Mikroprojekty

Mikroprojekty

Maja by Katachreza


Co u Was?
Ja czekam na wiosnę.
Najlepiej z dostawą do domu.
W miarę możliwości w wariancie z kwitnącym sadem wiśniowym.
Jeżeli macie – poproszę.

W międzyczasie uczę się od mojej najmłodszej, siedmioletniej córki kapitalnej rzeczy.

Mikroprojektów.

Brania udziału na trochę.
Przymierzania i porzucania kolejnych wersji siebie.
Maja robi wszystko inaczej niż ja.
Różnimy się tym, że ja najczęściej – nie robię w ogóle.

Nie idę.
Nie próbuję.
Nie sprawdzam, czy lubię.

Widzę natychmiast dorosłe deklaracje uczestnictwa, umowy na 24 miesiące z kaucją bezzwrotną, oceny 360, numerowane listy zwycięzców i zwyciężonych, niedostatecznie nabyte umiejętności, klęskę minięcia się z celem, powołaniem i resztą stada, które zgrabniej zgina nóżkę w kolanie.

Tymczasem 120 cm mojej córki jest skłonnych zaangażować całą posiadaną energię w projekt, który ją właśnie zainteresował. Teraz. Bez rojenia przy tym jakichś obezwładniających snów o potędze, wirtuozerii i innych powodach odgryzania sobie głowy, w rodzaju “ale czy będę w tym odpowiednio dobra, czyli najlepsza”, które to myśli skutecznie blokują mnie, dorosłą, przed ROBIENIEM rzeczy.

Maja po prostu angażuje energię i ciężką pracę własną na tyle czasu, ile wystarczy, aby sprawdzić, czy to coś lubi i czy stała się w tym wystarczająco dobra, żeby upewnić się, że UMIE SIĘ TEGO NAUCZYĆ.

A dalej – ścieżki są dwie.

Jeśli upewniła się, że umie się tej nowej rzeczy nauczyć, ale nie polubiła jej przesadnie – po prostu mówi, że więcej nie chce już tego robić.

Ale jeśli coś naprawdę polubi – wtedy powtarza to niestrudzenie, od nowa, bez namawiania, setki razy, żeby upewnić się, że UMIE SIĘ TEGO NAUCZYĆ BARDZO DOBRZE, i żeby czuć lawinowo rosnącą radość robienia tego co lubi, wynikającą z robienia tego coraz lepiej w wyniku nieustannej pracy nad robieniem tego lepiej.

Kiedy znajdzie coś, co lubi ogromnie – wszystko wokół fruwa od drobnych wyładowań energii i zawziętych ćwiczeń.

Patrzę na Maję przez ostatnich kilka miesięcy.
I mi wstyd.
Że ja taka ciągle w miejscu w porównaniu do niej.
Maja wykonała dziesiątki przymiarek i eksperymentów. Zostały po nich trzaskające pod butami chitynowe pancerzyki porzucanych pomysłów, składające się na mocny grunt pod próbowanie nowego i pracowite ćwiczenia z tego, co okazało się sprawiać wielką przyjemność.

Przeszliśmy kilka lekcji baletu. Kilka lekcji gitary. Kilka lekcji wspinaczki. Na zdjęciu – świeża zawzięta samodzielna lektura podręcznika do fizyki. W stroju baletowym. Wszystko rozpoczynane jako ogromne marzenie Mai, starannie ćwiczone przez krótki okres czasu, a potem – dyskretne porzucane. Rasowe nawianie z szukaniem, co by tu jeszcze innego.

W tym samym czasie najukochańszym zajęciem stało się czytanie. Ćwiczone pilnie na coraz wyższym poziomie, z ogromną satysfakcją i zawziętością, z nieporównywalną z niczym dumą z bardzo szybkiego czytania.

Śpiew – wielbi. Piosenki powtarzane kilkaset razy, przed pulpitem na słowa zrobionym z drewnianego miecza wbitego w pudło z ukulele, z choreografią wymagającą wielu ofiar ze strony wykonawczyni, a zasadzającą się na licznych skokach w długiej balowej sukni, gdyż ulubiony utwór jest melorecytowanym miejscami dialogiem i Maja śpiewa i tańczy za dwie osoby jednocześnie.

