Depozytariusze historii

Depozytariusze historii

The Invisible Mother by Retronaut

Zdaje się, mamy kota. Który daje nam szkołę, owszem, waldorfską z ducha, dziękuję. Mamy zajęcia z głaskania, drapania, gonienia i gryzienia. Kot jeszcze trochę siedzi na walizkach, bo w momentach powrotu świadomości dławi nas wstępny lęk przed przywiązaniem i bieg na dezorientację; jak teraz i co planować, jak naszą wielorodzinę wyprawić na wakacje, czy alergia najmłodszej stwierdzona pieczątką laboratorium włączy się znienacka czy nie, pytania rzecz jasna pozostają bez odpowiedzi, bo kot słodziak, drapichrust i wichrzyciel, nieletni tłuką się werbalnie o kolejność iskania, ja mam manicure okolony kodem kreskowym zadrapań, a sen kota spędza nam własny z powiek – “ciiii, kot śpi”, “mamo, nie spałam od 1:00 do 4:00, bo kot chciał się bawić”. Nie, kot nadal nie ma imienia, jak przystało na rodzinę przebierającą w słowach – chwilowy noname, ale nie przeszkadza mu to w zawziętych polowaniach na własny ogon i liczne ludzkie nogi opodal. Najbardziej dramatyczny scenariusz to czarna skarpetka na wybiegu – 100% gwarancji, że zostanie dogoniona i zadławiona w morderczym zacisku kocich łap, pazurów i zębów.

Czy ja może wspominałam, bez związku, a na pewno nie zgody, jak nasza średnia córka, czteroletnia wówczas, zobaczyła na drodze przejechanego liska i w ekstazie zakrzyknęła: – Przejechany lisek, o jaki straszny słodziak, możemy go wziąć do domu? No to już wspomniałam.

A moja mama na przykład nadal wspomina rozmowę z moją najmłodszą córką w niedawny dzień matki. Zasadniczo wspomina codziennie. Nieletnia spontanicznie włączyła się do moich życzeń składanych telefonicznie i wyznała, po sapersku, rozbrajającym ciachnięciem: – Babciu, gotujesz niedobre rzeczy, ale bardzo Cię kocham.

– Nie gniewam się, śmieje się codziennie moja mama. – Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłabyś się pogniewać, mamo, odpowiadam z coraz serdeczniejszym zaskoczeniem. Jeśli wiecie, co mam na myśli.

Wraz z wiosną, która potargała sad, odrastają we mnie rozmaite historie i pragnienie, żeby poocalać cudze życia, ponabierać chociaż po blaszanym kubku ze strumienia opowieści, zanieść kawałek dalej, przerzucić w przyszłość. Z biegiem czasu mocniej od wyrafinowanych fikcji potrzebuję wytrawionych błędnymi ogniami pamięci życiorysów, zachłannego spisywania siebie, niechlujnych raportów z oblężonego dzieciństwa, pospiesznych sądów, sprzecznych rad i nadmiernie ugruntowanych opinii. Żeby było widać jak na dłoni, a już nie trzeba było wróżyć. Żebym nie była osamotniona w pomyłkach i nie pozostała niewyjaśniona w swoich piwnicach i strychach.

Dawno dawno temu, w zeszłym roku, tropiąc w sieci życiorys Marka Raczkowskiego, natrafiłam dzięki literówce na archiwum losów ludzkich My life i historię życia Henryka Rączkowskiego. Strasznie poruszająca i śmieszna zarazem jest solenność tego własnego życiorysu, nieco inna od stenotypowanych niezdarnie ręką współczesnego absolwenta szablonowych CV, wyznań w Times New Roman, zaczynających się od słów i wyrazów, w których pawi ogon wykształcenia rozkłada się od przedszkola im. Koziołka Matołka, a kończy na nieheblowanej ogładzie przymusowych zainteresowań. Taksonomia zasobów ludzkich bez miejsca na życie, czyszczenie pamięci gatunku z nieistotnego kurzu codzienności, melioryzacja morza martwego spraw niedokonanych. U nas po godzinach nie chodzi się po wodzie, bo to nie wypada, historię własną należy okroić z różnic międzyludzkich, zostawiając co najwyżej interesującą foremkę do piasku w klepsydrze i ze dwie anegdoty, by przyciągnąć do atrakcyjnych podobieństw i zbieżności z profilem poszukiwanego kandydata na Was. Historię życia Henryka Rączkowskiego dedykuję wszystkim cichym i spokojnego serca, nieoponującym w sytuacji i posłusznie wyregulowanym w trybie, jak woda w temperaturze ciała, wszystkim niezmieniającym status quo, bo się spocą, wszystkim, których ulubioną potrawą jest danie dnia, wszystkim, którzy nie podważają kodeksu, choćby miał ich zabić. Jesteśmy tacy nienaturalnie upozowani do życia, z broszką zalet na niedzielnym szalu, a w środku piekło i szatani z odrobiną peperoncino, może niech jasna cholera trafia te wszystkie półprawdy trochę celniej, bo ile epok tak jeszcze spędzimy, już w połowie własnej martwi?

