Scambio comunicazione by Franco Matticchio |
Ot, historia niesłychana. Kultura zrobiła sobie dziecko.
Dzieciństwo stało się obszarem specjalnego nadzoru. W Polsce hoduje się dzieci pilnie strzeżone, jak rottweiler, zeznanie podatkowe i pluskawica cuchnąca.
Hodowane szklarniowo, za rękę, na odżywce witaminowej warsztatów kreatywnych wesoło pną się po wyznaczonych tykwach nasze lekko naburmuszone dzieci, dla których zabawa na dworze, na podwórku i samodzielnie zawierane, swobodne znajomości są jak science fiction. Na ich dzieciństwo składa się nasza systematyczna kontrola i ofiarny dowóz do bezpiecznych destynacji. Krótkie wymiany zdań z przedstawicielami innych rodzin w świetlicach i szatniach. Relacja międzydziecięca układana jest przez rodziców, poza społeczną realnością i poza przypadkiem. W pepitkę wspólnych urodzin z grupą przedszkolną lub klasą, w miarę upływu lat bez przeżytków w rodzaju niecierpliwego oczekiwania na spełnione marzenie prezentu i bez eskorty najlepszych kolegów i koleżanek. Wieloletnie karnawały bez postów.
O tak, wiem, co mówię. Sama w dużym stopniu tak hoduję dzieci. Nie mam podwórka. Sąsiadów. Przedszkola obok domu. Szkoły obok domu. Mam kilometry ulic ze sznurem samochodów i przejścia bez świateł. I nie wiem, jak przedrzeć się do tej warstwy rzeczywistości, którą tak dobrze pamiętam.
Byłam dzieckiem bawiącym się do zmroku na dworze. Po dwudziestej jeszcze godzinę – dwie przesiadywałam na najwyższej gałęzi jabłoni w ogrodzie rodziców. Po prostu patrząc i myśląc. Uczestniczyłam w międzysąsiedzkiej popołudniowej wymianie dzieci, gdzie nasi rodzice automatycznie gotowali kilka porcji obiadu więcej, ponieważ zawsze pałętały się pod nogami jakieś nasze koleżanki. Gdzieś tam odrabiałam lekcje, jeśli jakieś w ogóle były zadawane. Plątanie się pod nogami dorosłych, swobodne przewalanie się gromadą pomiędzy domami, zabawa z rówieśnikami, z których dałoby się z trudem uzbierać komplet klepek, bo mieliśmy we wsi wysoki odsetek aberracji genetycznych, ta zabawa, stadna i wilcza, ukształtowała nawet mnie, odludka, dziewczynkę z domu na uboczu, ektoplazmę peerelu, blondynkę o włosach tak jasnych, że nie było mnie widać na zdjęciu w VIII klasie.
I jakoś tak chwilę po zamknięciu Pewexów, znienacka zestarzał się ten niedawny, czyli mój, Wasz, nasz model życia. A właściwie rozszedł, rozszczelnił, rozdzielił. Po wybuchu popeerelowskiej swobody konsumpcji wyliniało oczywiście przynajmniej kilka wersji świata. W kącikach okna rdzewieją anteny satelitarne, bezdomne koty piją z pudełek po margarynie Kama, na strychu moich rodziców, razem ze zdjęciami z pogrzebu babci, mereżkowymi prześcieradłami przywiezionymi przez stryjów z Wielkiej Wojny, pleśnieje Atari 65 XE, książeczka mieszkaniowa siostry i części zamienne do Syrenki oraz winyle z Festiwalem Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Babcine naszyjniki z Jablonexu rozszabrowały moje córki, Matce Boskiej Częstochowskiej rysa nie doszła do serca, na parapet od lat nie narobił żaden gołąbek pokoju. Mamy wojnę rzeczy.
Ale to nie wszystko.
Tak się przypadkowo złożyło, że nasze dzieci wypadły z rzeczywistości. Całej. Nie widują żadnej prawdziwej sfery życia. I chodzi o rzecz dużo grubszą aniżeli aroganckie manipulacje różem w wychowaniu domowych księżniczek i sklepowe tablice Mendelejewa z wszechpotężnym podziałem na zabawki dla dziewcząt i chłopców. Tu się, proszę Państwa, wykonał plan wieloletni, podręczny Truman show dla dzieci i młodzieży. Kultura rezerwatu dla dzieci rozstawiła praktyczne dekoracje, ochronkę, inscenizując wychowanie w kilku seriach i cyklach, gdzie świadomość i wiedzę kompetentnie zbalansowano na każdy poziom wiekowy, fundując le trompe l’oeil 1+, 5+, 14+: czy aby na pewno tak ustawiony bieg przez kategorie wiekowe kiedykolwiek się kończy?
Czuję jak w solidnych dekoracjach współczesnego dzieciństwa ciężko pracuje najniższa część opisanego przez Baumana mechanizmu “kultury do zapominania o śmierci’, mozolnie tłocząc w rzeczywistość opary zastępcze. Przedłużone, oczyszczone z realnego życia dzieciństwo chroni przed śmiercią lepiej aniżeli sztuka. W przedziale wiekowym 0 -18 zapominanie o śmierci jest więc czystym przywilejem hojną ręką danym dzieciom przez dorosłych. Podobnie jak dziesiątki innych nieuzasadnionych przywilejów. Delikatniejsze jedzenie. Częstsze sprawianie radości. Ścieranie z uroczych dziecinnych policzków cienia rozczarowania, niezadowolenia i smutku. Sycenie bodźcem w obawie przed skamlającą nudą. Strumyczek upominków w dostępnym przedziale cenowym. Rodzicielskie poczucie winy wreszcie, najpotężniejsza dziecięca broń naszych czasów.
