Barbie by Nickolay Lamm

Centrum miasta, Żabka. Tutaj codziennie jest niedziela.

Młodzi mężczyźni pod murkiem odbywają dietę pięciu przemian. Na oko są przed czwartą. Nie rozmawiają. Przechodzące kobiety odprowadzają strzyknięciem śliny. Na mój widok nie plują.

Dociera do mnie. Wstydzę się. Palą mnie policzki.
To już.

To nic nadzwyczajnego, od lat każde z nas, zanim wyjdzie do ludzi, długo strzepuje niewidzialny pyłek z rękawa. Dziurę w skarpetce. Biedę. Wózek inwalidzki. Zniszczoną torebkę. Drobne bez grubych. Pesel z niewłaściwej połowy XX wieku. Zmarszczki. Brak, uchybienie, ubytek, ostatnie miejsce w wyścigu. Pochodzenie spoza podium. Każde z nas wielokrotnie znajdzie się w takim podzbiorze warunków.

Ludzie są bardzo uważni i chętnie robią nam tak, żebyśmy się wstydzili.

Że nie jesteśmy ładni.
I mądrzy. I że nie nadajemy się w istniejących okolicznościach. Akurat tak się złożyło. Że nie pasujemy.

Tak samo jak oni wielokrotnie nie pasują. Tak nam hobbystycznie przypominają tylko, że u nas również nie za różowo, poza koniuszkami uszu.

Straszna robota, drodzy homo sapiens, tak codziennie nieść wykluczenie. Kalkulować wykluczenie hipotetyczne, zapobiegać mu, cerować siebie i łatać dziury w całym. Tymczasem warunki przyjęcia do klubu spełniających oczekiwania są bardzo wyśrubowane i restrykcyjnie egzekwowane. Należy występować w wysokim standardzie. Nie różnić się. U jednostek odstających od standardu, pakiet podstawowych praw ludzkich systematycznie windykuje się jako niesłusznie wydany zestaw niezasłużonych przywilejów.

Czytałam kilka dni temu poruszający wpis Małgorzaty Halber w Codzienniku Feministycznym.

Malgorzata Halber pisze:

“Pod każdym małym moim malutkim zdjęciem napisane jest, że mam brzydkie ramiona, że powinnam pracować w radio, że wydepilować brwi, że widać mi sutki. Że to niemożliwe, żeby takie szkaradztwo tyle lat pracowało w telewizji. Że jestem tak brzydka, że nie można się skupić na tym, co mówię.

Wszystkie te superintymne rzeczy czytają moi pracodawcy, przed którymi następnego dnia muszę stanąć i oni najpierw oceniają, czy odpowiednio wyglądam. A potem mam mówić wesoło.

I zrobiło mi się nawet nie przykro. Poczułam się jak wariatka. Wariatka, która wierzyła, że to co robi, robi dobrze. Wariatka, która uwierzyła, o naiwności, że może być tak ładna, jak te inne dziewczyny.

Nieważne było też co mówiłam. Jestem dziewczyną. Mam być ładna jeśli chcę być dziennikarką. 

Zaczęłam wierzyć w to, że nie mogę iść po podwyżkę. Nie po tym. Nie po dwustu komentarzach.” 

(cyt.za Małgorzata Halber, Chcę być ładna, Codziennik Feministyczny)

Czytając to, myślę o obezwładniającym wstydzie, jaki nas warunkuje podczas bycia w świecie. Bez względu na to, co osiągniemy, co sobą reprezentujemy. I myślę jednocześnie o bardzo trafnych komentarzach do moich neurotycznych Prymusek patriarchatu, na jakie w tym samym czasie natrafiłam w sieci.

Komentarze mówiły o tym, że sednem każdej transmisji kulturowej jest warunkowanie wstydem.
I że wstyd jest na dłuższą metę skuteczniejszy niż lęk.

I tak, to jest sedno.
Warunkowanie wstydem. Skuteczniejszym niż lęk.

Mój ulubiony performatyw dzieciństwa: – No dalej, nie wstydź się.
Dopiero wtedy zaczynałam się wstydzić.

W czym pomaga wstyd? Społecznie – jest Najwyższą Izbą Kontroli. Wywoływany w toku edukacji poprzez sumę uwarunkowań. Pozwala dyscyplinować pod nieobecność. Automatyzuje odruchy, jak pigułki benedyktyńskie w wersji Tuwima i Słonimskiego, wstyd społecznie “przeczyszcza, nie przerywając snu”.

W dużym uogólnieniu wstyd jest wysokooktanowym paliwem edukacji. Wstyd gwarantuje redystrybucję wzorców bez ich kwestionowania. 

Proste, skuteczne i bezobsługowe. Warunkowana wstydem redystrybucja wzorców działa niemal bezstratnie przez kolejne pokolenia. Wstyd pozwala łatwo i bezdotykowo patrolować zogromniałe terytorium. Z perspektywy kulturowej Bóg jest Wstydem.

