Powroty ze szpitala, sukienki, fartuchy

Powroty ze szpitala, sukienki, fartuchy

Francois Hardy

Mama wróciła dzisiaj ze szpitala.

Ruchome święto wszystkich cudem nieumarłych, moje ulubione, bo za żadne nie jestem tak wdzięczna.

Tata też się cieszył.

– Tęskniłeś? – zapytała mama.
– No trochę żem tęsknił, ale rozmawiałem z Twoimi ubraniami, co wisiały w pokoju i nie było tak źle. Spódnicę zostawiłaś, sweter zostawiłaś, i codziennie z nimi siedziałem i rozmawiałem. I na dzienniku też siedziałem i spódnica na tapczanie obok. Trochę kawę robiłem, trochę chleb z serem i wróciłaś.

Nawzajem noszą się na szyjach, drobny nieśmiertelnik, poświadczenie obecności, wspólna mowa.

Podczas powrotów, gdy jeszcze raz ujdą cało, wystrzela niezgrabna helisa ramion, to raczej splot wydarzeń niż ciała, i może dlatego silniejszy?

Skąd ona znowu się tam wzięła, tak daleko, rezolutnie grając na nosie zaleceniom lekarza? Pojechała sprzątać groby rodziców na cmentarzu, trochę jak u siebie, kręciła się jak fryga, nieśmiałe przymiarki do chryzantem, loteria między dam – dostanę.

Dużo się u nas umiera, latami, to wspaniale donoszone życie, myślę teraz.

Balonik z what the hellem

Balonik z what the hellem

Co u Państwa? Jesień w puszystych wiewiórkach? U nas wata i gips, gips king, czyli najstarsza córka złamała nogę w jej najdrobniejszej kostce i utyskuje, kuśtyka i psioczy.
Proszę przesyłać strumienie dobrej energii bezpośrednio do kostki.

Niech no się to wszystko zagoi i zrośnie, a jesień będzie nasza i ruszymy z córką na rowery stacjonarne podbić wewnętrzną Polskę. Ja może jeszcze tylko spiorę radiologa, bo się nie popisał i chyba musimy zajrzeć do gipsu nieufnie. W poniedziałek osobiście dorwę i zmienię żwirek jego muchomorkowi, do siódmego pokolenia.

Tak to to, tak to to, tak to to, tak.
Czas pędzi tu u nas jak TLK i takież ma obicia foteli. Przydałoby się wyprać tapicerkę, chociaż miejscami wiadomo, skaj was the limit.

Ojciec mi do szpitala trafił równo tydzień temu, w piątek wrócił. A więc i pogoda wraca. Dobrze, bo mam baterie na pogodę i spokój, zdążę doładować, obłożę się jakąś miłą błahostką, rekreacją, zrobię zapas. Choćby mały. Proszę.

I wiecie, Ela Winiecka napisała o moich Dziennikach w mądrym artykule, takim mądrym, że jestem jedynym nieznanym nazwiskiem między Derridą, McLuhanem, Ongiem i Foucaultem. Ja – literacko – w bibliografii. Ja w takim tekście. Salto! Elu, dzięki po stokroć, co za szaleńcza radość i co za przedziwne uczucie, zostałam przeanalizowana!

To może teraz zerwać Państwu jakiś huragan w zdaniu? Ależ proszę. Zrywam. Wznieciłabym sobie coś dobrego, zapał, radość, przyczynę ze skutkiem. Tymczasem z zapałem wykonuję zabiegi na pobliskich komunikacjach międzyludzkich. Depiluję im wąsik na przykład. Ostrzeliwuję botoksem wydęte na bliźniego wargi. Strzygę okolice intymne serdeczności. Niektórzy tak przy mnie bezinteresownie sztywno, wrogo rozmawiają, takie demonstracje władzy, naszej Pani Władzi robią, że słyszę niemal trzask nakrochmalonych kołnierzy, i ostre drapanie spalonej żelazkiem podszewki garsonki, i druciany czochr owłosionej łydki o łydkę.

