Ptaki

Ptaki

Vermilion flycatcher by Geninne
W topornej aplikacji na iphonie moja pięcioipółletnia córeczka pracowicie i z wywieszonym z ekscytacji językiem napisała i nagrała książeczkę “O Małej Dziewczynce”
Ci, którzy obejrzą i odsłuchają pi razy ucho to, co pod żółtą ikonką głośniczka na każdej wątłej stroniczce, pojmą jasno, jakie naprawdę wychowanie funduję swoim dzieciom. 
Nieźle mnie zszokowało, to, co usłyszałam. Echo moich słów. Chciałabym bardzo wyhamować na pięcie, usiąść i zmienić się w matkę zen bądź zenon, ale jak? No jak? Lęk, zakaz i trwoga wbudowane w głowę. Czy nie da się inaczej? Zrobiłabym wtedy jakiś ładny sweterek z tego kłębka nerwów, jakim jestem. 
Marzyłam o wychowaniu wolnych ptaków, a każdego trzymam w klatce, wystraszona, że coś mu się stanie, tak jak mi się stało. 
Jak to zrobić, żeby pozwolić dzieciom być sobą? Jak się pozwala fruwać?
Miejsce

Miejsce

“My girl left me for another Edward Hopper painting” by Michael Crawford

Przedwczoraj miałam niezmąconą pewność bycia sobą. Z przyjemnym zaskoczeniem dotarły do mnie rzeczy, które osiągnęłam, w głowie przez szczęśliwe i dumne sekundy wertowałam katalog dobrego. Było moje.

Następnie mi przeszło i nie wraca.Wpadło w trudny dzień, przepadło w szczelinie, jak odpustowy pierścionek, który powolutku stoczył się do szkolnego zlewu, a ja nie zdążyłam go złapać. Pierścionek był z fioletowym oczkiem, a ja mam niebieskie, w kolorze nylonowych fartuszków szkolnych i plastikowych matek boskich do przechowywania wody święconej, przychodzę do Was prosto z mojej spiżarni kultury i sztuki, jak Rozalka z pieca, jak upalnie, prawda?

Pamiętam szaleńczy dawny lęk przed niewłaściwym zachowaniem, kościołem i ludźmi. Przez całą podstawówkę, w każdą niedzielę, w tym kościele, do którego najpierw Syrenką, a potem dużym Fiatem wozili mnie rodzice, wchodziłam na pograniczu nerwowego omdlenia w wystrojony tłum okolicznych gospodyń i gospodarzy. Tłum łagodnie i mdląco pachniał krowim wymionem, moczem, szarym mydłem i konfekcjonowanym kwiatem jabłoni, w zimie cierpliwie kostniał w futrach z własnoręcznie zabitych futerkowych; tłum był w całości wykonany siłą własnej woli, miał tylko to, co umiał, nagradzał śpiewem i karcił huraganami syczącego gniewu. I tam, w moim pierwszym świecie, w każdą niedzielę, podczas mszy, która była zamiast Teleranka, wahałam się, czy wolno mi gdzieś usiąść. Bałam się podejść bliżej, bezprawnie domagać się nienależnego przywileju, Bóg surowo patrzył, wiedziałam, że jest już niezadowolony, nie chciałby, abym zabierała miejsce starszym, młodszym i chorym, więc śledziłam pilnie choreografię umytego tłumu, który tasował się wśród opłacanych rocznymi składkami miejsc w ławce. Liczyłam do dziesięciu. Do dwudziestu. I stu. Umawiałam się z sobą, że kiedy doliczę do pewnej liczby, zacznę spokojnie iść bliżej ołtarza, dyskretnie sprawdzę, czy nie zostały wolne miejsca i na takim usiądę, wąska i przezroczysta, wigilijna i skromna, czysta, dobra i ułaskawiona. Niemal nigdy tego nie robiłam, w głowie huczał między mną a Bogiem handel dziecinnymi grzechami, nie wątpiłam, że nie zasługuję na miejsce siedzące, czy nie ciążył na mnie grzech pierworodny? Bóg w niedzielę był taki wyraźny jak Ania z Zielonego Wzgórza, a ja byłam tak zasmucająco ludzka, nie da się wtedy wygrywać. Zostawiałam się za karę w tyle, w dusznym tłumie skruszonych nieudaczników i psychicznie chorych, i śpiewałam najładniej jak umiem, zawsze znając więcej zwrotek niż pamięć zbiorowa, taka biblioteczna w tych dziedzicznych łąkach, taka niewłaściwa. Umiałam sztuczki z książek o męczennikach, prenumerowałam “Małego Apostoła”, czytałam biografie stygmatyków, lepiłam chlebowe różańce Maksymiliana Kolbego, jadłam na niedzielny obiad mistyczną potrawkę z kurczaka, z agrestem w kwaskowatym śmietanowym sosie, zachęcana przez mamę, na koniec ssałam kurze chrząstki i kości, aż do szpiku, aby mieć zdrowy kręgosłup i serce. I mogłam wtedy zarówno nie istnieć i istnieć, to już niczego nie zmieni, wszystko, co świadome, wydarzy się dopiero w mojej dzisiejszej pamięci, której nigdy za wiele, jak uprzejmie krzywi się moja kultura osobista i rzuca mi kość kulturowej pamięci, którą wysysam do ostatniego skrzepu fabuł. Nawet jeśli pomyliłam się sobie z kimś innym, to właśnie z taką sobą żyję i z taką muszę dawać sobie radę.

