Miejsce

Miejsce

“My girl left me for another Edward Hopper painting” by Michael Crawford

Przedwczoraj miałam niezmąconą pewność bycia sobą. Z przyjemnym zaskoczeniem dotarły do mnie rzeczy, które osiągnęłam, w głowie przez szczęśliwe i dumne sekundy wertowałam katalog dobrego. Było moje.

Następnie mi przeszło i nie wraca.Wpadło w trudny dzień, przepadło w szczelinie, jak odpustowy pierścionek, który powolutku stoczył się do szkolnego zlewu, a ja nie zdążyłam go złapać. Pierścionek był z fioletowym oczkiem, a ja mam niebieskie, w kolorze nylonowych fartuszków szkolnych i plastikowych matek boskich do przechowywania wody święconej, przychodzę do Was prosto z mojej spiżarni kultury i sztuki, jak Rozalka z pieca, jak upalnie, prawda?

Pamiętam szaleńczy dawny lęk przed niewłaściwym zachowaniem, kościołem i ludźmi. Przez całą podstawówkę, w każdą niedzielę, w tym kościele, do którego najpierw Syrenką, a potem dużym Fiatem wozili mnie rodzice, wchodziłam na pograniczu nerwowego omdlenia w wystrojony tłum okolicznych gospodyń i gospodarzy. Tłum łagodnie i mdląco pachniał krowim wymionem, moczem, szarym mydłem i konfekcjonowanym kwiatem jabłoni, w zimie cierpliwie kostniał w futrach z własnoręcznie zabitych futerkowych; tłum był w całości wykonany siłą własnej woli, miał tylko to, co umiał, nagradzał śpiewem i karcił huraganami syczącego gniewu. I tam, w moim pierwszym świecie, w każdą niedzielę, podczas mszy, która była zamiast Teleranka, wahałam się, czy wolno mi gdzieś usiąść. Bałam się podejść bliżej, bezprawnie domagać się nienależnego przywileju, Bóg surowo patrzył, wiedziałam, że jest już niezadowolony, nie chciałby, abym zabierała miejsce starszym, młodszym i chorym, więc śledziłam pilnie choreografię umytego tłumu, który tasował się wśród opłacanych rocznymi składkami miejsc w ławce. Liczyłam do dziesięciu. Do dwudziestu. I stu. Umawiałam się z sobą, że kiedy doliczę do pewnej liczby, zacznę spokojnie iść bliżej ołtarza, dyskretnie sprawdzę, czy nie zostały wolne miejsca i na takim usiądę, wąska i przezroczysta, wigilijna i skromna, czysta, dobra i ułaskawiona. Niemal nigdy tego nie robiłam, w głowie huczał między mną a Bogiem handel dziecinnymi grzechami, nie wątpiłam, że nie zasługuję na miejsce siedzące, czy nie ciążył na mnie grzech pierworodny? Bóg w niedzielę był taki wyraźny jak Ania z Zielonego Wzgórza, a ja byłam tak zasmucająco ludzka, nie da się wtedy wygrywać. Zostawiałam się za karę w tyle, w dusznym tłumie skruszonych nieudaczników i psychicznie chorych, i śpiewałam najładniej jak umiem, zawsze znając więcej zwrotek niż pamięć zbiorowa, taka biblioteczna w tych dziedzicznych łąkach, taka niewłaściwa. Umiałam sztuczki z książek o męczennikach, prenumerowałam “Małego Apostoła”, czytałam biografie stygmatyków, lepiłam chlebowe różańce Maksymiliana Kolbego, jadłam na niedzielny obiad mistyczną potrawkę z kurczaka, z agrestem w kwaskowatym śmietanowym sosie, zachęcana przez mamę, na koniec ssałam kurze chrząstki i kości, aż do szpiku, aby mieć zdrowy kręgosłup i serce. I mogłam wtedy zarówno nie istnieć i istnieć, to już niczego nie zmieni, wszystko, co świadome, wydarzy się dopiero w mojej dzisiejszej pamięci, której nigdy za wiele, jak uprzejmie krzywi się moja kultura osobista i rzuca mi kość kulturowej pamięci, którą wysysam do ostatniego skrzepu fabuł. Nawet jeśli pomyliłam się sobie z kimś innym, to właśnie z taką sobą żyję i z taką muszę dawać sobie radę.