W tle dostaje masę rozmów o radości robienia tego, co się kocha. Na pochwały – fuka niechętnie, ale chętnie rozmawia o ćwiczeniach, trenowaniu, sposobach robienia czegoś, jest bardzo dumna z własnego wysiłku i pracy. Wyłuskujemy z podziwem każdą taką nową, starannie wypracowaną zdobycz Mai i Maja sama też już potrafi w ten sposób siebie oceniać, w skali – dużo ćwiczyłam i świetnie mi wyszło, czytam/ piszę/ śpiewam lepiej niż wcześniej, bo zrobiłam sobie takie fajne ćwiczenie i udało mi się coś nowego. Rzecz kluczowa: to doskonalenie umiejętności działa wyłącznie w tych dziedzinach, które ją szczerze interesują i w których sama bardzo chce pracować, bo sprawia jej to wielką radość i czyni ją szczęśliwą.

Ja też chciałabym w taki sposób wybierać to, co będę robiła w przyszłości.
Oczywiście, jak już dorosnę i zdecyduję, kim chcę zostać :-).

Myślę o tym, jak ważne w nauce są tęsknoty, dążenie do celu przekraczającego detaliczne środki w rodzaju żmudnej nauki literek. Nie wiem, gdzie Maja byłaby w tej chwili, gdyby tłukła przez cały rok literki. Pewnie tłukłaby literkami o ścianę.

Jeśli chcesz, żebym zbudowała statek – pokaż mi morze. Dokładnie tak uczy się Maja. Alfabet nie stał się celem samym w sobie, był wyłącznie kładką prowadzącą do samodzielnego czytania świetnych książek. Żadnego elementarza po drodze. W zamian – wielka radość czytania i zachłannej ciekawości, co było dalej. Nie da się wzbudzić zachłannej ciekawości elementarzem. Brakuje w nim morza właśnie. Same palta i tablety Toli.

Kiedy patrzę na wybierane i porzucane przez Maję zainteresowania, uświadamiam sobie, że nawet te nieustanne zmiany hobby są projektem.

Mikroprojekty są tabliczką mnożenia w nauce zmian. Treningiem czystości od robienia rzeczy, których nie chcemy robić. Testem na obecność radości w robieniu.

Jako dorośli chcielibyśmy wiązać się z projektem egzystencjalnym na całe życie. Życzymy sobie braku pomyłek, mitygacji ryzyk, dobrych ocen z poprawnie wyuczonej przyszłości. Tymczasem jeśli pomylimy się raz próbując tylko raz, pomylimy się na całe życie.

Zdrowiej jest spróbować inwestycji krótkoterminowych z błyskawiczną informacją o nas samych w świecie.

Więc wejdźcie do przymierzalni. Sprawdźcie, czego się o sobie dowiecie podczas mikroprojektu. A potem podczas kilku kolejnych.

Przymierzcie zmianę.
I się.
Aż w końcu znajdziecie to, w czym poczujecie się naprawdę świetnie.

Ja sobie też trochę poprzymierzam.

Jestem wszystkim

Jestem wszystkim

Maja by Maja

Znienacka urosła mi najmłodsza córka. Mijają dwa lata od dnia, kiedy schowana w kąciku, chichocząc, starannie napisała na kartce swoje pierwsze suwerenne słowo – DUPA.

Jest jedną wylinkę dalej. Ma 6 lat i 10 miesięcy. Jest bardzo zajęta, czyta po kilkadziesiąt stron dziennie, pisze, zakłada miasta kucyków, rysuje, obserwuje, biega, robi eksperymenty, rozwiązuje krzyżówki i zadania, projektuje wynalazki. Masa roboty wynikająca wyłącznie z zachłannego interesowania się.

Nagrała dzisiaj niesamowitą piosenkę, rozsądnie akompaniując sobie na jednej strunie. Na gitarze uczy się grać od niedawna, w wyniku decyzji własnej, zażarcie ćwicząc, z rumieńcami na twarzy. Pracuje.

Słuchałam, jak improwizuje i opowiada śpiewem wszystko, co myśli. Niespełna siedmioletnia rycerka wędrująca przez świat śpiewała epos o działaniu świata. Zrozumiałam nagle, że została sobą. A właściwie – że to ona zrozumiała, że jest sobą.

Po odsłuchaniu ze mną piosenki, wyczerpana, siedziała wtulona we mnie, poważna. Głaskałam ją po włosach i mówiłam, że czuję się tak, jakbym nagle przez okno zajrzała jej do środka głowy. Patrzyła na mnie. Bardzo bliska i obecna.

– Zostanę wszystkim – powiedziała patrząc mi w oczy. – I będę się zajmowała tylko światem. Będę czytała to, co najciekawsze. Będę oglądała to, co najciekawsze. Będę podróżowała do najciekawszych krajów. Będę śpiewała, pisała, grała i sprzedawała w sklepie.

Umilkła, zmęczona, jak po długim biegu.