W niedzielnym tłumie z tej mojej pamięci stała Łucka wariatka z grubymi ustami i jej miła córeczka i ich miła babka, stał rudy gospodarz spod lasu, co wjeżdżał w jezioro drabiniastym wozem, żeby umyć uwiązane do niego krowy i ciągnące wóz konie, i chyba też siebie, stała stajenna z PGRu, co była w Ameryce kasjerką i miała słabość do różowych pomadek i kapeluszy z kwiatami, stali silni chłopcy, stał chrzestny bliskiej mi dziewczyny, który chciał ją zgwałcić, kiedy dojrzewała, bo miałoby zostać w rodzinie, ale mu uciekła, stał Antoni Piasecki, łagodny starszy pan, który wiele lat później prosił, abym na angielski przekładała jego życzenia urodzinowe dla królowej Elżbiety, podpisane “Z poniżeniem, Antoni Piasecki”, na które to życzenia, ku mojemu zaskoczeniu, dwór brytyjski potem odpisywał, stali Byćki Niańki, bracia Zbyszek i Maniek, którzy mówili o sobie tylko w liczbie mnogiej i razem pracowali na pegeerowskich polach, stał ojciec mojej o rok starszej koleżanki, z którą biłam się w ósmej klasie, a któremu nijak nie smakowała kuchnia drugiej żony, wciąż nie taka, jak pierwszej, nieboszczki, aż jednego dnia wszystko niechcący na obiad przypaliła i wtedy jej wyznał w zachwycie, że wreszcie gotuje jak tamta. Bóg tam chyba nigdy nie stał, bo miał domek w ołtarzu, złotą budkę lęgową, gdzie z Duchem i Synem jedli całymi dniami pszenne wafle i zapijali winem, jak wszyscy mężczyźni w naszych wioskach, a myśmy im śpiewali i była w tym zachwycająca zgodność i pilność surowej rodziny, i ja właśnie wtedy bałam się tam usiąść.

Z rzadka już trafia mi się w trudnych chwilach taki radykalny stan odrętwienia, jak wczoraj, na pograniczu snu i medytacji. Niedobry, zniekształcony lękiem, deformujący ocenę wydarzeń i ludzi. Nieatrakcyjny jako opowieść, bo jest raczej wczołganiem się w ciemny kąt, bez siły, niż wiotką gałązką fabuły, którą odganiam się od tego, co gryzie. W tych rzadkich złych dniach jestem doskonale bierna, wyuczoną w strachu biernością, która jest brakiem odwagi upominania się o rzeczy, o których zapomniano mi powiedzieć, że na nie zasługuję. Ta bierność i ten lęk dotykają dzisiaj mojego macierzyństwa, niweczą na chwilę część matczynej pewności, dławią wstydem za błędy dziecka, a jednocześnie na dramatyczną dobę odbierają pewność, że potrafię coś zmienić, naprawić.

Na szczęście nauczyłam się w tych dniach czekać na jutro, które przyszło dzisiaj, co nie znaczy, że to, co trudne, znika, ale może będę mogła pewniej stawić temu czoła. Najdziwaczniejsze jest to, że ogromnie nie chciałam, aby moje dzieci dławił taki brak pewności siebie i lęk przed zajmowaniem miejsca, o którym myślałyby, że na nie nie zasługują. Nie wiem jednak, czy nie przesadziłam w tę drugą stronę. I muszę mocno zastanowić się, jak to naprawić.