Nie lubię, nie znoszę hierarchii. Monarchii i władztwa. Nie akceptuję wykonywania mną. I wykonywania mi. Nie cierpię marnotrawienia mnie, trwonienia mnie na rzeczy nikomu niepotrzebne. Z niejednej filiżanki kafkę piłam, najwyższy czas wymienić zamek.

#0063 by Pani Halinka

Mną może zawładnąć wyłącznie:
– pomysł, idea, szaleństwo, zapalczywie, straceńczo wykonywana wolta intelektualna, delficka analiza z interpretacją, interesowanie mnie,
– uczucie, w zasadzie dwa – miłość i strach, i tu masz Bebe bezwzględną rację,
– ja, moje, dla mnie, samorealizujące mnie, grzebanie patykiem w błocie, jeśli zechcę grzebać, lubienie mojego.

Zrób to ze mną, jeśli potrafisz, a będę najlepszą sobą jaką jeszcze nawet nie wiem, że mogę być. W miarę możliwości – poproszę – bez strachu, bo co prawda przerażona pobiegnę dość szybko, ale nie myśl, że przyniosę w zębach cokolwiek dobrego. W najlepszym przypadku dostaniesz ogon bez wiewiórki, więc nie licz na zyski z orzeszków.

Właściwie najlepsze, najważniejsze dzieje się, kiedy coś mnie interesuje do żywego.
A właśnie tak się złożyło, że interesuje mnie teraz.

Iskry mi się sypią z włosów.
Litery się sypią.
Pomysły.
Huragan.

Mimo że czas pędzi mi zupełnie wariacko, a sezon na ciasteczka z puszki Pandory nie kończy się nigdy (przezornie nie będę częstować), ogromnie się sobie podobam.

Najbardziej zaskakujące odkrycie ostatnich dni – zrozumiałam, że przez całe dotychczasowe życie nie dążyłam wcale do JEDNEJ rzeczy, z którego to powodu bardzo długo się miotałam, myśląc, jak tę JEDNĄ rzecz wybrać. Teraz nagle dotarło do mnie, że nie jest i nie będzie to wyłącznie pisanie. Nie będzie to również wyłącznie realizacja jednego z pomysłów, na który wpadłam w trybie pomroczności jasnej. Będzie dużo więcej małych i dużych rzeczy. Wiele nieznanego. Dopiero do wymyślenia. Chwilami do wymyślenia na pniu, w biegu i w locie. I to właśnie o to chodziło. O możliwości, wejście po kolana w możliwości i taplanie się.

Dotarłam znienacka do uwalniającego głowę etapu, w którym mogę móc co zechcę, z całą teczką scenariuszy czarnych, szarych i świetlanych. I tak tu sobie stoję. Na progu nowego. I robię po trochu. I śmieję się sama do siebie jak głupek. Jakbym fruwała. (Tymi tekturowymi skrzydłami, zbiegając po zamarzniętym kopcu buraków.)

Czuję się potężna i mała jednocześnie.
Ale nigdy nie powiem o sobie: szara mysza.
Szara to ja jestem komórka.

I raz, dwa, trzy, teraz pilnujemy, żeby przez chwilę nic nas nie rozpraszało w swoim interesowaniu się. Do tego nikt (słownie: nikt) nas nie zrekrutuje. Nikt oprócz nas samych nie zgłosi na całych nas zapotrzebowania.

Miłego grzebania patykiem w błocie.
–.. .   … – .- .– .. .- -. .. .-   -.- .-. . … . -.-   ..   -.- .-. — .–. . -.-   — — –..-. .   .– -.– .— …-… -.-..   -. .. . -. .- .— –. — .-. … –.. -.–   .- .-.. ..-. .- -… . – .-.-.- 


“A Handy Tip For the Easily Distracted” by Miranda July – NOWNESS from NOWNESS on Vimeo.

Czuwanie

Czuwanie

  Maria Trip by Rembrandt by Michael Mapes

Jak widzicie, zniknęłam na dłużej.