– Już jestem wszystkim – powiedziała nagle ze zdziwieniem. – Codziennie wiem coś innego niż wczoraj. Ile mnie już jest! Jestem wszystkim!

Do końca dnia była w stanie totalnego pobudzenia intelektualnego, jakby dzisiaj był jej własny, prywatny Dzień Zmiany.

Przed snem wymyśliła sobie dialog i nie położyła się, dopóki go sobie nie zapisała:
– Maju, wiesz co?
– Co?
– Wiem, że nie wiem.

Moja córka żyje lepiej ode mnie. Odbywa staranne, całodzienne zajęcia z bycia sobą.
Ja też chcę.

Balonik z what the hellem

Balonik z what the hellem

Co u Państwa? Jesień w puszystych wiewiórkach? U nas wata i gips, gips king, czyli najstarsza córka złamała nogę w jej najdrobniejszej kostce i utyskuje, kuśtyka i psioczy.
Proszę przesyłać strumienie dobrej energii bezpośrednio do kostki.

Niech no się to wszystko zagoi i zrośnie, a jesień będzie nasza i ruszymy z córką na rowery stacjonarne podbić wewnętrzną Polskę. Ja może jeszcze tylko spiorę radiologa, bo się nie popisał i chyba musimy zajrzeć do gipsu nieufnie. W poniedziałek osobiście dorwę i zmienię żwirek jego muchomorkowi, do siódmego pokolenia.

Tak to to, tak to to, tak to to, tak.
Czas pędzi tu u nas jak TLK i takież ma obicia foteli. Przydałoby się wyprać tapicerkę, chociaż miejscami wiadomo, skaj was the limit.

Ojciec mi do szpitala trafił równo tydzień temu, w piątek wrócił. A więc i pogoda wraca. Dobrze, bo mam baterie na pogodę i spokój, zdążę doładować, obłożę się jakąś miłą błahostką, rekreacją, zrobię zapas. Choćby mały. Proszę.

I wiecie, Ela Winiecka napisała o moich Dziennikach w mądrym artykule, takim mądrym, że jestem jedynym nieznanym nazwiskiem między Derridą, McLuhanem, Ongiem i Foucaultem. Ja – literacko – w bibliografii. Ja w takim tekście. Salto! Elu, dzięki po stokroć, co za szaleńcza radość i co za przedziwne uczucie, zostałam przeanalizowana!

To może teraz zerwać Państwu jakiś huragan w zdaniu? Ależ proszę. Zrywam. Wznieciłabym sobie coś dobrego, zapał, radość, przyczynę ze skutkiem. Tymczasem z zapałem wykonuję zabiegi na pobliskich komunikacjach międzyludzkich. Depiluję im wąsik na przykład. Ostrzeliwuję botoksem wydęte na bliźniego wargi. Strzygę okolice intymne serdeczności. Niektórzy tak przy mnie bezinteresownie sztywno, wrogo rozmawiają, takie demonstracje władzy, naszej Pani Władzi robią, że słyszę niemal trzask nakrochmalonych kołnierzy, i ostre drapanie spalonej żelazkiem podszewki garsonki, i druciany czochr owłosionej łydki o łydkę.

Nie lubię, nie znoszę hierarchii. Monarchii i władztwa. Nie akceptuję wykonywania mną. I wykonywania mi. Nie cierpię marnotrawienia mnie, trwonienia mnie na rzeczy nikomu niepotrzebne. Z niejednej filiżanki kafkę piłam, najwyższy czas wymienić zamek.

#0063 by Pani Halinka

Mną może zawładnąć wyłącznie:
– pomysł, idea, szaleństwo, zapalczywie, straceńczo wykonywana wolta intelektualna, delficka analiza z interpretacją, interesowanie mnie,
– uczucie, w zasadzie dwa – miłość i strach, i tu masz Bebe bezwzględną rację,
– ja, moje, dla mnie, samorealizujące mnie, grzebanie patykiem w błocie, jeśli zechcę grzebać, lubienie mojego.

Zrób to ze mną, jeśli potrafisz, a będę najlepszą sobą jaką jeszcze nawet nie wiem, że mogę być. W miarę możliwości – poproszę – bez strachu, bo co prawda przerażona pobiegnę dość szybko, ale nie myśl, że przyniosę w zębach cokolwiek dobrego. W najlepszym przypadku dostaniesz ogon bez wiewiórki, więc nie licz na zyski z orzeszków.

Właściwie najlepsze, najważniejsze dzieje się, kiedy coś mnie interesuje do żywego.
A właśnie tak się złożyło, że interesuje mnie teraz.