W przestrzeni wszystkich możliwych historii prywatnych panuje zdumiewająca cisza. A jedne z najcichszych historii to historie kobiet. Kiedy kobiety już o sobie mówią, starają się mocno zalegalizować swój związek z oficjalną rzeczywistością, w miejsce pieszczotliwie ocierającej się o szaleństwo krzątaniny życia, podstawiają historię dokonań i dowody zasług, historie erotyczne zawsze starannie wycięte z pamięci, żadnych radykaliów i odstępstw, jeśli zdrady, to dla dobra i w imię. Była dobrą żoną i matką. Nic waginalnego, od pokoleń (nasze) kobiety rodzą się bez drugorzędowych cech płciowych, co szczęśliwie ułatwia higienę intymną.

W ostatniej, wygłuszonej sali – historie kobiet – matek. Wyjście tylko przez pomnik i szkaplerz, opcjonalnie przez zapadnię “Faktu”. Znacie zdjęcia niewidzialnych matek? Doskonale oddają pozycję, z jakiej do nas docierają historie macierzyństwa, i z której jednocześnie do dziecka dobiega głos matki. Osobista historia matki jest wyłącznie pretekstowa i szczelnie zakryta. Głos – stłumiony, zdławiony ciężką i gęstą materią, która pokrywa matkę, jednocześnie łącząc i dzieląc ją z dzieckiem. Materia ukrywa matkę, która musi zarazem być ciągle i na zawsze zniknąć, łączy dziecko i matkę na wyciągnięcie ręki, matka jest wyłącznie drugą skórą dziecka, wyściółką miejsc przez nie zdobywanych, jest potrzebna jako energia, ciepło i katalizator spraw, od których zaczyna się następne życie. Kosztem, choć tak, jasne, z zyskami.

Matka – własny fantom – istnieje i spaceruje w przyszłość zaledwie jako niewyraźny kontur, zarys postaci majaczący w tle, mimo, że ta śmiesznie chwiejna figurka dziecka nie usiedziałaby ani sekundy sama; trzymają ją ukryte ręce, uspokaja bezpośrednia bliskość; dziecko słyszy głos matki w samym środku własnych myśli i traktuje je jak mądrzejsze, szybsze własne. Widzicie ten portret? Rozpoznajecie na nim siebie? I – czy udało Wam się kiedykolwiek odsłonić własną, nieznaną Wam matkę – kobietę?

Myślę o tym z czystego egoizmu, który jest pełen nieoczekiwanej rozpaczy, mojej nieporządnej żałoby po utracie siebie i moich rekonstrukcji mniej samej. Bo czy moje dzieci mnie znają? Mnie – mnie? Co im po mnie, skoro to one?

Czy pamiętacie życie własnej matki? Miałam w swoim życiu taki moment, żeby swoją matkę w jakikolwiek sposób spisać, utrwalić, zabezpieczyć się na to przepowiadane od kilkudziesięciu lat potem, bez niej. Pod rozmaitymi pretekstami spisywałam jej opowieści z dzieciństwa, ulubione zabawy, groźne przygody w rodzaju utłuczenia rzuconym zbyt celnie kamyczkiem potężnej maciory w ogrodzie rodziców. Która to maciora następnie podle zmartwychwstała, niestety już po wymierzonej mamie karze. Spisywałam też nazwiska, imiona, daty urodzenia, powiązania i koligacje wszystkich znanych mamie członków rodziny i zrobiłam zalążek drzewa genealogicznego online, do którego rewersy historii długi czas później dopisał mało mi znany kuzyn, równie żywotnie zainteresowany ocalaniem własnego błahego rodu o korzeniach warzywno-zbożowych.

