszcze przed rozpoczęciem roku:
– Nigdy nie pakujcie dziecku tornistra. Nie sprawdzajcie, czy odrobiło zadania. Czy wzięło dobry zeszyt. Nie pomagajcie mu. W niczym. Nie czytajcie mu głośno lektury. Nie wycinajcie za nie obrazków z gazety. To jest jego szkoła, jego życie i jego oceny. Jeśli dziecko zapomni piórnika – to dobrze, bo to ono samo zapomni. Zapomni tyle razy, aż będzie wiedziało samo, żeby ten piórnik przynieść. Inaczej wy mu ten piórnik do matury będziecie do torby wkładali. Pomożecie mu – to na zawsze będzie myślało, że to dlatego, że nie umie, nie musi. To najgorsza demoralizacja dziecka, jaką ja widzę i żadne dziecko się z niej nie pozbiera. Słabe dzieci rosną. Bardzo słabe. Nie pakujcie dzieciom tego tornistra. Na pierwszy dzień też mu nie pakujcie. To nie jest wasz tornister. A jak spakujecie, to przysięgam, że wam skórę przetrzepię.

I nigdy nie usłyszałam bardziej pożytecznej rady.
Do żadnej innej nie zastosowałam się równie starannie.
Póki co – samodzielność w szkole świetnie działa. Ale mimo to nadal boleśnie czuję potężne oderwanie najmłodszej córki od zwykłego życia, dryf dziecka z różową atrapą kuchenki, kiedy czytam jak Julek i Julka, pięcioletni, sami smażą sobie naleśniki na prawdziwej małej kuchence Julki. I betka, które z nich te naleśniki smaży, kiedy moja córka z rozdziawionymi ustami pyta: – I tak sami sobie usmażą? I najedzą się swoimi naleśnikami i nie zrobi im mama?
Nie zrobi. Ja zrobię, żebyś się kochanie, nie poparzyła czasem.

Jakie to dziwaczne. Nasze stado. Powoli topniejące do osobnych jaskiń. Do osobnych legowisk. Z delikatniejszymi grzebieniami do iskania młodych.

Jakie to odważne. Jako cywilizacja zaprzestać bezpośredniego współprzeżywania i dzielenia się doświadczeniem starszych z kolejnymi pokoleniami.

Jaka piękna brawura.

Może tylko trochę ciężko będzie żyć komuś, kogo całe życie chroniono przed zranieniem się życiem. Ale dość już. Trzeba kupić naszym boginiom Kumari coś ładnego. Idą Mikołajki.

Ptaki – nauka latania

Ptaki – nauka latania

Butterfly by Katachreza

Zachęcona Waszymi komentarzami pod moim niespokojnym postem “Ptaki“, chciałabym zadać Wam wyjątkowo krótkie pytanie:

Kto Was uczył w dzieciństwie odwagi?

Bo ktoś przecież musiał.
Kiedy, jak?

Mojego najukochańszego człowieka na świecie uczył odwagi dziadek. Nauka odbywała się na trzecim piętrze bloku i zasadzała się na stawianiu małego wnuczka na parapecie okna. Od zewnętrznej strony. Jestem przekonana, że systematyczne stawanie na parapecie od zewnętrznej strony może człowieka mocno odblokować, ale może macie jeszcze jakieś inne pomysły.

Mnie ośmielano do pomysłowości, samodzielności, samotności – i latania.  Najczęściej chyba bawiłam się w życie. Chodziłam po podwórku z młotkiem, gwoździami, obcęgami i deskami, robiąc sobie ławeczki i półki. Rozpalałam ognisko, na którym w blaszance gotowałam w wodzie liście malin. Przynosiłam poduszki i kołdry pod drzewo czereśniowe, żeby nie złamać nogi, jak spadnę, ucząc się wchodzić. Zimą chciałam jeździć sankami, ale nikt nie miał czasu mnie wozić, więc wymyśliłam na zamarzniętym jeziorku nieopodal domu nowy sport, w którym siedziałam na lodzie na sankach i odpychałam się kijkami z wbitymi na końcach gwoździami o odciętych łepkach. Myślę, że nauczyłam się odwagi do własnych pomysłów i korekt sytuacji, tego pamiętam najwięcej i za kogoś takiego się właściwie mam – niepraktykującego wynalazcę.

Ale największym marzeniem było latanie. Wycinałam z przynoszonego przez mamę z mleczarni kartonu kolejne szerokie skrzydła, przez zrobione cyrklem dziury przeciągałam w nich gumkę i tak przygotowane zakładałam na ręce. Biegłam długo, zawzięcie machając skrzydłami, i za wszelką cenę próbowałam się unieść. Marzyłam, że długie ćwiczenia dadzą w końcu efekt. Mroźną zimą uprawiałam szybkie zbieganie z zamarzniętego kopca buraków. Rodzice ofiarnie polewali kopiec wodą, żeby lód był mocny i gładki, a ja – brałam ogromny rozbieg i ślizgałam się z przypiętymi skrzydłami.

Dzikie dziecko. Muszę przypomnieć sobie, czego dokładnie nauczyłam się wtedy nie bać.
Zanim jeszcze okazało się, że jestem dziewczynką i trzeba mnie chronić przed spódniczką zła.