Dziecinna kultura domagania się. Nierozumienia. Braku współodpowiedzialności.
No więc jest. Mamy to.
Co dalej?
Nasze dzieci – mimo dryblingu empatycznych matek, zachęcających aby intelektualnie pobudzone dziecko włączyło się oto w społeczność i okazało swoją przyrodzoną mądrość i zasób słownictwa, podejrzanie niechętnie uczestniczą. W odrabianiu własnych lekcji, w czytaniu książek, w sprzątaniu. I nie chodzi mi tutaj o eleganckie bądź wściekłe wkładanie w dłoń dziecka rekwizytów ról społecznych, próbny angaż do obowiązku domowego w ramach eksperymentu “mój mały bohater umie już sam wynieść śmieci”.
W najlepszym przypadku mam na myśli dzieci, które niemrawo ekscytują się zadanym tematem zabawy w laboratoryjnych warunkach placów zabaw, z zestawem zabawek kreatywnych. Znam dobrze mętny wzrok dzieci uczestniczących w kolejnych warsztatach. Zblazowana arogancja uczestników zaawansowanych w studyjnym klejeniu kartonu i mazaniu akwarelką. Sklejanie modelu, który choćby i poleciał, Ciebie samego donikąd nie zaniesie.
W gorszym przypadku mam na myśli wszystkie dzieci, których podstawową lekcją do okolic matury jest codzienna lekcja z braku prawdziwego wkładu w życie i przeżycie rodziny. Marsz do zabawek. Z ziemi włoskiej. Ucz się. Mamusia teraz odgryzie sobie język i pokrzyczy trochę do wewnątrz, bo nie ma pieniędzy/ pracy/ perspektyw, ale nie powie Tobie, dziecko, jak możesz pomóc, co możesz zrobić naprawdę, bo to nie są sprawy dla dzieci.
Otóż są.
Ale zamiast szczerości i (współ)pracy nad przeżyciem, dzieciństwo zawiera wyłącznie w tle lata szaleństwa rodziców, nie wypuszczających uprzęży, w której prowadza się dzieci, póki nie wyjdą na ludzi dobrze pilnowanym wyjściem, w miarę możliwości już nie piszcząc w bramkach.
Rezerwat dzieciństwa jest świetny, wiadomo. Tort czekoladowy przekładany panierowanym udem lalki Barbie, posypany ciastolinową trociną. Świadectwa kompetentnego układania lego. Nauka odpowiedzialności – dobrze, ale wyłącznie na kolejnych inkarnacjach chomika o tranzytywnym imieniu Kubuś. 18 lat ćwiczeń, czy astronautom po 18 latach suchej zaprawy w kosmodromie pozwolono by wyjść na orbitę? A przecież w domach robi się troszkę nerwowo, kiedy dziecko nie bardzo rozumie, o co nam chodzi, gdy coraz natarczywiej pchamy je w stronę wyjścia na powierzchnię. Żeby umiało samo załatwić i akt zgonu, i dowód, i kasę. I miało elementarne obycie nad woskowym policzkiem bliskich zmarłych. I rodziło swoje dzieci, szybko i szczęśliwe. Z sukcesami w życiu zawodowym, mądrze zarządzając starszymi od siebie. Oby wystarczyło do tego wspomnienie zabaw z koordynatorką urodzin, która sprawiedliwie rozdawała płaczącym kolegom lizaki. Nieważne, co u nich. Oby zza krawędzi szablonu nie wychynęła nigdy owłosiona łydka realności, chora na rzadszą niż katar chorobę, z nieznanym poziomem rozpaczy. Oby na dorosłej drodze nie stanęło dzieciom nic prawdziwego. Bo się jeszcze, biedactwa, okropnie wystraszą.
Moje pięcioipółletnie dziecko rzyga fikcyjnymi historiami. Ma dość zwierzątek w tarapatach. Księżniczek i smoków po uszy, choćby najfenomenalniejszych. Chce historii prawdziwych dzieci. Z opadniętą szczęką słucha, jak jej czytam książkę Dzieciaki świata Martyny Wojciechowskiej. Są to dzieci dużo bliżej życia. Mniej więcej w samym środku.
Nieosiągalne u nas? Jak Wy to widzicie? Jak sobie z tym radzicie? Obojętnie, czy jako rodzice, czy jako ludzie przypadkowo komunikujący się z równoległym społeczeństwem dzieci.
Ja opowiem jeszcze jeden ostatni drobiazg. Skoro nasze dzieci w wieku lat pięciu nie muszą bronić stada naszych kóz przed hienami, to może chociaż tyle możemy dla nich zrobić.