Fraktalny ten styczeń, przy wtórze cichych implozji w domowej puszce Pandory rozpadam się na drobne kawałki i opalizuję przy odrobinie słońca, nanizując na sznurek trochę nanosekund, tych nielicznych, kiedy akurat niczym się nie martwię. Gdyby nie ta niesprzyjająca odległość od lata, mogłabym wirować sobie w nieprzerwanych smugach światła, drobina kurzu, folia z american beauty, okruszek, metal lżejszy od powietrza, dusza, amelinium. Gdyby nie ten świeży kamień w brzuchu, biegłabym sobie beztrosko przez źdźbła następnego zboża, regulowana przez niezawodne consequtio temporum wszystko będzie dobrze, spokojna i syta, a stary kontynent spałby mi pod ręką, kot w pustym mieszkaniu, napłakał.

W ramach ćwiczeń z podnoszenia ciężarów miałam od połowy grudnia miesięczne czekanie na wyniki biopsji (wszystko dobrze, na szczęście, choć już nigdy nie przejdzie mi ten lękowy dygot podczas czekania na dowolny wynik).

W ramach niespodzianki noworocznej – od 11 stycznia był szpital i dziecięcy oddział zakaźny, gdyż drugi rotawirus w odstępie 5 tygodni posprzątał mi niespełna sześcioletnią córkę w jedną (słownie: jedną) dobę sensacji z elementami noir. Trafiłyśmy do zaprzyjaźnionego szpitalnego peerelu z wąsem, izolatka przyjemnie spełniała pokładane w niej nadzieje i izolowała, płyny izotonizowały dożylnie, furkotał niespokojny sen na foliowym prześcieradle, gorączka szarpała bandaż i zwracała się do personelu dość obelżywie, nie życząc sobie bycia dotykaną dziesiątkami rąk, przyzwyczajałyśmy się z Mają do szklanego obozowiska ze śluzą antybakteryjną, wszystko szalenie jednorazowe bolało najbardziej od niewypuszczania do domu, kontaktowano się z nami poprzez nieustanną wymianę rękawiczek, fartuchów i grzeczności i przynoszone niedobre nowe wieści.

Trafił się Mai ciężki rotawirus z powikłaniami, poważnie odwodnione w ciągu 24 godzin dziecko w chwili przyjęcia miało kwasicę ketonową, bardzo kiepskie, częściowo niejasne wyniki, w tym poważne odbiałczenie. Powikłania tropiono sześć dni, masa badań, podejrzenie cukrzycy, namierzane różne odmiany zespołów złego wchłaniania. 16 stycznia objawiło się zapalenie trzustki, powód szalejących wyników, paradoksalnych i błyskawicznych spadków elektrolitów, bardzo wysokiego cukru. 20 stycznia pojawiło się zapalenie wątroby. Wszystko w ramach powikłań w infekcji rotawirusowej.

Aż wreszcie – tadam – 21 stycznia ujawniła się najważniejsza choroba – celiakia, ładne imię dla dziewczynki.

Ta
da
m
n

I inne brzydkie wyrazy.

W piątek, 24 stycznia, po nawodnieniu, wyleczeniu trzustki, zatłuczeniu rotawirusa, odchuchaniu albuminą i aminokwasami, ustabilizowaniu zapalenia wątroby skalibrowanej na program Prometeusz – puścili z tabletką do domu i pozwolili leżeć we własnych dekoracjach. Po 14 dniach w izolatce – coś naprawdę cudownego. Wrócić.

Mamy zatem syndrom powrotu z emigracji oraz aksamitną rewolucję żywieniową. Oddycham w torebkę, ogarniamy dzięki nieocenionym Znajomym (Znajomi, I lovU) temat ścisłej diety, majstrujemy w domu pakiet startowy dla eterycznej blondynki, co rzuciła gluten, idzie Nowe, zawiane, bo taki zwrot akcji, że wypadam przez burtę. (Oraz czy styczeń można już wyłączyć, proszę?)