Warunkowanie wstydem odbywa się w języku. Jak już kiedyś wspominałam, pisałam kilka lat temu o sposobie, w jaki podczas katolickiej edukacji religijnej w świadomości dzieci język/ słownik teologii naznacza wstydem określone części ciała. Ze wzmożoną siłą odbywa się to przed pierwszą spowiedzią i komunią. Pewne części ciała zostają zdelegalizowane w imię skromności, wyrwane ze spoistego ciała. Wiecie, które części, co świadczy o tym, że wszyscy funkcjonujemy w porządku uprzedniego względem nas dyskursu, jakkolwiek nie zarzekalibyśmy się, że nie bierzemy w tym udziału. Lista tych części ciała stanowi kluczowy element redystrybucji. I najbardziej dojmujące jest to, jak wraz z edukacją religijną ciało dziecka zostaje na zawsze wtrącone w kodeks wykroczeń. Dorastające dziecko będzie musiało sprostać konieczności odzyskania prawa do całego ciała. Zawsze tak samo, czyli za cenę sprzeniewierzenia się dekalogowi. Grzech grzechów: bycie całym sobą.

Pogmatwane ścieżki warunkowania wstydem prostują jak potrafią mądrzy rodzice, terapeuci, lata lektur. Czy skutecznie?

Zastanawiam się, na ile potrafimy w naszym pokoleniu zmienić treść transmisji kulturowej. W jakim stopniu nie damy się wstydowi.

Umiemy?

Myślę o Was. Każdy z komentarzy rozsianych w sieci postawił mnie do pionu i zmusił do zastanowienia, na ile to, co napisałam, może być uniwersalne. I ogromnie dziękuję, że rozmawiacie o moich Prymuskach patriarchatu. Rozumiem Wasze mocno spolaryzowane reakcje na mój tekst. Cieszę się, jeśli w dużym zbliżeniu często okazuje się nieprawdziwy jako doświadczenie osobiste. Naprawdę bardzo się cieszę.

Niech będzie tak jak najczęściej.

Ja robię kulturowe makro dla społeczeństwa, w którym dyscyplinują nas Krystyny Pawłowicz, suma poglądów niemożliwych dla racjonalnego rozumu, a jednak dziwnym trafem rezonująca publicznie, wydająca nam zezwolenia na wolność i wymierzająca nam karę.

Zauważmy zatem, to nie ja i nie Ty zostałyśmy wystawione jako reprezentacja stada, która postanowi o tym, co jest dobre dla wszystkich. Czy chciało nam się tam dostać? Nie bardzo, bo dlaczego akurat my, po co, takie tam zwyczajne. A Krystyny dobre pasterki idą. Idą być surowymi szatniarkami kraju. Przypilnować wydawania płaszczyka moralności i redystrybucji wzorców, ponieważ czują się odpowiedzialne za Ciebie i za mnie. Abyśmy się nie stoczyły po naszym nasłonecznionym zboczu. W przeciwieństwie do nas, Krystyny wiedzą, że duch nie powinien latać, kędy chce, toteż biegną zamknąć mu okno.

I nie, nie mam wątpliwości, że stadem najgłośniej targają nie te kobiety, co trzeba. Syczący i pełen nienawiści elektorat prymusek patriarchatu.

One wszystkie niejeden raz nam jeszcze zabronią.
Kraj Dulskich musi mieć gęste firanki w oknach. Nie może empatyzować z Lokatorkami, które mu się na widoku trują siarką z zapałek. Stado uprasza, aby przewodził mu porządny elektryczny pastuch.

Co w moim subiektywnym odczuciu nie jest najlepsze dla przyszłości stada.

Od czegoś powinniśmy zacząć zmiany.
Czas zacząć robić prawdziwe zdjęcia, premierze Photoshop.
Czas pokazać to, co przed korektą. Wydać dementi dotyczące akceptowalnej grubości uda. Zrehabilitować sylwetkę Wenus z Willendorfu. Włączyć do kanonu każde stadium rozwoju. Przywrócić dumę z mądrej starości. Zaniechać deratyzacji zmarszczek, przestać tępić czas biologiczny w czasie kulturowym, nie wywabiać go z ciała jak plamę. Skalibrować wzorzec piękna pod realne ciało, nie odwrotnie.

Zrobić proste rzeczy, żeby naród przestał się siebie wstydzić.