Moja niegdysiejsza ukochana wychowawczyni, odziedziczona na rok przez moją najstarszą córkę, w czasach gdy mieszkałyśmy we dwie z moimi rodzicami, surowo huczała na rodziców pierwszaków, na pierwszym zebraniu jeszcze przed rozpoczęciem roku:
– Nigdy nie pakujcie dziecku tornistra. Nie sprawdzajcie, czy odrobiło zadania. Czy wzięło dobry zeszyt. Nie pomagajcie mu. W niczym. Nie czytajcie mu głośno lektury. Nie wycinajcie za nie obrazków z gazety. To jest jego szkoła, jego życie i jego oceny. Jeśli dziecko zapomni piórnika – to dobrze, bo to ono samo zapomni. Zapomni tyle razy, aż będzie wiedziało samo, żeby ten piórnik przynieść. Inaczej wy mu ten piórnik do matury będziecie do torby wkładali. Pomożecie mu – to na zawsze będzie myślało, że to dlatego, że nie umie, nie musi. To najgorsza demoralizacja dziecka, jaką ja widzę i żadne dziecko się z niej nie pozbiera. Słabe dzieci rosną. Bardzo słabe. Nie pakujcie dzieciom tego tornistra. Na pierwszy dzień też mu nie pakujcie. To nie jest wasz tornister. A jak spakujecie, to przysięgam, że wam skórę przetrzepię.
I nigdy nie usłyszałam bardziej pożytecznej rady.
Do żadnej innej nie zastosowałam się równie starannie.
Póki co – samodzielność w szkole świetnie działa. Ale mimo to nadal boleśnie czuję potężne oderwanie najmłodszej córki od zwykłego życia, dryf dziecka z różową atrapą kuchenki, kiedy czytam jak Julek i Julka, pięcioletni, sami smażą sobie naleśniki na prawdziwej małej kuchence Julki. I betka, które z nich te naleśniki smaży, kiedy moja córka z rozdziawionymi ustami pyta: – I tak sami sobie usmażą? I najedzą się swoimi naleśnikami i nie zrobi im mama?
Nie zrobi. Ja zrobię, żebyś się kochanie, nie poparzyła czasem.
Jakie to dziwaczne. Nasze stado. Powoli topniejące do osobnych jaskiń. Do osobnych legowisk. Z delikatniejszymi grzebieniami do iskania młodych.
Jakie to odważne. Jako cywilizacja zaprzestać bezpośredniego współprzeżywania i dzielenia się doświadczeniem starszych z kolejnymi pokoleniami.
Jaka piękna brawura.
Może tylko trochę ciężko będzie żyć komuś, kogo całe życie chroniono przed zranieniem się życiem. Ale dość już. Trzeba kupić naszym boginiom Kumari coś ładnego. Idą Mikołajki.
Gęsty tekst! Wielowarstwowo w sedno.
W mojej małej Teutońskiej wsi jest mały publiczny plac zabaw. Huśtawka, mała zjeżdżalnie, wydarty kawałek zieleni otoczony paciorkami samochodów. Zawsze pusty. W mojej małej teutońskiej wsi na każdym prywatnym podwórku piętrzą się trampoliny, domki na drzewach, ślizgawki i małpie gaje. Mieszkamy tu od sierpnia – ani razu nie widziałam na otartym placu zabaw, na ulicach. Przez żywopłoty podglądam jedynie samotne atomy i kinderbale. Żadnej wolnej amerykanki. I serce mi się ściska, że im – jak mi – nie pozwala się samowolnie bawić w chaszczach i na łąkach. Nie takiego życia życzę sobie mojemu potomkowi.
Mnie wychowywano, z konieczności braku czasu, metodą proponowaną przez wyżej wymienioną wychowawczynię. W trzeciej klasie podstawówki spędziłam cały weekend wyklejając mozaikę z papierowych kwadratów. Koleżance z ławki pomogła mama i siostra. Ona dostała 5+, a ja 4-. Było mi przykro. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego bardziej. Że ona oszukała, czy że mi nikt nie pomógł.
Oraz: najfajniejsze wakacje były u cioci Heli na wsi. Bo dawali mi widłami przerzucać gnój w oborze. Przyprowadzać samej krowy z pastwiska. Karmić prosiaki. Zbierać porzeczki. Człowiek był potrzebny. Robił coś ważnego i potrzebnego. Co z tego, że miał lat 7 i lubił dobranocki.
Twoja samodzielnie zrobiona mozaika z papierowych kwadratów, wyklejana cały weekend. No przecież dostajesz za to piątkę każdego dnia.Wszystkie papierowe kwadraty w swoich życiu wykleiłaś sama. Inną sprawą zupełnie jest tutaj wychowanie rodziców i wsparcie kontra surowe wymagania, jasne, inną nauczycielka, która nie widziała prawdziwej wartości prac. Dużo niesprawiedliwości. Ale Twoja samodzielność – nieoceniona, fantastyczna.
Ta metoda mojej dawnej wychowawczyni.
Wiadomo, wiele zależy od nauczyciela.
To była czujna nauczycielka, sokolim wzrokiem śledząca indywidualny rozwój dziecka i oszustwa rodziców.
Wierzę, że czujna nauczycielka widzi różnicę w mozaice z kwadratów zrobionych samodzielnie i z pomocą rodziców. Zna możliwości uczniów, każdego z osobna.Widzi jak pracują w klasie.
No i kapitalna sprawa – chwali za samodzielność.
Tego szukam dla moich dzieci. Jeśli już hodujemy swoje młode w szkołach, niech szkoła daje chociaż namiastkę tych fajnych wakacji i cioci Heli na wsi – namiastkę bycia potrzebnym naprawdę.
Ja się przeogromnie, ponadnormatywnie, w 1000% zaangażowałam we wczesne wychowanie – cokolwiek ma się wydarzyć w szkole i dalej, każde moje dziecko idzie tam z wielką, czytającą i piszącą samodzielnie głową. Z rozwiniętą świadomością świata, siebie, problemów, braków, dobrych rzeczy. Z umiejętnością rozbierania własnej niewiedzy na drobne kółka i samodzielnego składania od nowa. No i z miłością do samodzielnego robienia, po swojemu.