Infantka prosi o zwrot skradzionego mienia

Infantka prosi o zwrot skradzionego mienia

Bag by Hendrik Kersten

Czy ja czegoś jeszcze nie przeoczyłam, moi drodzy? Po drodze?

Rachuję i sprzątam w głowie, wietrzę i ustawiam bukiety, ale myślę o Waszych komentarzach pod “Falą” i “Puszką Pandory“, bo wielu ważnych rzeczy się od Was dowiedziałam.

Co mi spać nie pozwala – Pacjan z Barcelony napisała “Wyrosłam na optymistkę, choć powinnam być 100% pesymistką. Zawsze było nie tak, za mało, za dużo, do niczego, nie dość staranności. A we mnie siedziało coś, co mnie trzymało w pionie i mówiło, że oni guzik wiedzą.”

 I tu mój wstrząs – jak to? Jakim cudem da się mieć tę świadomość w sobie, ocalić poczucie własnej wartości, kiedy informacja zwrotna od świata chłoszcze po kostce i wlepia dwóję i mandat?

A potem zwięzłe olśnienie – właściwej oceny trzeba szukać u siebie, nie “u nich”, dowolnych innych, ale szukać należy głębiej, dużo dalej, niż w powierzchniowych napięciach i grymasach lęku, wcześniej niż w nawrotach upomnień i nagan.

Bo przecież, no cholera jasna, ja też nie zawsze o sobie źle myślałam. Pałętam się sobie w pamięci jako to blond dziecko zbierające kamienie i kwiaty, chodzące na wolności i w trawie, piszące wiersze o syrence warszawskiej (na Pomorzu, drobiazg), siedzące do zmroku na czubku jabłoni, strasznie własne dziecko, wewnętrzne, lubiące każdą z robionych przez siebie rzeczy – i siebie. Domowe walki nie naruszały mnie wewnętrznej, nie w tym sensie, byłam w nich czasem zapłakana i przestraszona, ale nie traciłam w nich siebie, walczyłam o te rzeczy, które we mnie tak głupio i agresywnie tępiono, miałam poczucie niesprawiedliwości, więc i niezachwianej pewności, że to, co moje, jest dobre, że ja jestem dobra i właściwa. Więc nie tak bardzo, nie we wszystkim o dom tutaj chodzi.

A więc dlaczego teraz i od wielu lat myślę o sobie źle, dlaczego wiele/ wielu z nas myśli o sobie źle, umniejszając zalety i umiejętności, skąd ten sztylet wycelowany we własną tchawicę i strumyczek złej wróżby w głowie, nie uda mi się, nie wiem, nie umiem, wszystko co robię, jest kiepskie i marne, a ja gruba i brzydka.

Gdzie zatem rozpoczął się i dokonał proces wymieniania mnie (i Was?) na kogoś innego? Ja wiem – u mnie w tak silnym stopniu przeprowadził to w połowie kościół, a w połowie szkoła.

Znacie kapitalny tekst Kobiety uczą dziewczęta, dziewczęta uczą kobiety? Sumuje wiele rozmaitych nitek, rezygnację dziewcząt z siebie w okresie dojrzewania, próbę sił z edukacją, która nie chce nas takimi, jakimi jesteśmy, lecz zabiera się za to, żeby nas zmienić w prawidłowe nas. Ta powtarzalność, łańcuchowa kompozycja fali idącej przez pokolenia to w tym ujęciu nic innego jak wytępianie dziewcząt i wyprowadzanie ich na dorosłe kobiety, za którą dziewczęta płacą cenę totalnej utraty siebie. Religia takoż – o logice farmakonu w języku teologii i o tym, co religia wprowadza w “oprogramowanie” niewinnego dziecka pisałam niegdyś w Czasie Kultury (tak, dzień dobry, to ja, drodzy Państwo).