Poraża mnie nasze niedbałe przemijanie i topnienie, doniczegowienie w codzienności, pół mojej góry lodowej, której wierzchołek znacie, zużyłam na wodę do mycia naczyń, dzieci nie bardzo wiedzą, kim naprawdę jestem, nie wiem ja sama, może Wy wiecie i zapamiętacie, a ja zapamiętam Was w zamian?

Dotarło do mnie z całą mocą to zaniechanie naszej kultury, nasz pokoleniowy zespół zamknięcia na pamięć zwykłych innych, kiedy niedawno poznałam dziewczynę o kompozycji szkatułkowej, która od lat dźwiga własne i cudze historie, jest depozytariuszką życiorysów na ukończeniu, która pozwala innym opowiadać siebie i ofiarowuje im coś bezcennego: wytrzymuje ich historię. Wszyscy powinniśmy mieć takich ludzi i być takimi dla innych. Ocalać, rozumieć, nosić. Ordnung muss sein und zeit.

Będziecie?

P.S. Warto rozmawiać i pytać. Niedawno, niesiona wewnętrzną potrzebą kronikarską, nieostrożnie zapytałam ukochanego przed zaśnięciem: – Co zbierałeś, jak byłeś mały? I usłyszałam: – Niedopałki.

Jak naprawdę porządnie zrozumiem zasadę wykorzystania niedopałków do odpalania z fasonem zapałek o podeszwę, to podejmę się go zreferować. 

Abecadło

Abecadło

Gazeta codzienna by Nieletnia

Kiedy moja pierwsza córka poszła do przedszkola, a było ono najpierw miejskie, a potem wiejskie, miałam wielokrotny zawał. I był on związany z edukacją.

Poszła do przedszkola, znając już litery i cyfry. W domu rozwiązywała nieprawdopodobną ilość zadań. W przedszkolu uczyła się czytać jako trzy, cztero, pięcio i sześciolatka, żeby potem zacząć naukę literek po raz piąty, jako siedmiolatka w pierwszej klasie. Pierwszą książkę przeczytała przy tym samodzielnie w wieku lat pięciu i była to “Kubuśka” z krótkimi, prostymi rozdziałami, a dalej – rosnąca biblioteczka książek coraz trudniejszych, w utrzymywanym do dziś rytmie jedna książka dziennie.

Żeby było co z nią zrobić, całe przedszkole przeżyła w trybie powtórkowego rozwiązywania zadań przewidzianych na swój przedział wiekowy. Najpierw rozwiązywała jeden komplet podręczników i zajmowało jej to kilka tygodni, następnie panie z przedszkola wyciągały z szafek serię książek innego wydawnictwa, nieprzerabiany aktualnie w grupie, i córka zajmowała się tym przez kolejne tygodnie. Do końca roku obracała tak kilka razy. W czasie kiedy reszta jakoś tam poskramiana zajmowała się generalną odmową przyswajania literek i cyferek. Przypuszczam, że jest to bardzo częsta historia. Ciąg dalszy możecie sobie wyobrazić – w szkole.

Socjalizacji szkolnej mało ufam. Istnieje jako bardzo represyjny system zakazów i wkomponowanie w obowiązujący stan rzeczy. Adaptacja ciosaniem. Pozornie taka porządna, bez dewiacji, z laurką dla mamy, choć nietaktowna, gdy model rodziny odstaje od 2+1. Uczy liczyć, ale nie na siebie. Daje punkty, ale szczodrzej ujemne. I wszystko to niezwykle zaskakuje, kiedy odbywa się kolejny raz w rodzinie. Co nas zdruzgotało, to nowa, już odruchowa reakcja 7,5-letniego syna, który w żartach na temat dobrego i złego zachowania wymyślał, za co jeszcze pani w szkole mogłaby dać mu ujemne punkty. Albowiem obowiązuje system in minus – dorobić się możesz jedynie kar i z takim debetem osiągnięć dobrnąć do końca roku. A teraz nagroda w postaci braku kary dla najmniej niegrzecznego. Wspaniale po prostu. Właśnie o tego rodzaju wierze w siebie marzymy dla dzieci.

Więc nasza szkoła, nasza średnia krajowa nieodwracalnych zmian w wyobraźni i lot koszący po czubkach naturalnej wysokiej samooceny. Dinozaur wyginie czy wyewoluuje bliżej człekokształtnych?