No i szukam miejsc, w których uczy się dzieci nie po wynik testu, ale włącza się je do społeczeństwa, daje moc sprawczą.
Nie cierpię, nie znoszę robienia zadań dla samych wyników.
Prosto mi z głowy, precyzyjnie do bólu. I w czuły punkt, bo wiem, widzę, a hoduję za płotem, za szybą auta, które stoi w korku…
Trafilas nie tylko w sedno. Trafilas mnie w splot sloneczny.
Byla szansa, ze Dynia bedzie po angielskiej wsi biegac za gromada rowiesnikow-sasiadow, w zakladzie wychowawczym dawali jej tepy tasak i marchewke, zeby kroila na plastry… byla namiastka, a teraz sakreble, znow trzeba z tej smyczy spuszczac od nowa, jak matka niedzwiedzica podsadzac na drzewo i stopniowo znikac w krzakach scisle monitorujac otoczenie przez noktowizjer wlasnych lekow i strachow… ech.
Rozumiem po wielokroć.
Ale Ty masz dziecko, które słyszy, w jakiej tonacji jadą tramwaje.
I wahań, rozdarć proporcjonalnie więcej.
To jest sztuka, sztuczka, połączyć to wszystko.
Ja mam ten czuły punkt cały rozdrapany jak kolana zdarte od łażenia po drzewach.
Sama patrzę, jak drobne rzeczy zmienić. Chociaż. Dodać czegoś, jeśli bez radykalnych rewolucji.
Dzieciństwa w dzieciństwie.
Może jest jakiś mały sposób.
Szukam.
Obudziłaś mnie. Moje Młode co prawda nielaboratoryjnie biegają po osiedlu bo i mieszkamy w sąsiedztwie szkoły, spożywczaka i 365 drzew do łażenia na każdy dzień, ale "dryblingu empatyzującej matki" (jak to ujęłaś) nie szczędzę. Pomagam. Czasem zasadnie, częściej nie. Pamiętam zarówno swój trud, jak i prace zrobione przez tatę na moje przecież zpt. I też nie cierpię oceny za cel z pominięciem drogi.
Mój do mnie metaforą:)
A ja się bardzo boję tego, co zrobiliśmy. Weronika dostała tak potężną dawkę prawdziwego życia, że teraz ucieka jak poparzona w fejsbuk i brokat. I pewnie zwieje do miasta, przy pierwszej lepszej okazji. Jako sześciolatka nauczyła się doić kozy, teraz jest już mistrzynią. Pierwsze kozie porody odbierała ze mną jako dziewięciolatka, co zapewne nie oznacza tego, że będzie weterynarzem, tylko modelką … Robi świetne kotlety (sama panieruje i smaży), przygotowuje i rozpala ognisko, lepiej niż ja. To straszny wstyd, nie domyślacie się nawet, jaki to straszny wstyd, dla dziewczynki z wiejskiej szkoły. Zrobiliśmy jej krzywdę?
http://na27stronie.blogspot.com/2011/11/nasiakanie-skorupki.html
Ja nie wiem jak jest w sam raz, jak jest dobrze i jakimi sposobami. Zakałapućkałam się.
Takie dzieciństwo, jakie miałam ja, miejsko-wiejskie i Ty Katachrezo i Bebeluszek, będziemy naszym dzieciom pokazywać na filmach.
A takie szkoły, których szukasz, ja sobie wyobrażam, że są. Ale tylko wyobrażam sobie.
Ważny tekst napisałaś, dziewczyno z córką o takim samym imieniu jak moja najstarsza, niemal 15-letnia.
Ja też nie wiem, jak jest w sam raz.
Moja najstarsza córka mieszkała do 8 roku życia raczej na wsi. Po przeprowadzce do miast rzuciła większość tego, co tam robiła – nie istniały dekoracje do tamtych zabaw. Chude drzewka, śmietnik i trzepak w miejsce ogrodu, polnej drogi, łąk, pól i swobody.
Nie wiem, ile się w dziecku zatrzaskuje, kiedy chce być takie jak rówieśnicy.
Widziałam różne etapy u swojej córki.
Nie zmieniło się tylko jedno – ogromna samodzielność, niepojęta u większości rówieśników z miasta.
I właściwie, po latach, myślę, że zmieniają się tylko rekwizyty, koza i plastikowy koralik nie są jeszcze żadną sumą, nie wiadomo, na co się to wszystko złoży, ale jednego nie da się oszukać, zasypać: umiejętności przetrwania. Być może samodzielnego zrobienia sobie stroju modelki. Pójścia na konkurs, albo odwagi niewzięcia w nim udziału. Nie wiem. Twoja córka dostała niezłe metanarzędzia. Coś nimi zrobi. Co zechce. Na którymś brzegu kultury/ natury.
I mniej więcej o takiej edukacji marzę. O porządnych, prawdziwych metanarzędziach i odpowiedzialności za.