Więc czy nie tam dopiero mnie trwale podmienili? Nieustannie ponawiam próby zaliczenia siebie na dobrą ocenę i zszywam w sobie frankensteina cech i uczynków dobrych po rzuceniu kościoła, ale nie wiem siebie i nie wierzę w siebie, a miałam niegdyś to wszystko. Jestem po tresurze. Posłuszna panna, co się tak dobrze zapowiadała do 14 roku życia, rozlaną oliwę z kaganka oświaty obetrze schludnie chusteczką, co ma cztery rogi, a każdy przycięty. Jak to dobrze. To może wydrapię jakieś resztki siebie ze szkolnych świadectw i dyplomów, tam oddawałam wiele z moich walk, oraz nigdy i nigdzie tak się niczego nie bałam w sobie, jak tych wszystkich niezaliczeń, nierozgrzeszeń, braku aprobaty, tak, tam mnie chyba ostatecznie zdenominowano, obniżając wartość o kilka rzędów jednostek, żebym funkcjonowała po ustalonym odgórnie kursie. Tam walczyłam i przegrywałam, bo wymagana była posłuszna recytacja wiedzy, a nie ekspresja jakiejkolwiek mnie, nawet Duch Święty mnie nie chciał. No to nie wiem jak Wy, ja się grzecznie dałam uformować według obowiązującej sztancy.

Lubiane społecznie cnoty: posłuszeństwo i poprawność, przy jednoczesnym braku zgody na odstające od normy własne interpretacje i składnie, gramatyka istnienia.

Leitmotiv edukacji, zwróćcie uwagę na jego paradoks:
– A teraz powtórz to swoimi słowami.

Mniej więcej tyle się nauczyliśmy, wychodząc na ludzi tylnymi drzwiami: poprawnych odpowiedzi. Czy często z zainteresowaniem słuchano, co macie innego do powiedzenia na zadany temat? Czy nie korygowano Waszych analiz i interpretacji? Czy rozwiązanie uważano za poprawne, jeśli dotarliście do niego z pomocą innego niż wskazany na lekcji wzoru? Jak daleko pozwalano Wam wybiegać myślami? A Wasze pasje – ten sympatyczny ozdobnik wizytacji i gazetek szkolnych, czy ktoś brał je za zalążek Waszej wyjątkowości i pomagał obrać jako kierunek rozwoju?

Ja. Nie było nigdy takiego przedmiotu w naszej szkole.

Miesiąc temu fajna pani z kuratorium powiedziała mi na koniec ewaluacji w przedszkolu mojej najmłodszej córeczki, że skończył się w naszym kraju paradygmat edukacji opartej na posłuszeństwie. Ale jest poważny kłopot – nikt nie ma pomysłu na nowy.

Puszka Pandory i psychologia pozytywna

Puszka Pandory i psychologia pozytywna

Banksy

Tak, wiem, pokoleniowa polska fala jest tylko jednym z ogniw w toku myślenia. Pamiątką z celulozy, owiniętą w pazłotko metafor. Rtęć mi spadła, możemy pogadać.

Jesteście pewni, że nasza pamięć, także ta zbiorowa, nasza edukacja, nasze poczucie własnej wartości są z całą pewnością tylko nasze? Silne? Nieobciążone?

Jeśli tak, dlaczego tak źle o sobie myślimy?

Szukałam powiększenia, w którym dałoby się pooglądać to, w jaki sposób najpierw w naszej edukacji i wychowaniu, a potem w dorosłym życiu funkcjonują niepowodzenia i przyjaciółka przysłała mi skrót informacji na temat psychologii pozytywnej. Sprawa bardzo prosta, ale dość mocno mnie zszokowała, bo jak papierek lakmusowy pokazuje, czego nie robię, nie potrafię, nie dostałam, nie mam.

“Twórcą psychologii pozytywnej jest Seligman. Mówi ona np. o 2 stylach wyjaśniania niepowodzeń: optymistycznym i pesymistycznym. Każdy z nich charakteryzują 3 składowe:
– stałość
– zasięg
– personalizacja
po nich właśnie można rozpoznać jakiego stylu używamy.

Styl kształuje się do 7 roku życia i jest najczęściej dziedziczony po rodzicach, albo silny wpływ mają nauczyciele wczesnoszkolni.

W/g tych 3 kryteriów PESYMISTA wyjaśnia swoje niepowodzenia używając np. określeń:
– zawsze, nigdy
– zasięg niepowodzeń jest uniwersalny np. książki są głupie ( choc nie podobała mu się właśnie ta jedna)
– personalizuje niepowodzenia wewnętrznie: moja wina, jestem głupi…

OPTYMISTA mówi:
– czasami, ostatnio (coś mi nie wyszło) czyli jego niepowodzenia mają charakter chwilowy
– zasięg niepowodzeń jest ograniczony, np: ten przedmiot mi nie idzie, a nie, że zaraz  szkoła jest głupia.
– personalizacja niepowodzeń zewnętrzna, czyli nie ja jestem do niczego, ale np. nauczyciel tego przedniotu mnie nie lubi.

