Scambio comunicazione by Franco Matticchio

Ot, historia niesłychana. Kultura zrobiła sobie dziecko.

Dzieciństwo stało się obszarem specjalnego nadzoru. W Polsce hoduje się dzieci pilnie strzeżone, jak rottweiler, zeznanie podatkowe i pluskawica cuchnąca.

Hodowane szklarniowo, za rękę, na odżywce witaminowej warsztatów kreatywnych wesoło pną się po wyznaczonych tykwach nasze lekko naburmuszone dzieci, dla których zabawa na dworze, na podwórku i samodzielnie zawierane, swobodne znajomości są jak science fiction. Na ich dzieciństwo składa się nasza systematyczna kontrola i ofiarny dowóz do bezpiecznych destynacji. Krótkie wymiany zdań z przedstawicielami innych rodzin w świetlicach i szatniach. Relacja międzydziecięca układana jest przez rodziców, poza społeczną realnością i poza przypadkiem. W pepitkę wspólnych urodzin z grupą przedszkolną lub klasą, w miarę upływu lat bez przeżytków w rodzaju niecierpliwego oczekiwania na spełnione marzenie prezentu i bez eskorty najlepszych kolegów i koleżanek. Wieloletnie karnawały bez postów.

O tak, wiem, co mówię. Sama w dużym stopniu tak hoduję dzieci. Nie mam podwórka. Sąsiadów. Przedszkola obok domu. Szkoły obok domu. Mam kilometry ulic ze sznurem samochodów i przejścia bez świateł. I nie wiem, jak przedrzeć się do tej warstwy rzeczywistości, którą tak dobrze pamiętam.

Byłam dzieckiem bawiącym się do zmroku na dworze. Po dwudziestej jeszcze godzinę – dwie przesiadywałam na najwyższej gałęzi jabłoni w ogrodzie rodziców. Po prostu patrząc i myśląc. Uczestniczyłam w międzysąsiedzkiej popołudniowej wymianie dzieci, gdzie nasi rodzice automatycznie gotowali kilka porcji obiadu więcej, ponieważ zawsze pałętały się pod nogami jakieś nasze koleżanki. Gdzieś tam odrabiałam lekcje, jeśli jakieś w ogóle były zadawane. Plątanie się pod nogami dorosłych, swobodne przewalanie się gromadą pomiędzy domami, zabawa z rówieśnikami, z których dałoby się z trudem uzbierać komplet klepek, bo mieliśmy we wsi wysoki odsetek aberracji genetycznych, ta zabawa, stadna i wilcza, ukształtowała nawet mnie, odludka, dziewczynkę z domu na uboczu, ektoplazmę peerelu, blondynkę o włosach tak jasnych, że nie było mnie widać na zdjęciu w VIII klasie.

I jakoś tak chwilę po zamknięciu Pewexów, znienacka zestarzał się ten niedawny, czyli mój, Wasz, nasz model życia. A właściwie rozszedł, rozszczelnił, rozdzielił. Po wybuchu popeerelowskiej swobody konsumpcji wyliniało oczywiście przynajmniej kilka wersji świata. W kącikach okna rdzewieją anteny satelitarne, bezdomne koty piją z pudełek po margarynie Kama, na strychu moich rodziców, razem ze zdjęciami z pogrzebu babci, mereżkowymi prześcieradłami przywiezionymi przez stryjów z Wielkiej Wojny, pleśnieje Atari 65 XE, książeczka mieszkaniowa siostry i części zamienne do Syrenki oraz winyle z Festiwalem Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Babcine naszyjniki z Jablonexu rozszabrowały moje córki, Matce Boskiej Częstochowskiej rysa nie doszła do serca, na parapet od lat nie narobił żaden gołąbek pokoju. Mamy wojnę rzeczy.

Ale to nie wszystko.

Tak się przypadkowo złożyło, że nasze dzieci wypadły z rzeczywistości. Całej. Nie widują żadnej prawdziwej sfery życia. I chodzi o rzecz dużo grubszą aniżeli aroganckie manipulacje różem w wychowaniu domowych księżniczek i sklepowe tablice Mendelejewa z wszechpotężnym podziałem na zabawki dla dziewcząt i chłopców. Tu się, proszę Państwa, wykonał plan wieloletni, podręczny Truman show dla dzieci i młodzieży. Kultura rezerwatu dla dzieci rozstawiła praktyczne dekoracje, ochronkę, inscenizując wychowanie w kilku seriach i cyklach, gdzie świadomość i wiedzę kompetentnie zbalansowano na każdy poziom wiekowy, fundując le trompe l’oeil 1+, 5+, 14+: czy aby na pewno tak ustawiony bieg przez kategorie wiekowe kiedykolwiek się kończy?