Iskry mi się sypią z włosów.
Litery się sypią.
Pomysły.
Huragan.

Mimo że czas pędzi mi zupełnie wariacko, a sezon na ciasteczka z puszki Pandory nie kończy się nigdy (przezornie nie będę częstować), ogromnie się sobie podobam.

Najbardziej zaskakujące odkrycie ostatnich dni – zrozumiałam, że przez całe dotychczasowe życie nie dążyłam wcale do JEDNEJ rzeczy, z którego to powodu bardzo długo się miotałam, myśląc, jak tę JEDNĄ rzecz wybrać. Teraz nagle dotarło do mnie, że nie jest i nie będzie to wyłącznie pisanie. Nie będzie to również wyłącznie realizacja jednego z pomysłów, na który wpadłam w trybie pomroczności jasnej. Będzie dużo więcej małych i dużych rzeczy. Wiele nieznanego. Dopiero do wymyślenia. Chwilami do wymyślenia na pniu, w biegu i w locie. I to właśnie o to chodziło. O możliwości, wejście po kolana w możliwości i taplanie się.

Dotarłam znienacka do uwalniającego głowę etapu, w którym mogę móc co zechcę, z całą teczką scenariuszy czarnych, szarych i świetlanych. I tak tu sobie stoję. Na progu nowego. I robię po trochu. I śmieję się sama do siebie jak głupek. Jakbym fruwała. (Tymi tekturowymi skrzydłami, zbiegając po zamarzniętym kopcu buraków.)

Czuję się potężna i mała jednocześnie.
Ale nigdy nie powiem o sobie: szara mysza.
Szara to ja jestem komórka.

I raz, dwa, trzy, teraz pilnujemy, żeby przez chwilę nic nas nie rozpraszało w swoim interesowaniu się. Do tego nikt (słownie: nikt) nas nie zrekrutuje. Nikt oprócz nas samych nie zgłosi na całych nas zapotrzebowania.

Miłego grzebania patykiem w błocie.
–.. .   … – .- .– .. .- -. .. .-   -.- .-. . … . -.-   ..   -.- .-. — .–. . -.-   — — –..-. .   .– -.– .— …-… -.-..   -. .. . -. .- .— –. — .-. … –.. -.–   .- .-.. ..-. .- -… . – .-.-.- 


“A Handy Tip For the Easily Distracted” by Miranda July – NOWNESS from NOWNESS on Vimeo.

Ptaki – nauka latania

Ptaki – nauka latania

Butterfly by Katachreza

Zachęcona Waszymi komentarzami pod moim niespokojnym postem “Ptaki“, chciałabym zadać Wam wyjątkowo krótkie pytanie:

Kto Was uczył w dzieciństwie odwagi?

Bo ktoś przecież musiał.
Kiedy, jak?

Mojego najukochańszego człowieka na świecie uczył odwagi dziadek. Nauka odbywała się na trzecim piętrze bloku i zasadzała się na stawianiu małego wnuczka na parapecie okna. Od zewnętrznej strony. Jestem przekonana, że systematyczne stawanie na parapecie od zewnętrznej strony może człowieka mocno odblokować, ale może macie jeszcze jakieś inne pomysły.

Mnie ośmielano do pomysłowości, samodzielności, samotności – i latania.  Najczęściej chyba bawiłam się w życie. Chodziłam po podwórku z młotkiem, gwoździami, obcęgami i deskami, robiąc sobie ławeczki i półki. Rozpalałam ognisko, na którym w blaszance gotowałam w wodzie liście malin. Przynosiłam poduszki i kołdry pod drzewo czereśniowe, żeby nie złamać nogi, jak spadnę, ucząc się wchodzić. Zimą chciałam jeździć sankami, ale nikt nie miał czasu mnie wozić, więc wymyśliłam na zamarzniętym jeziorku nieopodal domu nowy sport, w którym siedziałam na lodzie na sankach i odpychałam się kijkami z wbitymi na końcach gwoździami o odciętych łepkach. Myślę, że nauczyłam się odwagi do własnych pomysłów i korekt sytuacji, tego pamiętam najwięcej i za kogoś takiego się właściwie mam – niepraktykującego wynalazcę.

Ale największym marzeniem było latanie. Wycinałam z przynoszonego przez mamę z mleczarni kartonu kolejne szerokie skrzydła, przez zrobione cyrklem dziury przeciągałam w nich gumkę i tak przygotowane zakładałam na ręce. Biegłam długo, zawzięcie machając skrzydłami, i za wszelką cenę próbowałam się unieść. Marzyłam, że długie ćwiczenia dadzą w końcu efekt. Mroźną zimą uprawiałam szybkie zbieganie z zamarzniętego kopca buraków. Rodzice ofiarnie polewali kopiec wodą, żeby lód był mocny i gładki, a ja – brałam ogromny rozbieg i ślizgałam się z przypiętymi skrzydłami.