Gdy spotykamy się z negatywnym stylem wyjaśniania nie mamy motywacji do nauki.

Geelong Grammar School w Australii poprosiła Seligmana o stworzenie psychologii pozytywnej dla edukacji, wzbogacając program szkoły o odpowiednie ćwiczenia.

Np.-  szczególne zalety we własnej historii życia, jakie sa silne strony członków twojej rodziny, drzewo genealogiczne zalet  itp.

Lub pamiętnik dobrych wydarzeń, dostrzeganie zalet w bohaterach literackich, (praca na zasobach a nie na wadach), geografia a dobrostan danej krainy, czy biologia a neurologiczne uwarunkowania altruizmu czyli dlaczego ludzie chcą pomagać.

Nawet po lekcjach w-fu rozmawiają o tym, że rywal, z którym przegrałem nie jest wrogiem, tylko motywatorem do działania.”

Ten zwięzły opis jest dla mnie wstrząsający. Nie wiem, jak dla Was. Nie tylko wskazuje deficyty w naszej edukacji i wychowaniu. Nie tylko pokazuje, jaki sposób myślenia o sobie dziedziczymy jako społeczeństwo, jak uczymy się podlegać etosowi bohaterskiej ofiary losu, jak uczymy się uznawać niepowodzenia, złe oceny i kary za naturalne i uzasadnione, jak doskonalimy się w niewierze w siebie, w nieumiejętności polegania na swoich mocnych stronach, co już samo w sobie zakrawa na żart, bo przecież nie umiemy nawet wskazać swoich dobrych, mocnych stron, nie wierzymy w ich istnienie, więc jak moglibyśmy na nich świadomie polegać.
Dla mnie ten krótki przykład z psychologii pozytywnej przede wszystkim pokazuje, że poczucie własnej wartości jest kompetencją, którą trzeba od początku życia kształcić w dziecku i rozwijać, utrwalać. I nie chodzi o hodowlane perły i przesadnie rozkochane w swoim odbiciu księżniczki, co aż nazbyt starannie tępiła moja mama, a uczciwą znajomość siebie. Ja, o czym już wielokrotnie pisałam, zostałam wychowana i przejęta przez religię i świat w trybie “musisz być grzeczna, cicha, skromna”, oraz “nie rób, bo i tak Ci się nie uda”. A nade wszystko “ty zawsze…coś zepsujesz, ty nigdy…nic nie robisz, jesteś…. niedobra, zła, głupia, do niczego, okropna”. I tak dalej. Ten negatywny sposób oceniania mnie (jako wielkiego niepowodzenia) do dziś nie pozwala mi się ze sobą do końca spotkać – wiary w ewentualne dobre strony wystarcza jak oddechu na kilkadziesiąt minut forsownego pływania – i potem długie leżenie bez sił. A ja nie chcę sinusoidalnej wiary w siebie – ja chcę niezmąconej pewności, porządnej wiedzy o sobie, o tym, co umiem dobrze, robię dobrze. Chcę umieć rozplatać dni na to, co jest mną, a co pojedynczym wydarzeniem, innym człowiekiem, zbiegiem okoliczności, zderzeniem osobowości, chcę siebie rozumieć, bez wmontowanego wstydu i poczucia gorszości, bez niejasnego, dławiącego poczucia winy. I chciałabym nie przekazywać tego własnym dzieciom. Chciałabym zatrzymać falę, przyszykować porządny zbiornik retencyjny dla tradycyjnych powodzi klęsk.   
A Wy? Co myślicie o sposobie, w jaki ocenia siebie i wydarzenia optymista i pesymista? 
Według którego wzoru mówili do Was Wasi rodzice i nauczyciele? Jak mówili o innych, jak o sobie? Jak sami o sobie mówicie, myślicie? Jak radzą sobie z sobą i jak mówią do Was Wasi partnerzy, Wasze dzieci, Wasi szefowie, Wasi przyjaciele? Jak przyjmujecie, widzicie trudne sytuacje życiowe? Jak znosicie niepowodzenia, co jest dla Was niepowodzeniem? Jak reagowaliście na wystawiane w szkole oceny? Jak czujecie się w pracy? W rodzicielstwie? W związkach? Jak Wasze dzieci przyswajają polski system ocen zaprojektowany jako system kar (niewymierzanych w ramach nagrody, bo tym de facto są dobre oceny, brakiem kary “tym razem”, codziennym zagrożeniem)?
Wymyśliłam sobie ten problem z nieumiejętnością adekwatnej oceny sytuacji, niewiarą w siebie i poczuciem winy, czy też go widzicie? I jak według Was nasz kraj wypada w tych sprawach na tle innych krajów? I czy historia Polski i sposób, w jaki nasz kraj ją nosi na pleckach, są bez znaczenia?