Czuję jak w solidnych dekoracjach współczesnego dzieciństwa ciężko pracuje najniższa część opisanego przez Baumana mechanizmu “kultury do zapominania o śmierci’, mozolnie tłocząc w rzeczywistość opary zastępcze. Przedłużone, oczyszczone z realnego życia dzieciństwo chroni przed śmiercią lepiej aniżeli sztuka. W przedziale wiekowym 0 -18 zapominanie o śmierci jest więc czystym przywilejem hojną ręką danym dzieciom przez dorosłych. Podobnie jak dziesiątki innych nieuzasadnionych przywilejów. Delikatniejsze jedzenie. Częstsze sprawianie radości. Ścieranie z uroczych dziecinnych policzków cienia rozczarowania, niezadowolenia i smutku. Sycenie bodźcem w obawie przed skamlającą nudą. Strumyczek upominków w dostępnym przedziale cenowym. Rodzicielskie poczucie winy wreszcie, najpotężniejsza dziecięca broń naszych czasów.

Dziecinna kultura domagania się. Nierozumienia. Braku współodpowiedzialności.
No więc jest. Mamy to.
Co dalej?

Nasze dzieci – mimo dryblingu empatycznych matek, zachęcających aby intelektualnie pobudzone dziecko włączyło się oto w społeczność i okazało swoją przyrodzoną mądrość i zasób słownictwa, podejrzanie niechętnie uczestniczą. W odrabianiu własnych lekcji, w czytaniu książek, w sprzątaniu. I nie chodzi mi tutaj o eleganckie bądź wściekłe wkładanie w dłoń dziecka rekwizytów ról społecznych, próbny angaż do obowiązku domowego w ramach eksperymentu “mój mały bohater umie już sam wynieść śmieci”.

W najlepszym przypadku mam na myśli dzieci, które niemrawo ekscytują się zadanym tematem zabawy w laboratoryjnych warunkach placów zabaw, z zestawem zabawek kreatywnych. Znam dobrze mętny wzrok dzieci uczestniczących w kolejnych warsztatach. Zblazowana arogancja uczestników zaawansowanych w studyjnym klejeniu kartonu i mazaniu akwarelką. Sklejanie modelu, który choćby i poleciał, Ciebie samego donikąd nie zaniesie.

W gorszym przypadku mam na myśli wszystkie dzieci, których podstawową lekcją do okolic matury jest codzienna lekcja z braku prawdziwego wkładu w życie i przeżycie rodziny. Marsz do zabawek. Z ziemi włoskiej. Ucz się. Mamusia teraz odgryzie sobie język i pokrzyczy trochę do wewnątrz, bo nie ma pieniędzy/ pracy/ perspektyw, ale nie powie Tobie, dziecko, jak możesz pomóc, co możesz zrobić naprawdę, bo to nie są sprawy dla dzieci.

Otóż są.

Ale zamiast szczerości i (współ)pracy nad przeżyciem, dzieciństwo zawiera wyłącznie w tle lata szaleństwa rodziców, nie wypuszczających uprzęży, w której prowadza się dzieci, póki nie wyjdą na ludzi dobrze pilnowanym wyjściem, w miarę możliwości już nie piszcząc w bramkach.

Rezerwat dzieciństwa jest świetny, wiadomo. Tort czekoladowy przekładany panierowanym udem lalki Barbie, posypany ciastolinową trociną. Świadectwa kompetentnego układania lego. Nauka odpowiedzialności – dobrze, ale wyłącznie na kolejnych inkarnacjach chomika o tranzytywnym imieniu Kubuś. 18 lat ćwiczeń, czy astronautom po 18 latach suchej zaprawy w kosmodromie pozwolono by wyjść na orbitę? A przecież w domach robi się troszkę nerwowo, kiedy dziecko nie bardzo rozumie, o co nam chodzi, gdy coraz natarczywiej pchamy je w stronę wyjścia na powierzchnię. Żeby umiało samo załatwić i akt zgonu, i dowód, i kasę. I miało elementarne obycie nad woskowym policzkiem bliskich zmarłych. I rodziło swoje dzieci, szybko i szczęśliwe. Z sukcesami w życiu zawodowym, mądrze zarządzając starszymi od siebie. Oby wystarczyło do tego wspomnienie zabaw z koordynatorką urodzin, która sprawiedliwie rozdawała płaczącym kolegom lizaki. Nieważne, co u nich. Oby zza krawędzi szablonu nie wychynęła nigdy owłosiona łydka realności, chora na rzadszą niż katar chorobę, z nieznanym poziomem rozpaczy. Oby na dorosłej drodze nie stanęło dzieciom nic prawdziwego. Bo się jeszcze, biedactwa, okropnie wystraszą.