A szkół/ przedszkoli – szukam z racji naszego niedopasowania – wegetarianie ateiści nie wszędzie są honorowani :-). Masa roboty z tym, aby znaleźć nie miejsce, w którym mojej dziecko będzie niedopasowane, na uboczu, inne, ale takie, w którym jest naturalnie jedną z wielu inności, szanowaną, rozwijaną z poszanowaniem, poszerzaną o coś nowego, cennego. Mam szkołę, której się trzymam, mam przedszkole, którego się trzymam, ale tęsknię za lokalnością zamiast wożenia/ jeżdżenia przez pół miasta.
Takie dzieciństwo, kurcze. Powinno być możliwe.
Mówiła mi jedna koleżanka :-), że jest, że widziała ostatnio taki dom/ ulicę/ szkołę.
No i mam dylemat.
Ale też jestem zakałapućkana.
I jeszcze pytanie do wszystkich: Dlaczego poszliśmy w stronę hodowli szklarniowej? Czy to naprawdę tylko większy ruch na ulicach i brak przejść ze światłami?
Ja tam siedzę, w tych samych krzakach. Pierwsza córka sama się wychowała, z tasakiem i młotkiem.
Jak to powtórzyć z drugą, w mieście?
Podstawiam jej miskę, mąkę i szufladę z przyprawami, właśnie pieką się autorskie babeczki z danonków, mandarynek, mleka, mąki i owoców granatu.
Zamiotła kuchnię.
Ale – jak ja mam ją wypuścić przez za ciężkie drzwi kamienicy po kostkę masła do pobliskiego sklepiku?
Jak cokolwiek, gdziekolwiek ze spuszczaniem ze smyczy realnego zrobić z dzieckiem, które we wrześniu po nałożeniu tornistra przewróci się na chude plecki jak biedronka?
Ja nie wiem. Rozglądam się, otumaniona, po poznańskich ulicach i nie wiem. Jedyne znajome twarze na ulicy to żulernia pod spożywczakiem i w krzakach. Rozpoznaję, owszem. Reszta biegnie.
Ja nie wiem nawet, jakie drzewo wybrać, żeby na nie weszła. Staram się puszczać dziecko przodem :-), żeby samo wykonywało rozpoznawanie terenu i biegnę kurcgalopkiem, emitując autorski uczciwy przewodnik po świecie i okolicach, ale nigdzie nie jesteśmy u siebie. Tak się czuję. O.
Ale może ona się czuje.
Pytasz, Bebe, czemu poszliśmy? Bo myśmy się zmienili. Bo zmieniły się czasy na korpozależność 8-19 z przerwą na lancz i na stanie w codziennych korkach. Bo zamiast mieć ścieżkę do sąsiadów, grodzimy osiedla płotami, instalując wszędzie domofony. A ja się do tego dostosowałam. Jak już sięgnęłam zza mojej skorupy i zaprzyjaźniłam się z sąsiadami, wyprowadzili mi się. Nie chcę szukać nowych.
Nie wspominam dobrze swojego dzieciństwa, okresu psychicznego terroru, zaniedbywania powyżej poziomu pełny talerz + czyste rajstopy. Mimo potencjalnej wolności.
To masz połowę sukcesu, jeśli młode z wolnego wybiegu, jak jajka od zielononóżki :-), jak ja Ci zazdroszczę!
Choćby jednego metra samodzielnego przemieszczania się w przestrzeni. Super.
Drybling, o, nie wiadomo, co z tym właściwie zrobić. Wzbraniam się przed pomocą w szkolnych obowiązkach, ale przecież inkrustuję czas dziecku intelektualną posypką, niech się rozwija. Skoro już nie ma sąsiadów, kolegów, znajomych. Tylko to poczucie, że to wszystko hodowla za szybą, żadnego pokątnego żarcia żwiru, tylko ten rozwój i rozwój. Płotek.
Pohodowałabym sobie jakoś wspólnie z kimś. Mniej punktowo.
Żeby było więcej drogi w drodze 🙂
Bebe, Zuza, ja jeszcze wieję do hodowli szklarniowej przed okrutną średnią krajową, od której odstaję, jak pisałam wyżej, ateizmem, wegetarianizmem. Dla większości placówek edukacyjnych kombinacja wege-obiadu i mądrych zajęć z etyki to poziom nieosiągalny, a dla mnie – rodzica, trwoga, zgroza i chęć bójki.
Dodatkowo – zapomniałam, a Zuza słusznie przypomina – nie ma zmiłuj, jak się pracuje, to placówka edukacyjna musi przechować dziecko w godzinach pracy + godzina na dowóz itd.
A to z kolei, jak się mieszka z dala od rodzin, albo nie utrzymuje się niani, a nie ma się szkoły lokalnej i sąsiadek wymiennie odbierających dziecko wraz ze swoimi – staje się warunkiem, bez którego w ogóle puszczenie dziecka w machinę oświaty nie jest możliwe, bo machina zacina się o wcześniejszej godzinie niż praca rodzica. Zwłaszcza machina szkolna, w której plan lekcji jest dużo krótszy niż praca.
Ja pójdę sobie teraz do kącika pokrzyczeć, dobrze?
W miarę cicho.
Ja nigdzie, kuna łaciata, nie przynależę.
Nie ma społeczności.
Miasto, słyszysz mnie?
Nie ma miasta. Nie ma dzielnicy. I nie ma sąsiadów.
Kebab jest. Płoty są. Zamki są. I znaki zakazu.
Ja już np. wiem, że należy przestać zaglądać do plecaka.
Bo jak nie przestanę, to chłopak niewiele uciuła w bagażu powrotnym.