Damy radę w którymś pokoleniu zezłomować podręczne puszki Pandory, które nam podstawiono w miejsce poczucia własnej wartości?

Huśtawka

Huśtawka

Serbian grandmothers by Retronaut

Drodzy państwo. Tak sobie pływałam przez życie jak wiadomość w butelce, aż mnie wyłowiliście. Dziękuję, że czytacie – i mówicie. Do mnie. Szybciej mi idą schody do środka głowy. I docierają do mnie sprawy proste, a tak zachomikowane w szprychach karuzelki, jakby były nie do ruszenia, nie do wyjaśnienia; miękną amonity i topnieje bursztyn, cofa się lawa z Pompei, ostrożnie wyjmuję ze środka siebie i kładę na słońcu, niech schnie przezrocze skrzydeł zwiniętych w nas, wspomnienie porządnie wyłożyłam zetlałymi stronami “Rolnika polskiego”, które w ’59 ojciec wepchnął pod framugi okien wprawianych w nowo zbudowany dla żony dom niemożliwy. Z cegły, choć mieli być z jednej gliny.

Obracam się do Was na schodach, które oby chociaż równo w połowie, i patrzę za siebie, nie pamiętam, czy oni kiedyś się do siebie śmiali, choć tak bardzo, tak okropnie chciałam.

Nie mam pewności, że oni – że moi pierwsi ludzie, mój dziki kraj pochodzenia przytulał się do siebie i kochał, że do siebie mówił i że wybrał się spośród milionów, do ostatniego miejsca po przecinku, i tak niefiskalnie. Próbuję ich sobie przypomnieć, rodziców, których wtedy nie znałam; nigdy dotąd nie przyprowadzałam ich z niemojego czasu. Wyprałam im ślubne kostiumy z sepii, sparciałe od leżenia w kopercie ze zdjęciami, przecież musieli kiedyś skrzydłami zamiatać ziemię, zanim zaczęło ich boleć życie. Taka szkoda, że nie widziałam żadnej ich czułości. Wychodząc tuż za dekoracje rodzinnego domu nie wiedziałam jeszcze, że dwoje dorosłych ludzi może się lubić i kochać, mówić do siebie ważne słowa, tulić, wspierać i szanować. Wiedziałam, od czego uciekam, ale nie wiedziałam – do czego. I nie miałam pojęcia, przez niemal całe życie, że to drugie, moje i nowe – jest dla mnie ważniejsze. I że musi wziąć się ze mnie. Zawiniątko na drogę. Ja.

Jak niektórzy z Was wiedzą, dopiero przed kilkoma dniami, w rocznicę ślubu, ojciec wziął swój przedwojenny rower, zawieruszył się na trochę i wrócił z wiadrem różowych róż. 54 lata zajęły wszystkie wazony.

Ale czy ja ich wcześniej widziałam jako parę? Kiedykolwiek? Czy myślałam o tym, że się kochają?

Nigdy.
Nie jestem również pewna, czy przeżyłam tamtą część życia jako ja.
Czy jako

mama.

Przyjmując jej sposób patrzenia, jej bierność i jej zranienia za własne, bo tylko tyle widziałam, tę drobinę, którą wzięłam – za nich, za ich życie, uczucia, radości i rany. Byłam tam, u nich, dzieckiem obronnym, amuletem, wystawianym od złego, w środek kłótni, żeby odwróciło uwagę, rozśmieszyło, uratowało. Biegłam po wielokroć z mieczykiem, bronić dobrej mamy od złego ojca, mój czas się w tym zatrzymał, karmelizowany obrazek święcony, do trzymania pod językiem, jak valium.

To najważniejsze moje odkrycie dotąd, zaskakujące straszliwie, i boli. A jest zupełnie odwrotne do historii, którą wykarmiłam swoje remusy i reumatyzmy duszy. Mój reumantyzm. Nawet jednak Kordian musiał kiedyś w końcu nasikać pod murkiem i zdeptać trawniki, nie chodzi się na Mont Blanc z pełnym pęcherzem, życia się przed najdrobniejszą choćby śmiercią, powiedzmy brzydkie słowo – nie zaniechuje.