Moje pięcioipółletnie dziecko rzyga fikcyjnymi historiami. Ma dość zwierzątek w tarapatach. Księżniczek i smoków po uszy, choćby najfenomenalniejszych. Chce historii prawdziwych dzieci. Z opadniętą szczęką słucha, jak jej czytam książkę Dzieciaki świata Martyny Wojciechowskiej. Są to dzieci dużo bliżej życia. Mniej więcej w samym środku.

Nieosiągalne u nas? Jak Wy to widzicie? Jak sobie z tym radzicie? Obojętnie, czy jako rodzice, czy jako ludzie przypadkowo komunikujący się z równoległym społeczeństwem dzieci.

Ja opowiem jeszcze jeden ostatni drobiazg. Skoro nasze dzieci w wieku lat pięciu nie muszą bronić stada naszych kóz przed hienami, to może chociaż tyle możemy dla nich zrobić.

Moja niegdysiejsza ukochana wychowawczyni, odziedziczona na rok przez moją najstarszą córkę, w czasach gdy mieszkałyśmy we dwie z moimi rodzicami, surowo huczała na rodziców pierwszaków, na pierwszym zebraniu jeszcze przed rozpoczęciem roku:
– Nigdy nie pakujcie dziecku tornistra. Nie sprawdzajcie, czy odrobiło zadania. Czy wzięło dobry zeszyt. Nie pomagajcie mu. W niczym. Nie czytajcie mu głośno lektury. Nie wycinajcie za nie obrazków z gazety. To jest jego szkoła, jego życie i jego oceny. Jeśli dziecko zapomni piórnika – to dobrze, bo to ono samo zapomni. Zapomni tyle razy, aż będzie wiedziało samo, żeby ten piórnik przynieść. Inaczej wy mu ten piórnik do matury będziecie do torby wkładali. Pomożecie mu – to na zawsze będzie myślało, że to dlatego, że nie umie, nie musi. To najgorsza demoralizacja dziecka, jaką ja widzę i żadne dziecko się z niej nie pozbiera. Słabe dzieci rosną. Bardzo słabe. Nie pakujcie dzieciom tego tornistra. Na pierwszy dzień też mu nie pakujcie. To nie jest wasz tornister. A jak spakujecie, to przysięgam, że wam skórę przetrzepię.

I nigdy nie usłyszałam bardziej pożytecznej rady.
Do żadnej innej nie zastosowałam się równie starannie.
Póki co – samodzielność w szkole świetnie działa. Ale mimo to nadal boleśnie czuję potężne oderwanie najmłodszej córki od zwykłego życia, dryf dziecka z różową atrapą kuchenki, kiedy czytam jak Julek i Julka, pięcioletni, sami smażą sobie naleśniki na prawdziwej małej kuchence Julki. I betka, które z nich te naleśniki smaży, kiedy moja córka z rozdziawionymi ustami pyta: – I tak sami sobie usmażą? I najedzą się swoimi naleśnikami i nie zrobi im mama?
Nie zrobi. Ja zrobię, żebyś się kochanie, nie poparzyła czasem.

Jakie to dziwaczne. Nasze stado. Powoli topniejące do osobnych jaskiń. Do osobnych legowisk. Z delikatniejszymi grzebieniami do iskania młodych.

Jakie to odważne. Jako cywilizacja zaprzestać bezpośredniego współprzeżywania i dzielenia się doświadczeniem starszych z kolejnymi pokoleniami.

Jaka piękna brawura.

Może tylko trochę ciężko będzie żyć komuś, kogo całe życie chroniono przed zranieniem się życiem. Ale dość już. Trzeba kupić naszym boginiom Kumari coś ładnego. Idą Mikołajki.