Bo ja na przykład nie jestem pewna, czy jakaś szkoła zechce aby na pewno zachwycić się gazetą codzienną wykonaną przez moją najmłodszą córkę. Nieletnia poprosiła mnie, żebym wysłała ją do całego miasta. Bo jest tam starannie przygotowana atrakcja. Więc wysyłam do Was. Wraz z niespokojnymi pozdrowieniami zza zasieków podstawy programowej, w której jak w niczym w tym kraju od lat się nie mieszczę.

Dzień poltergeista

Dzień poltergeista

God, save the Barbie!

Otrzymaliśmy dziś w dostawie ogólnokrajowej dzień podwójnie wolny z miętówką mistyczną racjonowaną przez wspaniałomyślne państwo.

Pod moim stuletnim balkonem chodzą odświętnie ubrani konkwistadorzy skromnie gasnącej epoki naziemnej i anonsują niedzielę. Cały ten zgiełk taki dziś ładnie wytłumiony dobrym wychowaniem, choć z mimowolnych skrzywień trajektorii ruchu wynika, że duch święty latał kędy chciał, a nie zawsze udawało mu się odbić od absolutu w nielicznym monopolowym na stacji benzynowej.

Szanuję stadną apokalipsę niedzieli, która dokona się jak co weekend nocnym powrotem lokalnego taty. Sprężyna tygodnia nakręca czas kolisty, który być może spóźnia się o całe jedno zmartwychwstanie, ale nigdy nie marnuje dobrej okazji. U wszystkich dokwaterowani Kacper Melchior Baltazar, jak to wszystko odchować, wyżywić, a imienin ile. I ot, co rok – prorok i lato, niewierzący na plażę, wierzący na tłumne nabieranie wody święconej do słoiczków po keczupie, będzie na popitkę i kamień nazębny.

Małe Polski. Plemiona telewizyjne, zasypiające ufnie nad gazetką promocyjną z Tesco. Poprawiające sobie widoczność wymianą osiedlowego kina na Biedronkę. Całe jedno pokolenie jak dotąd nie wstało z kanapy. Niechby i testy gimnazjalne były z gazetek reklamowych. Okazje wielokrotnego wyboru. I trudne obliczenia na alkomacie jednorazowego użytku, jeśli wypiłem cztery piwa, to kiedy będę mógł prowadzić. Wiedza powinna być codziennego użytku. I utwierdzają dzisiaj krytycy u Zimno, żadnych bójek na Kopalińskiego, nauczmy się wreszcie.

Tabletki na życie w tym kraju jeszcze długo będą z krzyżykiem.

Dziewczynka orwo kolor

Dziewczynka orwo kolor

city colors by Katachreza

Wydarzam się teraz trochę częściej. Znowu. Odrosłam sobie jak ogonek zwinki, porzucona przez siebie w czasach zagrożenia. Zachłannie zbieram  kolory. Nowe i używane.

Nierealnie różowy niedopałek, pół spranej tęczy dziecięcych koszulek, trzy chude kolorowe torebki spięte żółtym paskiem, przejrzałe truskawki, ogórek, maślana zieleń sałaty cukrowej.

Staranne nazwy owoców i warzyw na brudnych straganach, w biegu skanuję kartoniki kodowane flamastrem. Ziemniak polski. Nasza truskawka. Wiosna importowana powoli przechodzi w krajową; nad rynek wraca zapach identyczny z naturalnym, ciepła zapowiedź leciutko sfermentowanych wieczorów.

Kalendarz stojący w miejscu znowu ruszył, mój ojciec jeszcze raz kosi pierwsze w roku wysokie trawy i udziela się towarzysko w przykościelnym Towarzystwie Dobrej Śmierci; jest to rodzaj ćwiczeń. Mama sieje, żeby zebrać, ale jak co roku nie wie, czy człowiek tego groszku, buraczka dożyje; ze mną udało jej się już trzydzieści sześć razy, z moją siostrą już ponad pięćdziesiąt. Więc groszek kolisty. Wszystko gotowe, ojciec wynosi na słońce garnitur z pięćdziesiątej rocznicy ślubu, ma wystarczyć. Mama ciągle nie wie, w co się ubrać.