I z tych wszystkich powodów, które wytropiłam jak seter irlandzki i inne nasze psy narodowe, zrobiłam w niedzielę rzecz nad wyraz banalną. Której nie miałam odwagi wyartykułować głośno przez całe życie. Może dlatego, że zawadzał mi  kamień w gardle. Albo w brzuchu.

Powiedziałam mamie, że nie wszyscy zaczynają umierać już w połowie życia. I że trzydzieści lat, które pamiętam jako staranne “jak umrę”, “niedługo umrę”, “jak umrzemy z tatą” to całkiem dużo fajnego czasu na życie. A nie na umieranie. I że bardzo mi się to nie podoba. Że tak spędziłyśmy całe życie na ich śmierci. Mama odparła, że już taka jest – staroświecka.

O, nie zgodziłam się, że to staroświeckie. I dodałam, że sporo starych ludzi myśli o życiu i śmierci w odwrotnych proporcjach. I że nawet stary niemiecki żołnierz Wermachtu, którym opiekowała się w Berlinie moja przyjaciółka, życzył sobie w wieku lat dziewięćdziesięciu siedmiu mieć porządną sztuczną nogę, dobre jedzenie, ładną pielęgniarkę i najlepszej jakości sprzęt do rehabilitacji i higieny codziennej. Podczas gdy mama przerażona odmówiła właśnie wymiany starej wanny na wannę dla częściowo zrehabilitowanych, z drzwiami i siedziskiem. Choć ogromnie poprawiłoby to jakość życia i ograniczyło ryzyka. Ofukała, znieufniała i powiedziała, że nie chce nic zmieniać. I że zrobiłaby to tylko, gdyby miała pewność, że ktoś z nas do tego domu wróci, że w nim zamieszka. Bo dla nich starych nie ma sensu. Przecież niedługo umrą.

– Mówisz tak, jakbyś sama dla siebie była niewidzialna, powiedziałam.

I teraz obie mamy coś do przemyślenia i od zeszłej niedzieli rozmawiamy, kołując jak dwa bociany nad wspólną żabą. Zawzięcie zastanawiam się, co zrobiłabym z takim podejściem do życia, gdyby to była moja koleżanka. Siedemdziesięcioośmioletnia. A wcześniej tyle-samo-letnia. Co ja. Wyłuskałam to jako zadanie do odrobienia, po tym, jak przez dłuższy czas kołatała mi w głowie opowieść Mamy w Centrum o jej warsztatach z kobietami.

Nigdy wcześniej nie potrafiłam sprzeciwić się mamie. Potrafiłam radykalnie się pokłócić, zastosować całą paletę technik ofukiwania i urazy, ale nie potrafiłam jej ocenić jak innego człowieka, nieprzywiązanego do systemu nerwowego kokardką z więzów krwi. I nie potrafiłam powiedzieć jej o tym.

Dziwne uczucie. Nowy obcy człowiek. Dobrze mi akurat z tym uczuciem. Lżej. Pozbyłam się przez wiele ostatnich tygodni tej folii pamięci, w którą poowijałam kobietę, z jakiej się wyłoniłam, jak z matrioszki.

W dalszym ciągu został we mnie wielki, latami zatajany gniew – to jest coś, o czym równie intensywnie myślę. A i niedawno Joanna mądra od Mapy powiedziała mi, że noszę w sobie dużo gniewu. Wiem o tym, ale mocna rzecz – usłyszeć to od innego człowieka.

I tak, przyznaję ten gniew mnie truje. Taki niewypowiedziany. Suma moich niezgód na tak wiele rzeczy.

Podczas gdy ja się tak ładnie nauczyłam słuchać. Być karna. Nie protestować. Dusić, tłumić, przysypywać tlące się ogniska kwestii zapalnych i spornych. Wszystko zadeptałam własną piętą.
Nie mam bladego pojęcia, jak do tego stanu doszłam. Kto tresował. Oni? Inni? Ja? Nie wiązałam dotąd tego, co aż tak głębokie, że go nie ma, z tym, jak hartowano mnie do szkół i ocen. Ale mam to.

I chciałabym się tego gniewu w jakiś sposób pozbyć. I nie taić niezgody. Już nigdy.