Pamiętam, jak pierwszy raz w dorosłym życiu wysiadłam na dworcu w Warszawie.
Zaczął się akurat dwudziesty pierwszy wiek, byłam zdeterminowaną samotną matką z najgłupszymi pomysłami na to, jak zarobić na siebie i dziecko. Jechałam z głupia frant, filolożka polska, po mamusi klęska samooceny, po tatusiu okradziony wynalazca, de domo Wokulska, z czerwoną od mrozu dłonią, na spotkanie z dyrektorem firmy produkującej płyn do naczyń Ludwik, aby zaproponować mu nowy produkt, ekologiczny, niskodetergentowy płyn do mycia naczyń dla dzieci. Ot, głupia. Dyrektor nie był zainteresowany, o czym kilkanaście lat później myślę z niezwykłą czułością, patrząc w drogerii na zupełnie innej firmy i przez kogoś innego zaprojektowany, prawdziwy specjalistyczny płyn do mycia naczyń dla dzieci.

To tam właśnie miała miejsce moja pierwsza prawdziwa lekcja wstydu.

Jak ja się ogromnie wstydziłam, wchodząc do kawiarni wielkiego warszawskiego hotelu na moją ubożuchną rozmowę “biznesową”. Ludzie kochani, jak ja się wstydziłam. Parszywie. Pojechałam tylko dlatego, że jako samotna matka musiałam być nieustannie dzielniejsza od samej siebie i brać się za kark jak szczeniaka, żeby odważyć się na cokolwiek, zanim zdążę się zastanowić, czy umiem, wypada mi, mogę, powinnam. I taki wtedy miałam haniebnie brzydki płaszczyk zimowy. Taka byłam ogromnie skądinąd. W wiskozowej marynarce, niekobieta, nieczłowiek, niesukces. Ośmieszało mnie wszystko, odczuwałam własne oszałamiające zażenowanie każdym kawałkiem mnie. Gryząc się w rękę, aby nie zwiać, wystąpiłam w obranej roli, wypiłam polskie “ekspresso”, przyjęłam odmowę z godnością, wróciłam do Poznania, a potem dalej, na wieś, do rodziców i czekającej na mnie małej córeczki.

Wyryczeć się w kąciku.
Że nie umiem.
Nie zasługuję.
Nie dam rady.
Że nie nadaję się do niczego, przed czym wielokrotnie przestrzegała mnie mama.

Myślałam o tym, dziesięć lat później jadąc do Warszawy z Michałem Larkiem, żeby zrobić wywiad z Sylwią Chutnik do (Anty)macierzyństwa, ukochanego numeru Czasu Kultury, którego byliśmy redaktorami prowadzącymi, numeru, dzięki któremu mogłam poznać wspaniałą Zimno i przeprowadzić z nią wywiad, numeru, do którego udało nam się wydać pierwszy tom “Macierzyństwa bez Lukru”, bezprecedensowej antologii tekstów utalentowanych blogerek skrzykniętych w szczytnym celu przez kapitalną i niestrudzoną Dorotę Smoleń.

Wysiadłam wtedy w Warszawie i zobaczyłam, że telewizyjnemu miastu spada tynk, a ulice mają mniej intensywne kolory niż w polskich telenowelach. Myślałam sobie – cholera. Miasto ma niewydepilowane łydki, tylko fotografuje się w Twoim Stylu tak, że ja o tym nie wiedziałam. I przez chwilę wstydziłam się samej siebie mniej.

Ale nie jest tak, żebym była zdrowiuteńka w okolicach żywego, tam gdzie wstyd i niska samoocena. Chociażbym sześć godzin stała przed półką z własnymi artykułami. Kiedy teraz jadę do Warszawy na rozmowę biznesową, przez bite trzy dni, totalnie załamana, z poczuciem klęski totalnej, szukam w sklepie czegoś, w czym będę dobrze wyglądała. Żeby uratować wartość własną przed błyskawiczną inflacją, jaka ją obejmuje, kiedy musi wystawić się na cudzą ocenę.

I nie umiem wyrugować do końca tego wstydu za samą siebie. Taką jakąś. Szlifuję, ćwiczę, wypisuję to z siebie, ale został osad w głowie. Z kamienia w gardle. No nie wstydź się.

I nie wiem, jaka jest prawidłowa odpowiedź na pytanie Magdy, która w komentarzu do Prymusek zastanawia się:

“Zastanawiam się czym jest kobiecość naturalna. Jak ona wygląda, czym się przejawia. Jaka byłaby dziewczynka wychowana w izolacji od norm społecznych, “tresury” i wzorców. Mająca tylko siebie, swój umysł, ciało z genotypem xx, żeńskie hormony. Pełną wspaniałą kobietą? Chorym potworem?
Czym jest kobiecość dla samej siebie.
Czym jest kobiecość na rzecz mężczyzn.
Czym jest kobiecość zawieszona w próżni, bez żadnych kontekstów, odniesień.
Nie wiem.”

Ja też nie wiem, od lat zaciekle zastanawiam się, jaka byłabym ja sama, gdyby nie zakuwać mnie w hiszpański bucik wstydu i wychowania.

A Wy wiecie?