Ja wyszłam z ich domu przez sklep z pamiątkami. I szafę czarnych ubrań. Powolna wylinka ze spranego płaszcza Konrada; wyrosła mi świeża turkusowa skóra, czuję się zabliźniona jak nigdy dotąd. Dostałam konwalie od E. i bzy od Zuzanki. I starą ulicę ciężko pachnącą upałem i dzikimi kwiatami, pomyłka dzielnicy i przepowiedni deszczu dziś jeszcze na moją korzyść. Jest noc śpiewających ptaków, dopiero teraz odzyskują przestrzeń. Rozumiem je dobrze. Słucham ich kosztem snu, płacę nim za wszystko, ale mnie też dopiero teraz słychać.

Moje niedaleko od szosy. Moje smutne. Moje miejskie grzebanie w śmietniku dnia. Mój brak ogrodu. Kolory jak krople do oczu. Pozdrawiam Was, drodzy ludzie. Jestem sobie. Blisko.

Zakaz lizania gabloty

Zakaz lizania gabloty

Zakazy by Polska

Rok temu, w wakacje, zdobyliśmy Malbork. Zamkowa restauracja Gothic z aspiracjami,ale bez perspektyw, przywitała naszą rodzinę z czwórką dzieci na wskroś polskim gestem przyjaźni. Duży wolny stół, dzbanek kompotu, kredki, bloki i korony dla dzieci. Po kilku godzinach zwiedzania – błogostan.

– Musi się Pani przesiąść, powiedziała do mnie kelnerka, zamiast przyjąć call for espresso. – To jest stół dla dzieci, tu nie wolno siedzieć. – O…ok? To proszę inny stół, możemy wziąć kredki? -Nie wolno. – Ale dlaczego? – Bo wie Pani, tylko na tym jednym stole mamy obrus, który mogą brudzić dzieci. I niech państwo usiądą przy trójce. – Ale nas jest sześcioro. – Ale dzieci zostaną przy stole dla dzieci. Będą mogły rysować. – Ale dzieci będą jadły obiad, potrzebujemy 6 krzeseł. -To państwo będą siedzieli przy trójce, a dzieci przy stoliku dla dzieci. – To dzieci mają zjeść przy tym stole? – Nie! Tam nie wolno jeść, to stół dla dzieci! – Ok, dziękujemy pani, do widzenia.

Tak było. Do wędrówki po naszym kraju trzeba mieć nerwy ze stali i własny pomysł na wszystko, bo sztanca nie przewiduje tak licznych składów osobowych w fabule wakacji.

Postanowiłam wkleić tutaj swój własny niegdysiejszy komentarz do marcowego posta Zimno, bo wskutek nadejścia ciepłej wiosny i objawienia się rodzin na ulicach, w restauracjach, bramach i na placach zabaw, wydaje mi się boleśnie aktualny i tęsknię do świata, w którym jest możliwe i bez dąsów przygotowane nienerwowe wrastanie dzieci w społeczeństwo, bez spychania w kącik malucha syknięciami gości. Pamiętny pomysł stref wolnych od dzieci, z którym rozprawiła się Zimno, ciągle we mnie tyka. Jak bomba. Nie, nie czuję się w tym kraju chciana, mimo że łożę na spory kawałek przyszłego pokolenia, które będzie musiało jakoś sobie cichutko urosnąć i wesprzeć skrzydłem emerytalnym dzisiejszych syczących.

Nie chcę, żeby którekolwiek z moich dzieci rosło w cudzym zakazie, spocone ze strachu, przed umowną granicą Pań Halinek. Jest pewna elementarna różnica pomiędzy wychowaniem a represją. Naród, który wyrasta z dzieci wychowanych na zakazach i karach, na punktach ujemnych i rodzicach biorących stronę strażników syczących “nie wolno dotykać” – potem nie dotyka. Ani rzeczy, ani istoty rzeczy. Nieźle za to recytuje i karnie maszeruje w pochodach okolicznościowych.

[Z komentarza, więc może ktoś z Was czytał, wybaczcie] Kiedy byłam w Barcelonie, wieczorami wokół restauracyjnych stolików biegały stada dzieci. Rodziny, przyjaciele, znajomi, jedli kolację pod gołym niebem, rozmawiali głośno i śmiali się zaraźliwie, a wszystkie uzbierane dzieci czasem jadły, a czasem przemieszczały się przez restauracyjną wioskę spontanicznym wężem. Nie drgały niczyje oburzone wąsy, nie było zmęczonych animatorek, linii Maginota w formie praktycznych stolików rodzinnych w bocznej, wygłuszonej sali, po prostu błyskały gołe pięty w sandałach, a wokół kotłowała się nienatrętnie żywiołowa radość.