Wczoraj dokonałam defenestracji produktów z glutenem, kuchnia jest biała i stosunkowo pusta, całą rodziną zaczynamy nowe życie z dietą bezglutenową, aby podołać Jej Restrykcyjności, więc ahoj, przygodo.

Oczywiście tak, odczuwam szczęśliwie ten paradoksalny efekt, lepiej wiedzieć, niż nie, odkąd wiem o celiakii, czuję się o wiele lepiej, śpię spokojniej, bo dotąd funkcjonowałam w trybie porcelanowo-biały dzwoneczek serca + świstak wejściowy + autoalarm + bojaźń i drżenie. Patrząc na wykonywane w szpitalu badania, czekając na kolejny wynik, czułam się codziennie jakbym stała przed maszyną losującą, będzie albo magda pocałuj pana, albo niech szanowna pani zechce wypierdalać, gdyż nigdy nie wiadomo, co los, dla ciebie pan Los, chowa dla ciebie w zanadrzu. Gdyby konik uciekł.

Najlepsze, najważniejsze, że jesteśmy w domu, bo chociaż wciąż nie wierzę, przecież w końcu przyjdzie jakiś rytm i spokój. Wróciłam z mocno posiwiałymi włosami, ciekawe dlaczego, teraz w każdej wolnej chwili odsypiam, piję wino, naklejam sobie pospieszny plaster na głowę pustą od czuwania nad wycieńczonym chorobami dzieckiem, wertuję w sieci pantone pól tulipanowych, licząc dni do powrotu koloru.

Tak. Przyszło nowe. No to niech usiądzie może.

Clint Westwood

Clint Westwood

Clint Eastwood

Jestem chora, zmęczona i słaba jak balonik bez powietrza, a przede wszystkim mam zapalenie krtani i straciłam głos. Pani w aptece otwarcie chichotała, kiedyśmy próbowały ustalić, po co właściwie przyszłam prócz recepty na antybiotyk. Też się śmiałam, ale bezgłośnie, jak pies Bełkot, co tylko pogarszało sprawę i w rezultacie nieco panią spłakałam. Nie podejrzewam, żeby to przeczytała, ale serdecznie ją pozdrawiam.

Przyjęłam od dzieci podwójną dawkę wszystkiego oddechowego, dziękuję, poleżę teraz.

Poodwoływałam poumawiane.
Nie wzięłam udziału, nie stawiłam się na, nie ukończyłam bądź nie rozpoczęłam.

Grypa jak mała śmierć, leżę i patrzę, jak powoli moją krzątaninę przejmuje ktoś inny. Miejsce po mnie szybko zapełnia się wirowym ruchem rodziny, runął mój wewnętrzny mit o niezastępowalności mnie w sprzątaniu, zmywaniu i praniu, z przebieraniem i usypianiem w tle. To trudne do uwierzenia, bo rzadko się daję położyć na plecki i wysłuchać liczenia do dziesięciu. A teraz muszę, za słaba, żeby zrobić cokolwiek sensownego.

Podczas gdy ja leżę na pleckach, na przyzbie wykonano czynności racjonalizatorskie, ogarnięto chaos, ba, wyrzucono moją brzydką suszarkę do naczyń i zaplanowaną nową, mniejszą o połowę. Usamodzielniono dzieci o kilka punktów w skali apage satanas, pobaw się kochanie samo w pokoiku, co mnie się niemal nigdy nie udaje.

Tak w sumie, to jest to jedna z najważniejszych chwil w moim życiu.
Chociaż taka przyziemna.

Mam problem z realistyczną oceną ciężaru, który niosę na plecach. Wydaje mi się największy na świecie. Nie do zdjęcia. Mam syndrom Atlasa, który nie może odłożyć plecaczka, bo w plecaczku tacha przypadkowo cały świat i trzy pralki prania. I to najgorsze – odpowiedzialność za zdrowie i życie dzieci. Tak mam. Ja, ja, ja najlepiej podam elektrolit dziecku wyczerpanemu grypą żołądkową. Ja nie zasnę, nie prześpię, ja, ja, i zobacz, jaka jestem zmęczona.

