Buciki

Buciki

Il Nido by Franco Matticchio

Czy zastanawiacie się czasem, co wyrośnie z Waszych dzieci? I co z Was samych wyrosło? Bo ja się mocno zastanawiam.

Kiedy tak chodziłam po Pradze w zeszłym odcinku, to wykonałam sobie nieodpłatną refleksję w zakresie świadomości własnej. Że właściwie nie jestem dzieckiem. (lat 36, wiem, że refleksja może wydawać się nieco spóźniona). I że jestem dorosła. (już połowę życia jestem dorosła). I że jestem rodzicem. (od prawie 15 lat jestem rodzicem). I że jakbym szarpnęła się intelektualnie na zmianę perspektywy i zaczęła patrzeć w przyszłość, zamiast w przeszłość, to byłabym trochę mniej zdenerwowana. I może mniej zmęczona. I mniej przygnębiona również.
I jeszcze pomyślałam sobie, zajadając wiaderko lodów (śmietankowe z parmezanem, przypominam), że chyba tych wszystkich fajnych rzeczy, których nie dostałam zasadzonych porządnie w głowie, jak pelargonii (w umywalce), mogłabym dorobić się sama. I tak je mieć i dawać sobie i własnym dzieciom i całej rodzinie. I w taki prosty sposób zmienić. To, co się da zmienić. Bo to, czego się nie da zmienić, wygląda na skamieniałe jak mydełko Fa znalezione w ręcznikach rodziców po jakichś 20 latach. I można to ewentualnie spróbować wymydlić, ale jest ryzyko, że potrwa zbyt długo i pokaleczy ręce nawykłe do opatrywania ran komentarzem.

Już po powrocie – miałam testowe nieprzyjemne przeżycie wewnętrzne. W domu rodziców, skąd odbierałam dzieci, ojciec usilnie mi coś próbował opowiedzieć. Jakąś historię rozgrywającą się na przestrzeni lat pięćdziesięciu, w kilku kartografiach o niejasnym zarysie granic państw ościennych, w języku i czasie zaprzeszłym. A ja, trzydziestosześcioletnia, nie słuchałam go, odsunięta i niechętna. Bo wciąż jestem na niego zła. Za to, jaki był dla mnie, kiedy byłam mała i duża trochę już też. I miałam ochotę mu to wykrzyczeć trochę, no ale nie wykrzyczałam i chyba tak jest lepiej. I chciałabym już odwrócić w sobie tę historię do końca, wyrosnąć z niej całkiem. Odebrać drugi dowód osobisty i wyprawić sobie osiemnastkę. I dobiec, dojść do siebie. Samej. Podpisać w sobie porozumienie bezstronne, zlikwidować barierki, wstawić większe okna, wybetonować trwały podjazd, ale bez wojny z szatanem, światem i ciałem.

Muszę tylko zastosować do siebie tę praską refleksję. Nie tam, nie w domu rodziców. Bo ja tam już nie mieszkam. Mieszkam tutaj.

Tutaj sobie będę siebie robiła. I rodzinę i teraźniejszość i przyszłość.
Sprzątam.
Ale tym razem swoje rzeczy. Tylko i wyłącznie swoje. Segreguję i wyrzucam albo zostawiam. Przepakowuję się do mniejszej torebki. Do której mieści się mało i trzeba to wybrać starannie. Czy wszystko co moje, warto nosić ze mną. Na początek wyplułam kamienie, które nosiłam latami, żeby się nie zająknąć na żadne niewygodne tematy. Są już białe.

I dociera do mnie, jak fala gorąca, że jestem tak bardzo kochana. W moim tutaj. I że ja – tak kocham.

Ale numer.