Wiem, że to, co teraz rozwiązuję, ma ogromny wpływ na to, co robię. Na sposób, w jaki żyję. Na to, jak rozmawiam z dziećmi. jak oceniam. Wiem, że jestem znowu o krok bliżej samej siebie.
Zdejmuję ze swoich wspomnień dziwaczną, cudzą perspektywę, którą przyjęłam za własną. Być może pozwolę wyszaleć się złości i gniewowi. Jakoś. Za ten ciasno splatany warkoczyk i stopniową wymianę nieokreślonej, nieznanej mnie na grzeczne, ciche i posłuszne dziecko. Może dlatego podejrzewałam w dzieciństwie, że jestem adoptowana. Stawałam się dzieckiem pasującym do tych obcych wobec mojej wyobraźni ludzi, którzy nie przyszli do mnie, lecz wymusili naśladowanie siebie.

Nie uważam, że wymiana mnie się skończyła. Doświadczam jej nieustannie, jest społeczna.
A jednocześnie nie znam częściej tłumionej niezgody niż kobieca.

Co właściwie się dzieje, kiedy z wspinających się na drzewa dziewczynek zmieniają nas w dobrze wytresowane kobiety? Czy nadal jesteśmy sobą?

Jesteście?

Abecadło

Abecadło

Gazeta codzienna by Nieletnia

Kiedy moja pierwsza córka poszła do przedszkola, a było ono najpierw miejskie, a potem wiejskie, miałam wielokrotny zawał. I był on związany z edukacją.

Poszła do przedszkola, znając już litery i cyfry. W domu rozwiązywała nieprawdopodobną ilość zadań. W przedszkolu uczyła się czytać jako trzy, cztero, pięcio i sześciolatka, żeby potem zacząć naukę literek po raz piąty, jako siedmiolatka w pierwszej klasie. Pierwszą książkę przeczytała przy tym samodzielnie w wieku lat pięciu i była to “Kubuśka” z krótkimi, prostymi rozdziałami, a dalej – rosnąca biblioteczka książek coraz trudniejszych, w utrzymywanym do dziś rytmie jedna książka dziennie.

Żeby było co z nią zrobić, całe przedszkole przeżyła w trybie powtórkowego rozwiązywania zadań przewidzianych na swój przedział wiekowy. Najpierw rozwiązywała jeden komplet podręczników i zajmowało jej to kilka tygodni, następnie panie z przedszkola wyciągały z szafek serię książek innego wydawnictwa, nieprzerabiany aktualnie w grupie, i córka zajmowała się tym przez kolejne tygodnie. Do końca roku obracała tak kilka razy. W czasie kiedy reszta jakoś tam poskramiana zajmowała się generalną odmową przyswajania literek i cyferek. Przypuszczam, że jest to bardzo częsta historia. Ciąg dalszy możecie sobie wyobrazić – w szkole.

Socjalizacji szkolnej mało ufam. Istnieje jako bardzo represyjny system zakazów i wkomponowanie w obowiązujący stan rzeczy. Adaptacja ciosaniem. Pozornie taka porządna, bez dewiacji, z laurką dla mamy, choć nietaktowna, gdy model rodziny odstaje od 2+1. Uczy liczyć, ale nie na siebie. Daje punkty, ale szczodrzej ujemne. I wszystko to niezwykle zaskakuje, kiedy odbywa się kolejny raz w rodzinie. Co nas zdruzgotało, to nowa, już odruchowa reakcja 7,5-letniego syna, który w żartach na temat dobrego i złego zachowania wymyślał, za co jeszcze pani w szkole mogłaby dać mu ujemne punkty. Albowiem obowiązuje system in minus – dorobić się możesz jedynie kar i z takim debetem osiągnięć dobrnąć do końca roku. A teraz nagroda w postaci braku kary dla najmniej niegrzecznego. Wspaniale po prostu. Właśnie o tego rodzaju wierze w siebie marzymy dla dzieci.

Więc nasza szkoła, nasza średnia krajowa nieodwracalnych zmian w wyobraźni i lot koszący po czubkach naturalnej wysokiej samooceny. Dinozaur wyginie czy wyewoluuje bliżej człekokształtnych?

Bo ja na przykład nie jestem pewna, czy jakaś szkoła zechce aby na pewno zachwycić się gazetą codzienną wykonaną przez moją najmłodszą córkę. Nieletnia poprosiła mnie, żebym wysłała ją do całego miasta. Bo jest tam starannie przygotowana atrakcja. Więc wysyłam do Was. Wraz z niespokojnymi pozdrowieniami zza zasieków podstawy programowej, w której jak w niczym w tym kraju od lat się nie mieszczę.