W niedzielnym tłumie z tej mojej pamięci stała Łucka wariatka z grubymi ustami i jej miła córeczka i ich miła babka, stał rudy gospodarz spod lasu, co wjeżdżał w jezioro drabiniastym wozem, żeby umyć uwiązane do niego krowy i ciągnące wóz konie, i chyba też siebie, stała stajenna z PGRu, co była w Ameryce kasjerką i miała słabość do różowych pomadek i kapeluszy z kwiatami, stali silni chłopcy, stał chrzestny bliskiej mi dziewczyny, który chciał ją zgwałcić, kiedy dojrzewała, bo miałoby zostać w rodzinie, ale mu uciekła, stał Antoni Piasecki, łagodny starszy pan, który wiele lat później prosił, abym na angielski przekładała jego życzenia urodzinowe dla królowej Elżbiety, podpisane “Z poniżeniem, Antoni Piasecki”, na które to życzenia, ku mojemu zaskoczeniu, dwór brytyjski potem odpisywał, stali Byćki Niańki, bracia Zbyszek i Maniek, którzy mówili o sobie tylko w liczbie mnogiej i razem pracowali na pegeerowskich polach, stał ojciec mojej o rok starszej koleżanki, z którą biłam się w ósmej klasie, a któremu nijak nie smakowała kuchnia drugiej żony, wciąż nie taka, jak pierwszej, nieboszczki, aż jednego dnia wszystko niechcący na obiad przypaliła i wtedy jej wyznał w zachwycie, że wreszcie gotuje jak tamta. Bóg tam chyba nigdy nie stał, bo miał domek w ołtarzu, złotą budkę lęgową, gdzie z Duchem i Synem jedli całymi dniami pszenne wafle i zapijali winem, jak wszyscy mężczyźni w naszych wioskach, a myśmy im śpiewali i była w tym zachwycająca zgodność i pilność surowej rodziny, i ja właśnie wtedy bałam się tam usiąść.

Z rzadka już trafia mi się w trudnych chwilach taki radykalny stan odrętwienia, jak wczoraj, na pograniczu snu i medytacji. Niedobry, zniekształcony lękiem, deformujący ocenę wydarzeń i ludzi. Nieatrakcyjny jako opowieść, bo jest raczej wczołganiem się w ciemny kąt, bez siły, niż wiotką gałązką fabuły, którą odganiam się od tego, co gryzie. W tych rzadkich złych dniach jestem doskonale bierna, wyuczoną w strachu biernością, która jest brakiem odwagi upominania się o rzeczy, o których zapomniano mi powiedzieć, że na nie zasługuję. Ta bierność i ten lęk dotykają dzisiaj mojego macierzyństwa, niweczą na chwilę część matczynej pewności, dławią wstydem za błędy dziecka, a jednocześnie na dramatyczną dobę odbierają pewność, że potrafię coś zmienić, naprawić.

Na szczęście nauczyłam się w tych dniach czekać na jutro, które przyszło dzisiaj, co nie znaczy, że to, co trudne, znika, ale może będę mogła pewniej stawić temu czoła. Najdziwaczniejsze jest to, że ogromnie nie chciałam, aby moje dzieci dławił taki brak pewności siebie i lęk przed zajmowaniem miejsca, o którym myślałyby, że na nie nie zasługują. Nie wiem jednak, czy nie przesadziłam w tę drugą stronę. I muszę mocno zastanowić się, jak to naprawić.

Infantka prosi o zwrot skradzionego mienia

Infantka prosi o zwrot skradzionego mienia

Bag by Hendrik Kersten

Czy ja czegoś jeszcze nie przeoczyłam, moi drodzy? Po drodze?

Rachuję i sprzątam w głowie, wietrzę i ustawiam bukiety, ale myślę o Waszych komentarzach pod “Falą” i “Puszką Pandory“, bo wielu ważnych rzeczy się od Was dowiedziałam.

Co mi spać nie pozwala – Pacjan z Barcelony napisała “Wyrosłam na optymistkę, choć powinnam być 100% pesymistką. Zawsze było nie tak, za mało, za dużo, do niczego, nie dość staranności. A we mnie siedziało coś, co mnie trzymało w pionie i mówiło, że oni guzik wiedzą.”

 I tu mój wstrząs – jak to? Jakim cudem da się mieć tę świadomość w sobie, ocalić poczucie własnej wartości, kiedy informacja zwrotna od świata chłoszcze po kostce i wlepia dwóję i mandat?

A potem zwięzłe olśnienie – właściwej oceny trzeba szukać u siebie, nie “u nich”, dowolnych innych, ale szukać należy głębiej, dużo dalej, niż w powierzchniowych napięciach i grymasach lęku, wcześniej niż w nawrotach upomnień i nagan.