Jestem kochana. Podziwiana. Wielbiona. Dla mnie, słabej od wróżonego nieudania się, morderczo niepewnej kobiety, której nieosiągalny świat pokazywano na słabym żółwiu z piasku, i zawaliło się, to wielkie odkrycie. Że to ja jestem światem. Pozwalam sobie na to, żeby to do mnie całkowicie dotarło. Nareszcie. Bo bałam się słuchać. I komplementów. Wolałabym same złe rzeczy, wiadomo, w nich jak ryba w wodzie, do zadławienia się powietrzem. A tu miłość mojego życia. Zaczynam rozumieć, co do mnie mówiła. I mówi. Nie przestaje. Jestem z miłością mojego życia. I chce mi się śmiechu. Po kolana. Najbardziej na świecie lubię się śmiać.

A wspominałam, że kiedy smarkaty kolega z późnej podstawówki wiózł mnie smarkatą komarkiem z wyprawy na leśne dzikie czereśnie, to mnie zgubił i nawet nie zauważył? Wjechał w dziurę w leśnej drodze, podskoczyliśmy, ja zawisłam w powietrzu, komarek wyjechał spode mnie, kolega pojechał sobie spokojnie dalej, a ja, walnąwszy awersem o glebę – zostałam w lesie, a następnie grzecznie wróciłam pieszo.

Tak od tego układania sobie przypomniałam. I od śmiechu mnie boli.

Miałam zapytać – jak się właściwie hoduje dzieci w Waszej rodzinie?
Rodzic – wersja czujny bernardyn z baryłką ovomaltiny, wykopujący ofiarnie przychówek spod zaspy kilkanaście razy dziennie? Czy raczej myjnia ręczna bezdotykowa, samo wyszło, to samo wróci? Jak Was wychowywano? Jak lepiej? Jak teraz, kiedy na drodze 997, 112, wilcy? Jak ogarniać codzienność, pochwały i smutki, do kiedy wycierać po kąpieli, od kiedy stawiać na samodzielność, jak się rośnie w matczynej nadgorliwości, a jak na głębokiej wodzie, co w tym ważne? Jak to z Wami było?

Mój starszy brat na przykład z podróży po Europie Zachodniej regularnie przywoził dla swojego dwu- trzyletniego synka odżywkę mleczną Hipp w puszkach pięciokilogramowych. Późnopeerelowski synek wypasany na zachodniej odżywce rósł w oczach, również po odstawieniu odżywki.

Mój ukochany bratanek, którego tu serdecznie pozdrawiam, w wieku lat piętnastu był już wyższy od taty, a osiemnastkę świętował ze wzrostem grubo przekraczającym 2 metry, oraz numerem buta obsługiwanym wyłącznie przez firmy szyjące obuwie na wymiar i Reeboka. Co zbiegło się w czasie z przyswojeniem przeze mnie wymaganych języków obcych, dzięki czemu o wiele lat za późno udało nam się rodzinnie ustalić na opakowaniach odżywek Hipp, recyklingowanych na strychu rodziców do przechowywania śrubek, iż pierwotnie zawierały odżywkę białkową Hipp dla kulturystów. Co mógł komunikować obrazek kulturysty na pudełku, ale nie musiał, niegdyś pochopnie uznany za dobrą wróżbę dla prawidłowego rozwoju małego polskiego chłopczyka.

Kontynuując rodzinną tradycję odpowiedzialnego chowu potomstwa, daję wikt i opierunek wysokiej jakości w gatunku pierwszy bernardyn rzeczpospolitej, leczący zanim choroba, co również obecnie zmieniam, gdyż zmęczyłam siebie i materiał genetyczny, który się nieco wstąpił nerwowo. W tej zresztą materii i okoliczności towarzyszącej, jak niektórzy z Was już wiedzą, moja droga Zuzanka zapewniła mi ostatnio fantastyczny wstrząs sezonu.

Wykonując z Zuzanką sporadyczny transfer najładniejszych ubranek dziecięcych, przekazałam niedawno dla jej córeczki śliczne jesienno-wiosenne buciki, z których moja córka zasmucająco szybko wyrosła, choć niekarmiona przecież odżywkami Hipp.

W dniu dokonania cesji obuwniczej odebrałam od Zuzanki uprzejmy telefon z pytaniem, czy mam jeszcze jedną parę takich bucików, co uznałam za komplement i dowód, że buciki się podobają. Zostałam jednak ponownie odpytana, czy nie mam drugiej pary takich samych. Żeby dało się dobrać dwa buty tego samego rozmiaru do pary. Bo jeden z przekazanych jest w rozmiarze 24/25, a drugi 26/27.