Czytając od góry do dołu, właśnie Ci chciałam to powiedzieć. A to już napisane. Że chyba masz syndrom Nowej. Moja babcia miała syndrom Nowej poznanianki, będąc warszawianką. Żyła w doniczce. Ale znalazła żyzną ziemię i się przeflancowała do gruntu. Może Ty nie jesteś na swojej ziemi? Może nie ta strona rzeki? Nie wiem. Już nic nie wiem, chwilowo pot mi zalewa oczy nad tym skrawkiem mojego pola. Musze iść na miedzę i pomyśleć.
Może i tak,nie wrosłam po 18 latach, ciągle w przeprowadzkach. Może nie wrosłam, bo takie miejsce. Bo takie wybory i praca i bieg.
Ale nie ja jedna. Więc dlaczego teraz tak trudno wrosnąć?
Rozumiem to. Jedno z naszych dzieci też bez tego nie działa.
Coraz mniejsza zdolność regeneracji? A może adaptacji? Że ogon nowy już nie taki ładny jak pierwszy? Może plecak za ciężki? Może ziemia nie smakuje jak ta spod jabłoni? Może tyczka pękła? Nie wiem.
Nie pakuję, nie sprawdzam, nie donoszę zapomnianego stroju na w-f, nie rysuje prac na plastykę, nie odrabiam lekcji. Wymagam, uczę, wdrażam bezlitośnie w domowe obowiązki.
Nasze miejsce do życia wybrałam pod kątem dużego podwórka, bez siatki i furtki, gdzie dzieci będą mogły biegać same i siedzieć do zmroku w wakacje.
Wiec siedzą same, bez kontroli dorosłych, znikają z mojego pola widzenia od 6. roku życia, robią dziwne rzeczy, przekraczają granice, kłócą sie, godzą, skaczą z ogrodzenia na garaże.
Nie boję się tego. Jakoś się tego nie boję.
Ale!
Bestia czai sie gdzie indziej.
Mam ochotę zabić /ochrzanić/ sterapeutyzować każdego dorosłego, kto w moim mniemaniu, źle potrawał moje dziecko. Trenera, nauczycielkę, swietliczankę, innego rodzica.
I oczywiscie nie chodzi mi o jawne przekroczenia, na które trzeba reagować.
Chodzi mi o zwykle życie. Kiedy słyszę smutny głosik mojego dziecka, "dziś trener krzyczał", dostaję bielma na oczach i duszy i mam ochotę biec i walczyć.
Pianę toczyć, kopię kruszyć, naprawiać świat, żeby moje dziecko NIGDY nie doświadczło smutku, niepokoju, trudności.
Zmieniać szkołę, wypisywać z basenu, szukać innego klubu sportowego.
Iść z maczetą i wyrąbywać mu szeroka ścieżkę ograniczoną zewsząd drutem.
Żeby ukoić mój niepokój.
Już moje własne dziecko zaczyna się mnie obawiać i niechętnie się zwierza, bo "bedziesz się tak bardzo się denerwować i na wszystkich krzyczeć."
Głęboki wdech, jeden, drugi, i kolejny… I jeszcze jeden.
Przełykam łzy niemocy.
Nie chcę być histeryczną, zalęknioną matką.
Tym pozbawiam siebie mocy.
Pozbawiam mocy moje dzieci.
Ja też pochodzę z małego miasteczka. W dzieciństwie byliśmy właściwie puszczani samopas. Lub tak nam się wydawało.
Miałam poczucie swobody, być może czasem zbyt duże. Ale doświadczenia zbierałam przy pomocy własnej skóry, nie symulatora w Simsach, czy innej gry komputerowej. Pozwalano mi popełniać błędy i wyciągać wnioski. Poznałam siłę konsekwencji, a drogi często szukałam "końcem własnego języka".
Nie wiem, mam mnóstwo wątpliwości, czy postępuję słusznie wobec dzieci. Pierwszy raz jestem matką czternastolatki. Działam intuicyjnie.Staram się sobie przypominać, jak to wyglądało od drugiej strony, gdy ja byłam w jej wieku. Czego oczekiwałam, co było dla mnie ważne. Staram się ją zrozumieć. Improwizuję. Ale mam w sobie ten straszny niepokój, który rozpina nad moimi dziećmi klosz nadopiekuńczości. Mam. Walczę z tym jak umiem. Przypominam sobie, jakie zaufanie ja otrzymałam kiedyś i jak mnie to bardzo zbudowało.
Boję się też przesady, sterowania na siłę. Tak bardzo chcieliśmy Młodą zarazić miłością do gór, że chyba ją zniechęciliśmy. Popełniamy błędy.
A dlaczego hodowla szklarniowa? Może to swego rodzaju zagłuszanie sumienia? Nie mamy czasu, żeby z dziećmi rozmawiać, żeby pomóc w pokonywaniu przeszkód, więc robimy wszystko, by tych przeszkód uniknąć. Budujemy iluzję bezpieczeństwa poprzez odcięcie od rzeczywistości. Matrix.
Katachrezo, całe rzędy ważnych punktów nam tu poustawiałaś! Z mistrzowską precyzją. Dziękuję.
Pytasz, Bebe, czemu poszliśmy? Bo myśmy się zmienili. Bo zmieniły się czasy na korpozależność 8-19 z przerwą na lancz i na stanie w codziennych korkach. Bo zamiast mieć ścieżkę do sąsiadów, grodzimy osiedla płotami, instalując wszędzie domofony. A ja się do tego dostosowałam. Jak już sięgnęłam zza mojej skorupy i zaprzyjaźniłam się z sąsiadami, wyprowadzili mi się. Nie chcę szukać nowych.