Place zabaw jeszcze przed północą pełne były dzieci z leniwie gadającymi ze sobą, śmiejącymi się głośno matkami. Po północy do domów wracały niecicho całe syte rodziny, a ojcowie poważnie prowadzili na plastikowych jeździkach i rowerkach z kaczuszką chylące się już trochę ku upadkowi senne dzieci.

U nas dzieci wrzuca się w świat w modelu “Nie przeszkadzaj”. Cichutko, nie wolno, nie dotykaj. Przesadzam? Ależ kochani, nigdzie nie ma takich muzeów, jak w Polsce. Nigdzie. Takiej szyby, co jej nie wolno palcem. Takich eksponatów chronionych jak śnieżyczka przebiśnieg. Takich opancerzonych kopii oryginałów. Tylko moje dziecko weszło w Poznaniu w kościec, ościec zrekonstruowanego prawieloryba czy innej praryby i go zawaliło.

U nas getto restauracyjne jest preinstalowane lokalnie, w polskiej głowie, która wychodzi na mrożoną krewetkę po szacunek i godność, odświętna, na barykadę barakudy :>. Za szarlotkę naszą i waszą. Za pieniądze.

U nas się trzyma pod kluczem, nieufnie, na dystans. Węgiel, dziecko, samochód, rozwód, śmierć i romans, Rozmawia się z obcymi GŁOŚNO, po polsku głośno sylabizując PA-NI-PÓJ-DZIE-W-PRA-WO-NICHT-VERSTEIEN-PRZE-PRA-SZAM-U-MNIE-JESZCZE-TROCHĘ-OKUPACJA.

A południe tak jakoś żyje. Jak maleje upał. Zasypia wesoło, chociaż kryzys. Bawi się i odpoczywa razem, całym rodzinnym miastem, rodzinnym miasteczkiem i rodzinną wioską. Na włoskiej fieście w miasteczku pod Rzymem chłopaki i dziewczyny od ledwo zaczynających chodzić po już ledwo powłóczące nogami do nocy wymachiwały bioderkiem naturalnym i sztucznym, w symbiozie, bez pyskotrzasków światopoglądowych, tamując ruch na jedynym rondzie w starym centrum. Razem, wyobrażacie sobie? Straszne, co? Tak się lubić i spotykać.

Są miejsca, gdzie świat jest jakiś taki – bardziej wspólny. Nie na kartki. Bez listy i kart wstępu.

Jestem przeciwko krajowej godzinie policyjnej, która jest o każdej i wszędzie. Przeciwko rozwiniętemu systemowi zakazu gry w piłkę. Przeciwko utracie podwórek. Przeciwko lękom i całej tej walerianie izolacji każdego od wszystkich. Przeciwko prawu separacyjnemu i stanom lękowym.

Przypomnijcie sobie. To miejsce, w którym Was nie chcą. Do którego nie powinniście wchodzić. Bo nie pasujecie. Wypadacie z obstalowanego u krawca garnituru społecznego zębów, a wszystkie mądrości. Za młode na, za stare na, za biedne na, za bogate na, za wierzące, za niewierzące, za głupie, za mądre, za bezdzietne, zbyt hojnie obdarzone potomstwem, w za krótkich spódniczkach i w zbyt bibliotekarskich sweterkach.

Przypomnijcie sobie, skąd kiedyś wyszłyście w ataku duszności i wstydu.

Ja w naszym miłym kraju wychowałam samotnie dziecko.
Doprawdy restauracyjne gettko byłoby zabawną wisienką na torcie wykluczeń.

Doprawdy byłabym rozbawiona, gdyby ktoś mnie jeszcze z któregoś powodu nie chciał.
Z jeszcze chociażby jednego.

Nicht für Frauen mit Kindern.
To może opaski?

Cieniutka jak opłatek banderola na zatłuszczonych stronach karty dań dla milusińskich? Tutaj z boku, troszkę na uboczu społeczeństwa, które winszuje sobie spokojnych skrzydełek.

To może cała dzielnica? Województwo?
Państwo kobiet, rodzin z dziećmi może?
Tak ładnie wyrosną.
Na nas.
Prawda, jak to dobrze?