Otóż nie miałam drugiej pary. Moje dziecko chodziło dzielnie w dwóch butach różnego rozmiaru całą jesień.

Więc pocieszam się, że może nie jestem znowu taka nadopiekuńcza.

Praska wiosna

Praska wiosna

Sikający by David Černý
by Katachreza

Nie było mnie, bo wyszłam za jętyk.

Miałam siebie bezdzietną przez cały bity tydzień. Mogę jedynie powiedzieć, że różnica w zawartości siebie w sobie jest znaczna. I czasu w czasie.

Praga wiosną jest wspaniała. Bez biały i fioletowy kwitną na potęgę, w Angelato dają lody śmietankowe z parmezanem, świętemu Wacławowi David Černý osiodłał zdechłego konia, a Czesi są uśmiechnięci. W rejonach nieturystycznych nieprzymusowo serdeczni, w strefie zagrożenia turystą – ibidem. Bardzo, bardzo dziwne wrażenie. I starsi są. Widocznie starsi. Zza kontuarów i lad uśmiechają się panie i panowie, nie studiująca adolescencja. Nie zniknęli, jak w Polsce, z posad innych niż à la Pani Halinka. Są niearoganccy, uprzejmi po ludzku, pomocni i empatyzujący spontanicznie, rozmowni, ciekawi, nie burczą. Są staranni międzyludzko jakoś inaczej, zwyczajniej, nie z uwagi na zalecenie pracodawcy oraz kursy z zarządzania i sprzedaży. Czy ja wiem – może po prostu żyją?

Co już całkowicie wprawiło mnie w osłupienie – to uśmiechnięci, życzliwi policjanci, ochroniarze i strażnicy wszelkiego rodzaju. Najszczerzej ubawionych i najserdeczniejszych widywałam pod zdechłym koniem świętego Wacława przed kawiarnią Lucerna. Gawędzili spokojnie z turystami, tubylcami i kloszardami – żartowali i wyjaśniali, poczciwi i krępi jak Rumcajsy. Nie było zatrzymań, ani upozowanej grozy władzy, choć wykluwaliśmy się w tym samym żelbetonowym jajku socjalizmu.

Taką mam obserwację. O. A obserwacja wykonywana była podczas niespokojnej przebieżki przez miasto z takim jednym fajnym zapaleniem oskrzeli, które zabrało mnie w podróż majową i zapadło na zdrowiu paskudnie. Wyborny praski wieczór i noc upłynęły wyłącznie na studzeniu gorączki 39,3’C, na której żaden lek nie robił wrażenia. Jaka to była radość, kiedy po dwóch godzinach zimnych kompresów udało się zbić dwie kreski! Ludzie! Potem już tylko lekarz, badanie crp i antybiotyk i już można było wracać. U praskiego lekarza szczerze ubawił mnie pomysłowy system miar i wag – w tym szaleństwie była wybitnie środkowoeuropejska metoda.

Przed gorączkowym powrotem do kraju w zachwyt i euforię wprawił mnie praski Zamek, Hradczany, Złota Uliczka, kamienice z fasadami zdobionymi moją ulubioną techniką sgrafitto, wszystko samotnie schodzone, obejrzane, połknięte w zachwycie. Piękne miasto dla ludzi, otwarte i jasne, neurasteniczne i melancholijne, ale przejrzyste.

I nie wiem, jakim cudem jedno miasto i jeden naród mogą zawierać tyle autoironii. Wydaje mi się, że kończy się tutaj właśnie destylować własną historię do form bardziej życiowych niż ołówek z brzozy smoleńskiej i silniej ułatwiających trawienie niż wzbudzony w polskiej wątrobie orzeł żółciowy.

A ja – proszę Państwa – ja to jestem z Polski. I trzeba by sprawdzić mi na opakowaniu, co właściwie mam w środku.