Nie wspominam dobrze swojego dzieciństwa, okresu psychicznego terroru, zaniedbywania powyżej poziomu pełny talerz + czyste rajstopy. Mimo potencjalnej wolności.
"zabić /ochrzanić/ sterapeutyzować"
Na koszulkę hasło. Boskie.
Chętnie nałożę i postoję w tym samym kąciku, przełykając łzy niemocy.
Bo
robię
to
samo.
Zabieram. Z zajęć. Z przedszkola. Z grupy.
Idę z maczetą i pianą na ustach.
I też słyszę od dzieci, że boją mi się coś mówić, bo od razu się zdenerwuję i na wszystkich pójdę nakrzyczeć.
Biała pod piegami. Z furii.
Matka obronna jestem.
Do łydki skoczę.
Od jakiegoś czasu, dzięki pomocy przyjaciółki, świadomie niekiedy knebluję się i nie mówię, nie interweniuję natychmiast, żeby dziecko samo miało czas interweniować. Jeśli, a tak jest najczęściej, nie dzieje się nic, z czym się nie upora samo.
Ale mam z tym kłopot. Cena za oddanie dzieci placówkom, obcym dorosłym i cena za wychowanie mnie samej do życia w trybie 997.
I być może cena za to, że placówki rozsiane po mieście, że do każdego miejsca długie odprowadzanie myślą, analiza, niepokój, czekanie na telefon od szkolnej pielęgniarki, a nie zna życia, kto takiego nie odebrał, masa krytyczna scenariuszy możliwych.
Nie wiem, właściwie to nie wiem, jak to naprawdę uspokoić. Trudne.
No i znowu o ważnej sprawie przypomniałaś, dziękuję. Tak, jedną z ważnych przyczyn hodowli szklarniowej jest zagłuszanie sumienia. Iluzja bezpieczeństwa przez odcięcie od rzeczywistości. Żeby uniknąć przeszkód, w których pokonaniu nie weźmiemy udziału.
Tak właśnie.
W 90% dzieciństwa moich dzieci nie biorę udziału. I mam z tego powodu potężny wyrzut sumienia.
I przecież ogólny matematyczny wzór i proporcja czasu spędzanego z dziećmi w poprzednich pokoleniach i oraz w naszym pokoleniu matek delegujących wychowanie dzieci innym instytucjom jest szalenie podobny.
Tylko wcześniej nazywało się to dzieciństwem, a teraz macierzyństwem.
Wcześniej dzieci były puszczane samopas, chowały się razem, z kluczem na szyi albo nie, ale rodzice przecież pracowali w większości.
Teraz jest jakiś kłopot. W naszej głowie. Widmo porzuconego przez siebie dziecka. Jakby przedszkole i szkoła były oddaniem do okna życia. Co na matkę nakłada konieczność żmudnej rekompensaty w postaci sporządzenia dziecku dzieciństwa wysokiej jakości o aromacie identycznym z naturalnym.
Ja mam to nieustanne poczucie. Że odkąd mam dzieci, żyję kilka żyć równolegle. Częściowo za nie. Hipotetycznie i z wyprzedzeniem stawiając czoła i osłaniając przed uderzeniem w ostrą krawędź grupy rówieśników.
To ja to sobie teraz grzecznie pójdę przemyśleć.
Również jako matka niespełna piętnastolatki po raz pierwszy.
Coś jest na rzeczy z tymi wyrzutami sumienia, z tym popłochem, z "walką" o dzieci i zapracowaniem między 8 a 19. Takie czasy. Wszystko w okół wytyka nam palcami jak się powinno wychowywać, dbać … w domyśle i małym drukiem – jak tak nie robimy to krzywdzimy własne dzieci. I wiele trzeba wysiłku, aby w to nie wierzyć, aby zachować zdrowy rozsądek.
Często ostatnio wracam do mojego cudnego dzieciństwa (tak miałam to szczęście!) i szukam tam odpowiedzi dlaczego teraz moje dzieci nie mają takowego?
I wychodzi mi w tym rozkminianiu i rachunkach, że chcę im ułatwić, pomóc, ale to ma służyć głównie mnie – aby było prościej, żeby nie trzeba było główkować nad argumentami, stawać oko w oko z dziecięcym zniechęceniem, aby nie trzeba toczyć bojów z konsekwentnym wymaganiem, obowiązkowością. Bo moja głowa zmęczona pracą, dyspozycyjnością, niepewnością jutra, gotowaniem, wszechobecnym naciskiem na posiadanie (choćby na kredyt) nie mam już ochoty i siły na wymagające empatii i cierpliwości wychowywanie, Nie jestem z tego bynajmniej zadowolona. No i włącza się wówczas tryb ochronnego klosza. Ochronnego dla siebie, mniej dla dziecka.