No i nie mogłam teraz nic podać.
I chyba pierwszy raz w życiu podzieliłam się.
Ciężarem.

Fajne uczucie. Tak przepakować plecaczek.
Lżej.
I sen senniejszy.

Ale jak wstanę, to mówię Wam.
Łby poutrącam i porządek zrobię.

Okruszki

Okruszki

Mama by Katachreza

Byłam dawno i daleko od szosy.
Matka jest tylko jedna i od tego pisania o niej mi zachorowała. Niepoważne i nieodpowiedzialne, z wysoką zawartością stanu przedzawałowego, bo taką miała, zdaje się, diagnozę. A zawały wcześniej już 3 i mało miejsca na nowy.

Biegłam samochodem tych sto kilometrów w głąb mapy, jak do prania zostawionego na deszcz. Byle zdążyć, więc jak za każdym razem. Biegłam z egoizmu, wiecie, jeszcze nazbierać słów i historii, żeby zostało mi na później, bo ciągle tak mało, będzie manko, czarnobyl, gdy mi ciebie zabraknie. Taka racjonalna gospodarka przyszłościami, kiedy zbiegają się w praniu, rozstajne, a człowiek lubi się przygotować, pożegnać. Gdy ja tymczasem zbiegam w praniu dowolną część garderoby, w gorącej wodzie kąpana, liofilizuję bawełnę i palę non iron każdego dnia. Najładniej w życiu zmniejszyłam sweterek Agusi, przyjaciółki mojej, wełniany i śliczny, jakby z samego merynosa zstąpił. Kiedy go brałam do ręki, posiadał praktyczny rozmiar 38, a kiedy go wyprałam, pasował mi akurat na pięcioletnią córkę pierworodną, co oznacza, że wszystko jest po coś, ale nie każdy się w to potem zmieści. Nie mam dziś jednak w tamtej, ani w żadnej innej sprawie zdania ułożonego chłodno, po charciemu, pyskiem w zwierzynę. Bo jak ja z tą mamą wrócę, w arystokratycznie chudych zębach, skacze mi wszystko, aportuje, jakbym koronkę z nitki Ariadny robiła. Wieńcową. A zawsze, pamiętajcie, najpierw przędę powietrze.

W starym szpitalnym parku wiewiórka pokazała nam szóstkę Tarzana, bieg z drzewa, na trawę, na drzewo, na wierzchołek drzewa, skok na drugi, na trzeci wierzchołek, zniknięcie. Upał zminiaturyzował pobliskie więzi rodzinne i wzbudzał poczucie kompotu na nadchodzący obiad, bo kuchnia była otwarta na swoich pacjentów, podobnie jak odpowietrznik toalety i okna. Piękna pani ordynator opalała się przed wejściem na krześle, z notesem i wykresami temperatur na udach. Weszliśmy wezbraną falą odwiedzin i już po chwili wszystkie pacjentki z pokoju mamy chciały mieć takie córki i wnuczki. Co do ojca – nie wiem, oddziałowa wymieniła z nami przypowieść, że jak chłop w domu, robić nie ma komu, co mogło oznaczać rezerwę.

W ten krótki moment naszej radości i ulgi postanowiłam zabrać mamę do internetu, bo jeszcze nigdy nie była. Choć widywała w moim komputerze. Kiedy rozmawiałyśmy w niedzielę, szpitalną i białą, tak się jakoś zmówiło, że poszukam w internecie i znajdę rzeczy różne blisko domu rodziców, a tu mama pyta – jak znajdziesz, myślałam, że internet jest tylko o Poznaniu. Bo mama wie, że ja jestem z Poznania i z internetu. Więc zrobiłam mamie zdjęcia, żeby wziąć ją do internetu za życia i niech sobie tutaj u mnie pobędzie. Lata darła pierze, niech teraz posiedzi.