Bo przecież, no cholera jasna, ja też nie zawsze o sobie źle myślałam. Pałętam się sobie w pamięci jako to blond dziecko zbierające kamienie i kwiaty, chodzące na wolności i w trawie, piszące wiersze o syrence warszawskiej (na Pomorzu, drobiazg), siedzące do zmroku na czubku jabłoni, strasznie własne dziecko, wewnętrzne, lubiące każdą z robionych przez siebie rzeczy – i siebie. Domowe walki nie naruszały mnie wewnętrznej, nie w tym sensie, byłam w nich czasem zapłakana i przestraszona, ale nie traciłam w nich siebie, walczyłam o te rzeczy, które we mnie tak głupio i agresywnie tępiono, miałam poczucie niesprawiedliwości, więc i niezachwianej pewności, że to, co moje, jest dobre, że ja jestem dobra i właściwa. Więc nie tak bardzo, nie we wszystkim o dom tutaj chodzi.

A więc dlaczego teraz i od wielu lat myślę o sobie źle, dlaczego wiele/ wielu z nas myśli o sobie źle, umniejszając zalety i umiejętności, skąd ten sztylet wycelowany we własną tchawicę i strumyczek złej wróżby w głowie, nie uda mi się, nie wiem, nie umiem, wszystko co robię, jest kiepskie i marne, a ja gruba i brzydka.

Gdzie zatem rozpoczął się i dokonał proces wymieniania mnie (i Was?) na kogoś innego? Ja wiem – u mnie w tak silnym stopniu przeprowadził to w połowie kościół, a w połowie szkoła.

Znacie kapitalny tekst Kobiety uczą dziewczęta, dziewczęta uczą kobiety? Sumuje wiele rozmaitych nitek, rezygnację dziewcząt z siebie w okresie dojrzewania, próbę sił z edukacją, która nie chce nas takimi, jakimi jesteśmy, lecz zabiera się za to, żeby nas zmienić w prawidłowe nas. Ta powtarzalność, łańcuchowa kompozycja fali idącej przez pokolenia to w tym ujęciu nic innego jak wytępianie dziewcząt i wyprowadzanie ich na dorosłe kobiety, za którą dziewczęta płacą cenę totalnej utraty siebie. Religia takoż – o logice farmakonu w języku teologii i o tym, co religia wprowadza w “oprogramowanie” niewinnego dziecka pisałam niegdyś w Czasie Kultury (tak, dzień dobry, to ja, drodzy Państwo).

Więc czy nie tam dopiero mnie trwale podmienili? Nieustannie ponawiam próby zaliczenia siebie na dobrą ocenę i zszywam w sobie frankensteina cech i uczynków dobrych po rzuceniu kościoła, ale nie wiem siebie i nie wierzę w siebie, a miałam niegdyś to wszystko. Jestem po tresurze. Posłuszna panna, co się tak dobrze zapowiadała do 14 roku życia, rozlaną oliwę z kaganka oświaty obetrze schludnie chusteczką, co ma cztery rogi, a każdy przycięty. Jak to dobrze. To może wydrapię jakieś resztki siebie ze szkolnych świadectw i dyplomów, tam oddawałam wiele z moich walk, oraz nigdy i nigdzie tak się niczego nie bałam w sobie, jak tych wszystkich niezaliczeń, nierozgrzeszeń, braku aprobaty, tak, tam mnie chyba ostatecznie zdenominowano, obniżając wartość o kilka rzędów jednostek, żebym funkcjonowała po ustalonym odgórnie kursie. Tam walczyłam i przegrywałam, bo wymagana była posłuszna recytacja wiedzy, a nie ekspresja jakiejkolwiek mnie, nawet Duch Święty mnie nie chciał. No to nie wiem jak Wy, ja się grzecznie dałam uformować według obowiązującej sztancy.

Lubiane społecznie cnoty: posłuszeństwo i poprawność, przy jednoczesnym braku zgody na odstające od normy własne interpretacje i składnie, gramatyka istnienia.

Leitmotiv edukacji, zwróćcie uwagę na jego paradoks:
– A teraz powtórz to swoimi słowami.

Mniej więcej tyle się nauczyliśmy, wychodząc na ludzi tylnymi drzwiami: poprawnych odpowiedzi. Czy często z zainteresowaniem słuchano, co macie innego do powiedzenia na zadany temat? Czy nie korygowano Waszych analiz i interpretacji? Czy rozwiązanie uważano za poprawne, jeśli dotarliście do niego z pomocą innego niż wskazany na lekcji wzoru? Jak daleko pozwalano Wam wybiegać myślami? A Wasze pasje – ten sympatyczny ozdobnik wizytacji i gazetek szkolnych, czy ktoś brał je za zalążek Waszej wyjątkowości i pomagał obrać jako kierunek rozwoju?

Ja. Nie było nigdy takiego przedmiotu w naszej szkole.

Miesiąc temu fajna pani z kuratorium powiedziała mi na koniec ewaluacji w przedszkolu mojej najmłodszej córeczki, że skończył się w naszym kraju paradygmat edukacji opartej na posłuszeństwie. Ale jest poważny kłopot – nikt nie ma pomysłu na nowy.