Ale mimo wszystko … nie posiadanie zmywarki przyczynia się do codziennych dyżurów w zmywaniu naczyń. Wynoszenie śmieci już nie należy do mnie. Porządki w pokojach – nie ma zmiłuj. Lekcje i tornistry – odpuściłam od września (udało mi się!) i w gimnazjum – co jest cholernie trudne i w podstawówce. I dają radę. Czują ciężar jedynki czy mierniaka, nieprzygotowania, czasami spóźnienia. Wiedzą jak smakuje i z czego się bierze. I głowkują jak tego już nie doświadczać! Ale nie jest mi łatwo z tym wszystkim. Najgorzej jest w towarzystwie, kiedy inni opowiadają w ilu zajęciach uczestniczą ich dzieci, jak odrabiają z nimi lekcje, jak pilnują, dbają. Nie odzywam się. Bo przecież o czym tu mówić? Że bez zajęć dodatkowych? Wówczas wieczorem po takim spotkaniu ryczę w poduchę, że jestem złą matką. Bo Marta tylko śpiewa, a Tymek tylko kopie piłkę. Staszek … bawi się w domu i w przedszkolu. A potem z trudem próbuję sobie przypomnieć, że przecież ja mając lat 10 biegałam po podwórku do wieczora, skakałam w gumę, huśtałam się na huśtawkach do poziomu :), a mają lat 14 dopiero zaczynałam poszukiwania grupy, zajęć, zainteresowań. I biorę głęboki oddech. I pytam moje dzieci czy są szczęśliwe. I spotykam Marty zdumiony wzrok: "Mamo, skąd to pytanie? Oczywiście."
Tylko mnie ten system nauczył, że długofalowa, ciężka praca się nie opłaca. Wynik się liczy, a nie droga.Mam kolekcję czerwonych pasków. Pełen komplet polskiej edukacji. Za co zresztą pokutuję do dzisiaj i uczę się pracy na nowo.
A są miejsca, w których uczy się nie po wynik testu?
Przeraża mnie, że w Teutonii dzieci sortuje się już na gimnazjalnym poziomie. Na te z orderami ocen lepszych i gorszych. Po czym przydziela się je wprost proporcjonalnie do różnych szkół, i tak niektórym zamyka drogę do matury i studiów. Już wtedy.
Codziennie małej pannie W. (tak, tak, pannie W.) wpajam wszystkie te rzeczy, których sam nie umiałem, bo dopiero dziś namacalnie się ich uczę. Czasem mam wrażenie, że to doświadczenie przypomina tranzytywnego ziemniaka w mundurku – wypisz wymaluj inkarnacja ojcowskich wskazówek i ektoplazma babcinych mądrości 🙂
Ładne 🙂
Myślę, że wszyscy tak chodzimy, krztusząc się od tego wpajania swoim dzieciom.
Tranzytywnym ziemniakiem w mundurku (dobre :>) jest przekazywanie świata dziecku, w tym sensie jesteś tym ostatnim z plemienia, który zawziął się i został z młodym, żeby je nauczyć.
Tak chodzimy. Czasem ze zdartymi gardłami.
Opowieści o świecie rzecz ważna.
Ja – nie wiem jak Ty, jak wszyscy – mam niejaką dysproporcję w dzieleniu się z dziećmi wiedzą (dużo opowieści), a dopuszczaniem dzieci do realnych czynności, do – robienia świata, do robienia prawdziwych, ważnych rzeczy (mało, nieproporcjonalnie mało).
I bardzo się zastanawiam – dlaczego tak.
Proszę Cię.
Poukładane masz, jak złoto.
Odpowiedz Marty mówi sama za siebie.
Pięknie doświadczasz tego stopniowego oddawania samodzielności tym, do których należy, wspaniale, jakie to jest trudne, rany boskie – i jak rzadko udaje się to w ten sposób przeprowadzić.
Ja się nie nadaję do wożenia na regularne zajęcia dodatkowe. No musiałabym bym inną matką, nie pracować pewnie, tylko poświęcać się ofiarnemu syceniu dzieciny boźdźcami stymulującymi rozwój ręki prawej i lewego ucha. Nie mam siły. Wytrzymałam na próbę we wrześniu kawałek baletu dwa razy w tygodniu, ale z zawałem od stania w korkach ze stoperem, z opadniętą szczęką od otwierającego się woreczka z realnymi kosztami tej – umówmy się – sympatycznej zabawy. Nie umiem, no. Szlag mnie trafia. Nie rozdwoję się, już i tak niemal nie mam doby i snu. Jedyne, czego pilnuję, to wyboru placówki edukacyjnej, która ma mi przechować dzieci w stanie niepogorszonym. Tyle.
A największa sztuka, to ta samodzielność.
Co naszym dzieciom z naszych rozwojowych hipotez i wypruwania żył na eksperymenty, jeśli bieganie pod domem jest prawdopodobnie najfantastyczniejszym eksperymentem.
Strasznie mi zależy na tym, żeby dzieci same czegoś chciały. Żeby miały własne marzenia.
Marzenia.
Nie zamówienia i gdakanie "chcę to".
I żeby to były własne marzenia.
I żeby ścieżka do marzeń była własna i nienajprostsza.
I to ładne, najostatniejsze – żeby czuły własną radość. I dumę. I lęk.
No.
Więc niech tylko śpiewają i tylko kopią piłkę. I jak są smarkaci, niech się bawią i niech niosą talerze do stołu.
Byle sami chcieli.
No.
Marzenie i radość.
Uściskuję.
Pięknaś w wychowaniu.
🙂 sporo kosztuje mierzenie się z współczesnym pędem i mnogością bodźców
sporo trudu wymaga zachowanie zdrowego rozsądku
i powtarzam sobie, że chcę być wystarczająco dobra dla moich dzieci i nie porównywać się ciągle z innymi
I tak Katachrezo 🙂 niech dzieci marzą, pragną, tęsknią.