A po drodze od siostry uzbierałam przypadkiem okruszków z przeszłości mamy na jedno malutkie wspomnienie, w którym dotąd nie byłam. Dzwoniła do domu stara koleżanka mamy z niegdysiejszej pracy, zapytać, co z mamą. Bo całą noc jej się wczoraj śniła. A z tatą nie da się nic pogadać. (Kiedy ją słyszy, pogłębia mu się wada słuchu i odkłada telefon.) Mówię, witam się, choć koleżanka zalazła mi za skórę rok temu, kiedy zawiozłam do niej mamę i usłyszałam oblane kwaśnym śmiechem: – Ooo, poprawiłaś się! Kobieta to powinna być szczuplutka, pamiętaj, ja całe życie byłam szczupła. (na szczęście już nie jest). Więc mówię przez telefon, witam się, wyjaśniam, że chora szpital serce. Pani się przejęła, mówi, my jesteśmy takie przyjaciółki, ja bez mamy nie mogę, tak mi się śniła, a ja się tak źle czuję, jak mi w nocy kołowało w głowie, jak mi krew buchnęła, a lekarz mi mówi, że to dobrze, pani. Bo bym sobie więcej narobiła, jakby mi ta krew nie buchała. Ciągle bucha.

I tak mnie jeszcze parę minut pytała o mamę historiami o sobie, a ja podziękowałam za te miłe pozdrowienia i obiecałam, że przekażę. I z siostrą starszą przekazałyśmy mamie wszystkie słowa i wyrazy, śmiejąc się trochę, że dziwne były, bo przyjaciółki w nich było o wiele więcej niż mamy. Mama się uśmiechnęła, że tak to już jest, bo kobieta samotna, ma wnuka w Niemczech. A siostra mnie w domu oświeciła co do zarania tej niesymetrycznej znajomości, między przyjaźniącą się i przyjaźnioną. Koleżanka z pracy przez lata PRL-u co miesiąc starannie umawiała się z mamą na wspólny wyjazd PKS-em na zebranie do głównego biura Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej, w której pracowały jako zlewniarki. Sama jednak nigdy tym autobusem nie pojechała. Po jakimś czasie siostra odkryła, że koleżanka mamy jeździ dwie godziny wcześniej, z torbami placków i tortów, które wiezie dyrekcji w bezinteresownym geście sympatii międzyludzkiej, jak czas pokazał, monetyzowanym rokrocznie w formie nagrody dla najlepszej pracowniczki. Kiedy siostra odważyła się powiedzieć to mamie, mama powiedziała krótko: – Wiem o tym. I dalej starannie jeździła swoje dwie godziny później, z tak ładnie pustymi rękami, żebym mogła wiedzieć o niej coś więcej i może zrozumieć, dlaczego nie zabrałam kredek bambino przez rozbitą szybę kiosku Ruchu w naszej wiosce. Choć byłam wystarczająco dziewięcioletnia i trzymałam je w lekko przeciętej szkłem ręce. Ale odłożyłam na miejsce.

Jutro mama powinna wyjść ze szpitala, ale zupełnie nigdy nie jestem pewna, czy żyje. I czy Wy też tak macie, że czasami albo często boicie się trochę. O kogoś, o coś.

Bo ja się na przykład momentami boję.
I myślę, że naprawdę we wszystkim chodzi o to, żeby zdążyć.

Wycie i czas

Wycie i czas

Lizbona by Katachreza

Drogi Pamiętniczku, przeszłam maleńki kryzys, na piechotę i bez butów. Jeszcze idę.

Od stycznia najczęstszą moją rozrywką były wzmożone wizyty u lekarzy dziecięcych. W najgorętszym okresie średnio 3 wizyty tygodniowo. Oraz badania. Na wszystko. Brakowało doprawdy już tylko szczepień przeciwko wściekliźnie. Mojej.