Dzień poltergeista

Dzień poltergeista

God, save the Barbie!

Otrzymaliśmy dziś w dostawie ogólnokrajowej dzień podwójnie wolny z miętówką mistyczną racjonowaną przez wspaniałomyślne państwo.

Pod moim stuletnim balkonem chodzą odświętnie ubrani konkwistadorzy skromnie gasnącej epoki naziemnej i anonsują niedzielę. Cały ten zgiełk taki dziś ładnie wytłumiony dobrym wychowaniem, choć z mimowolnych skrzywień trajektorii ruchu wynika, że duch święty latał kędy chciał, a nie zawsze udawało mu się odbić od absolutu w nielicznym monopolowym na stacji benzynowej.

Szanuję stadną apokalipsę niedzieli, która dokona się jak co weekend nocnym powrotem lokalnego taty. Sprężyna tygodnia nakręca czas kolisty, który być może spóźnia się o całe jedno zmartwychwstanie, ale nigdy nie marnuje dobrej okazji. U wszystkich dokwaterowani Kacper Melchior Baltazar, jak to wszystko odchować, wyżywić, a imienin ile. I ot, co rok – prorok i lato, niewierzący na plażę, wierzący na tłumne nabieranie wody święconej do słoiczków po keczupie, będzie na popitkę i kamień nazębny.

Małe Polski. Plemiona telewizyjne, zasypiające ufnie nad gazetką promocyjną z Tesco. Poprawiające sobie widoczność wymianą osiedlowego kina na Biedronkę. Całe jedno pokolenie jak dotąd nie wstało z kanapy. Niechby i testy gimnazjalne były z gazetek reklamowych. Okazje wielokrotnego wyboru. I trudne obliczenia na alkomacie jednorazowego użytku, jeśli wypiłem cztery piwa, to kiedy będę mógł prowadzić. Wiedza powinna być codziennego użytku. I utwierdzają dzisiaj krytycy u Zimno, żadnych bójek na Kopalińskiego, nauczmy się wreszcie.

Tabletki na życie w tym kraju jeszcze długo będą z krzyżykiem.

Kolorowanka

Kolorowanka

Kindergarten

Elementarne zabezpieczenie etyczne chowającego się zdrowo i po kątach nowego pokolenia.

Gdzie ono.
Kto nam odchowa nasze małe Antygony?

Tutejsza edukacja budzi moje zatrwożone przeczucie klęski. I furię.

Najpoważniejszym przygotowaniem do życia jest w przedszkolu kolorowanie kropelek krwi Chrystusa umierającego na krzyżu. Wiedza kredek.

Buziaczek w ranę gipsowej figury. Zadanie “Narysuj groby babci i dziadka.” Oj, ale oni żyją! Nie szkodzi, narysuj, jak je sobie wyobrażasz i daj babuni z okazji jej święta.

Kto przygotuje te wszystkie miłe dzieci do życia po stronie życia. Nie fikcyjnych śmierci. Bez noszenia wody święconej w słoiku po keczupie łagodnym. Kto przygotuje i ośmieli do dokonywania wyborów etycznych. Kto da narzędzia do tego, aby dało się bliżej poznać i zrozumieć samego siebie.

Dlaczego ten kraj opuścił rozum. I ruchomy akcent logiczny niech wędruje po tym zdaniu jak wydma.

Jak znajduję Jezusa i natychmiast gubię

Jak znajduję Jezusa i natychmiast gubię

Jesus Christ with Shopping Bags by Banksy

Łagodne rozczarowanie religią przyszło wraz z nastoletnią spowiedzią u dyszącego w drewnianą kratkę księdza, któremu nie wystarczył zawstydzony grzech i żądał szczegółów. 20 lat temu odeszłam prościutko od konfesjonału i religii; już i tak niezbyt wiarygodny bóg moich starych rodziców zszedł kompletnie na ludzi.

Jakiś czas później wyrozumiale przysłuchiwałam się domowej kłótni bardzo starego ojca z trochę mniej starym bratem. Licytowali się, kto najbardziej w życiu zgrzeszył i jak srogo to odpokutował wg schematu the harder the better. Ojciec najciężej zgrzeszył “cholerą”, brat się poddał. Dałam wam fory, chłopaki, nie włączając się do licytacji.

Nie udźwignę tutaj najmniejszej symetrii z rodzicami, mija w nich epoka mistyczna, a mnie brakuje aureoli i pereł przed wieprze.

A Ojciec co roku tak starannie malował ukochanej gipsowej Maryi usteczka i paznokcie u rączek trzymających niebiańską szatę. Na czerwono, farbą olejną przeciwko rdzy i zniszczeniu. Farba opadała  latem delikatnymi czerwonymi płatkami, jak róża.