Dzikie dziecko. Muszę przypomnieć sobie, czego dokładnie nauczyłam się wtedy nie bać.
Zanim jeszcze okazało się, że jestem dziewczynką i trzeba mnie chronić przed spódniczką zła.

Wielki błękit

Wielki błękit

Chamer see in Vilette Park by Piotr Sekulski 

Więc jestem łasa na turkus i błękit. Jeśli miałabym jechać na jakimś paliwie, to na zdjęciu jest ten właśnie opalizujący odcień, pogranicze powietrza i wody, zszyte na zakładkę fale, wielka przezroczystość. Kolor jak cieniutki film benzyny, dwie części wodoru i jedna część tlenu do pochopnego głaskania, powierzchnia wszystkich rzeczy.

W takiej chwili nie boli mnie nawet przemijanie, spotykam się z sobą jakoś oficjalniej, na odległość zmarszczek na twarzy i nagłej siwizny w ciągle jasnych włosach. Czas mruczy mi w brzuchu, minutnik, co też ugotuję?

Zwalniam o połowę, słucham tylko siebie. Mam parę spraw do załatwienia na drugim końcu języka. Wygląda na to, że napiszę książkę.

Nowe horyzonty

Nowe horyzonty

Duch angels by Julien Oncete

Nadciągają nowe kobiety.
Seria mnie.

Jedna jest zła i przegrana, druga się waha, trzecia siada na chwilę, czwarta zaczyna nasłuchiwać, piąta rozumie.

Idę z nimi na wino. Równiutko opadamy w powietrzu, chyba będziemy razem mieszkać i pracować.

Nie będzie nic sztucznego, niczego nie upiększę. Sama fabryka rtęci, kiepska dniówka, pakowanie w papier.

Mam czysty dygot i drżenie, same skaczące słowa, które ze mnie wywożono latami, odnalazły mnie przez czerwony krzyż i facebooka, tyle poszukiwań i listów, ratunkowych bibliotek, zaniechań i mimikr.

Moje kochane słowa, moje kochane szare zwykłe historie Biały Jeleń, o tym, jak mi się nie uda, moje opisy z mydła i wody, moje wycinanie, moje kartki z nieszczęśliwymi niedokończeniami, moje wszystko to, co znam tylko ja jedna i tylko ja mogę napisać.

Ożywają we mnie głosy, każdy jest mój, słyszę.
Zaczęłam słyszeć historie.

Jedna o tym, że do niczego nie jestem przygotowana i zepsuję, druga o tym, że nie mam narzędzi, trzecia, że nie mogę, czwarta, że spróbowanie zajmie mi tyle samo czasu, co niespróbowanie, piąta o tym, że jednak spróbuję.

Patrzę w tył, czego się nauczyłam przez te wszystkie lata.
Że nie zadowolę innych. Że nie znajdę niszy, wyspy, państwa miasta.
Że umiem skończyć, jeśli muszę.
Że umiem też zacząć.
Że opływam w pomysły, których nikt nie zamawiał i nie potrzebuje.
Że moje słowa zderzają się z sobą i lecą z nich wtedy takie fajne iskry.
Że mi wróżono i prawie pozwoliłam, żeby się sprawdziło. (I tak przy okazji, bijcie swoje wyrocznie delfickie po pysku, bo Wam wróżą ze własnych rozrzuconych wnętrzności, a Wasze życie nie pochodzi z kury.)
Że mnie nie umiano i że nie nadaję się do ogólnego rozumienia, że będzie mi wytykane i że tak jest dobrze, bo po tym się rozpoznaję, wynikam z nadpisań i błędów, literówka życia.
Że zanim mnie nie będzie, muszę cała pobyć, że się bez siebie nie obejdę i nie stanę i niektóre rzeczy nie będą możliwe, a inne nie powstaną, nie wynikną ze mnie.
Że kiedy patrzę w tył, wszystko się dobrze poskładało na mnie. Idealnie, a przecież płaciłam ludziom, żeby to ze mnie wyjęli, żeby się nie pamiętało, nie mówiło, spało.
Że myliło mi się to, o czym ja decyduję, z tym, co inni mogą o mnie zdecydować.

Teraz zacznę mówić.

Wasza Katachreza.

ps. Dziś cały wpis jest podziękowaniem dla Bebeluszka, bez którego w życiu bym tu nie wylądowała.