W ramach szeroko pojętego wypoczynku od tego wspaniałego rytmu życia, od zeszłego poniedziałku miałam na stanie pięciolatkę o stabilnej temperaturze 39’C, co trochę odebrało mi chęć do pisania i innych wyskoków na margines codzienności. Po pierwszej nocy spędzonej przez nas oboje na okładaniu rozpalonego ciałka mokrymi, zimnymi ręcznikami, bo leki nie dawały rady, słabiutka córeczka poinformowała lekarkę na wizycie domowej, że “rodzice zrobili wszystko, co mogli”. Co było szalenie miłe, aczkolwiek nie powstrzymało infekcji, jaka szkoda.

Po przejściu znanych wszystkim etapów pt. gorączka, większa gorączka, naiwne użycie leków antywirusowych, zapalenie gardła, zapalenie oskrzeli, antybiotyk, wczoraj udało mi się rzutem na taśmę odstawić podleczone nieco dziecko do dziadków, żeby rekonwalescencja odbyła się pod zapasową parą skrzydeł. I żebym pierwszy raz od roku pobyła bez dzieci dłużej niż kilka godzin w pracy. Przynajmniej 3 dni. Albo 4. Albowiem oszaleję. Kocham ogromnie moje dzieci, ale jeszcze dzień i zaczęłabym chodzić po ścianach. W wyniku ukochanego szczebiotu sumarycznie z mniej ukochanym kaszelkiem, infekcją, kontuzją, rehabilitacją i autoimmunologią.

Niestety, ach niestety, sama to sobie jeszcze wyolbrzymiam i wkładam na plecy w całości, dorabiając na posadzie domowego Atlasa, zrzędliwego ciecia od przyrośniętych do barków rzeczy drobnych i niespektakularnych. Kula ziemska kurzu i wirusów 24h? Ja, ja! Mam jakiś taki kłopotliwy instynkt macierzyński aka poczucie odpowiedzialności, które nie pozwalają mi podczas pielęgnacji chorego dziecka opuścić powierzchni mieszkania dalej aniżeli na balkon, nawet jeśli w domu jest reszta rodziny, wypoczęta i chętna do zastępstwa. Czy Wy też macie taki syndrom? Nikt ach nikt nie rozpozna niuansów kaszelku. Nikt jak ja. Co jest oczywistą nieprawdą i powinnam dać sobie siana, ale nie umiem, nie umiem spać, gdy nie śpi ktoś. Jak już zaśnie, to też nie umiem. Szkoda, bo jakby trudno się wówczas zregenerować ma kolejne 24 h.

Obecnie, na fali szeroko pojętych porządków wiosennych (with love for EZimno, Zakurzona, Bebeluszek, AlcydłoZorkownia, Zuzanka, Chuda i Kaczka, u których pilnie pobieram nauki, jak być sobą i nie zwariować), staram się wybić na niepodległość, sprzątam strychy i piwnice w głowie, przeglądam się w lustrze, przechodzę wylinkę z ochronnej czerni w kolor, odkurzam marzenia i pomysły i zatrzymuję się na sobie, żeby poczuć, a nie tylko wiedzieć, że jestem szczęśliwa. To znaczy: sobą. I ukułam sobie doraźne hasło na czas wielkich życiowych porządków w głowie:

“Nie wylewaj kobiety z kąpielą, bo zatka rurę.”

I mimo wszystko i aż – spróbuję na tych kilka niewielkich dni wyodrębnić się, oddzielić się od dzieci, na moment, żeby przypomnieć sobie, jaką jestem sobą – niematką. Bo zwagarowałam z siebie mocno, aż wstyd.

W ramach porządków przywracam rzeczom i wspomnieniom właściwą miarę, traumy maleją, kiedy nakłoniona przez Was, odwracam się od rzucanego przez nich gigantycznego cienia, którym kładły się na moim wszystkim, co dobre i co kocham.

Idąc za ciosem, przez ten zaledwie jeden dzień w domu rodziców, ale spędzony po wielu miesiącach niewidzenia się, po tygodniach odwracania starego kota ogonem tu, na blogu, przyglądałam się przetartemu obrazowi rodzinnego gniazda i ważyłam, ile we wspomnieniach ciągle żywych zadr, ile moich łatwizn i przeoczeń, ile pobieranego przeze mnie dodatku kombatanckiego za nie-takie-jak-trzeba dzieciństwo. W ogrodzie świeżo zasadzone w umywalce bratki, ale poza tym wszystko jakby mniejsze. No i nowa spłuczka.

W głowie mam przy tym równoległy, wcale nie tak radykalnie odmienny wątek. W tle tli się, iskiereczka mruga, straszny żal, że mam tak dobrze, zwykłe wycie i czas, podczas gdy wysoko zorganizowana kultura bakterii ze szczepu homo sapiens, który przedłużam i na który łożę swoim DNA oraz utraconymi godzinami snu, wciąż jest w stanie podejmować w swoim własnym obrębie prymitywną wojnę i beztrosko, rozrzutnie pobierać daninę z ludzi. I dlaczego jedynym i najdalej cywilizowanym gestem, na jaki stać nasz gatunek, jest umiejętność antycypowania ofiar w kobietach, dzieciach i starcach? Pamiętacie? Widzicie? Nim wydarzy się wojna, nim zginą, nim stracą wszystko, wspaniałomyślnie to przewidujemy. Media troskliwie kolportują spodziewane miłosierdzie w wąskim zakresie: przyszłą akcję humanitarną przepowiadają teledyski z żyjącymi kobietami, starcami i dziećmi i napisem: oni niebawem stracą domy, majątek, rodzinę, zdrowie, życie, wpłacajcie datki a konto przyszłej katastrofy, której niestety nie zdecydowaliśmy się odwołać.

Dlaczego humanitarne są u nas tylko akcje?

I jak do tego doszliśmy od Wielkiego Wybuchu, który szczęśliwie nie był jeszcze podzielony na działki i którego atomy nie były objęte prowizją biur nieruchomości. Od całkowitego nieistnienia pojęcia własności do ścisłej reglamentacji dóbr i spontanicznego ucisku. A reglamentacja, niestety, sięga aż po życie i zdrowie, fraszka doprawdy, czuję się z każdej strony zbudowana, machnęliśmy sobie rodzaj Atlantydy do politycznej gry w statki, to jaki kraj zatopimy w przyszłym semestrze?

Ach, a leć, a piej, zaginął ośrodek dyspozycyjny mózgu w naszej cywilizacji, czy ktoś może pomóc mi go zlokalizować? Bo mam przemożne uczucie, że zamiast rozwoju gatunku odbywa się u nas podejrzany moralny product placement, lekcje historii z przeszłych wojen i zwijanie drutu kolczastego z tych obozów zagłady, które splajtowały, wspierają cichaczem konieczność dziejową przyszłych ofiar, bo tak już mamy, biedactwa, że lubimy sobie kogoś co parę lat wybić, pamiętając oczywiście o wieńcach z goździków na poprzednim nieznanym żołnierzu. Tak, gdzieś tam pałęta się pod nogami nasze człowieczeństwo, i pantofelek milszy mi jest od niego, a kto go zgubił – nie wiem.

Więc mam kulkę w brzuchu, za dzieci nasze i Wasze. Ich świat jednokrotnego wyboru wciąż ma wysoką gorączkę.

Chciałabym bardziej ludzkiej ludzkości, czy ona też mogłaby wykonać mniej krwawe wiosenne porządki i zmierzyć się z sobą jakoś bardziej bezpośrednio?

Jak dajmy na to – człowiek z drugim człowiekiem? Myślicie, że można do tego doprowadzić?

Nie myślę w żadnym sensie – politycznie, brakuje mi tego zmysłu, myślę raczej ogólnoustrojowo, jak zwykła mała bakteria, jak niekonieczna część chorego społeczeństwa. I chyba mocno – jako kobieta i matka. Taka nieparlamentarna w czułości i ocalaniu.

Czy można byłoby – przestać toczyć pianę i wojny? Którędy droga? Wiecie? Wiemy to?