Mama by Katachreza |
Byłam dawno i daleko od szosy.
Matka jest tylko jedna i od tego pisania o niej mi zachorowała. Niepoważne i nieodpowiedzialne, z wysoką zawartością stanu przedzawałowego, bo taką miała, zdaje się, diagnozę. A zawały wcześniej już 3 i mało miejsca na nowy.
Biegłam samochodem tych sto kilometrów w głąb mapy, jak do prania zostawionego na deszcz. Byle zdążyć, więc jak za każdym razem. Biegłam z egoizmu, wiecie, jeszcze nazbierać słów i historii, żeby zostało mi na później, bo ciągle tak mało, będzie manko, czarnobyl, gdy mi ciebie zabraknie. Taka racjonalna gospodarka przyszłościami, kiedy zbiegają się w praniu, rozstajne, a człowiek lubi się przygotować, pożegnać. Gdy ja tymczasem zbiegam w praniu dowolną część garderoby, w gorącej wodzie kąpana, liofilizuję bawełnę i palę non iron każdego dnia. Najładniej w życiu zmniejszyłam sweterek Agusi, przyjaciółki mojej, wełniany i śliczny, jakby z samego merynosa zstąpił. Kiedy go brałam do ręki, posiadał praktyczny rozmiar 38, a kiedy go wyprałam, pasował mi akurat na pięcioletnią córkę pierworodną, co oznacza, że wszystko jest po coś, ale nie każdy się w to potem zmieści. Nie mam dziś jednak w tamtej, ani w żadnej innej sprawie zdania ułożonego chłodno, po charciemu, pyskiem w zwierzynę. Bo jak ja z tą mamą wrócę, w arystokratycznie chudych zębach, skacze mi wszystko, aportuje, jakbym koronkę z nitki Ariadny robiła. Wieńcową. A zawsze, pamiętajcie, najpierw przędę powietrze.
W starym szpitalnym parku wiewiórka pokazała nam szóstkę Tarzana, bieg z drzewa, na trawę, na drzewo, na wierzchołek drzewa, skok na drugi, na trzeci wierzchołek, zniknięcie. Upał zminiaturyzował pobliskie więzi rodzinne i wzbudzał poczucie kompotu na nadchodzący obiad, bo kuchnia była otwarta na swoich pacjentów, podobnie jak odpowietrznik toalety i okna. Piękna pani ordynator opalała się przed wejściem na krześle, z notesem i wykresami temperatur na udach. Weszliśmy wezbraną falą odwiedzin i już po chwili wszystkie pacjentki z pokoju mamy chciały mieć takie córki i wnuczki. Co do ojca – nie wiem, oddziałowa wymieniła z nami przypowieść, że jak chłop w domu, robić nie ma komu, co mogło oznaczać rezerwę.
W ten krótki moment naszej radości i ulgi postanowiłam zabrać mamę do internetu, bo jeszcze nigdy nie była. Choć widywała w moim komputerze. Kiedy rozmawiałyśmy w niedzielę, szpitalną i białą, tak się jakoś zmówiło, że poszukam w internecie i znajdę rzeczy różne blisko domu rodziców, a tu mama pyta – jak znajdziesz, myślałam, że internet jest tylko o Poznaniu. Bo mama wie, że ja jestem z Poznania i z internetu. Więc zrobiłam mamie zdjęcia, żeby wziąć ją do internetu za życia i niech sobie tutaj u mnie pobędzie. Lata darła pierze, niech teraz posiedzi.
A po drodze od siostry uzbierałam przypadkiem okruszków z przeszłości mamy na jedno malutkie wspomnienie, w którym dotąd nie byłam. Dzwoniła do domu stara koleżanka mamy z niegdysiejszej pracy, zapytać, co z mamą. Bo całą noc jej się wczoraj śniła. A z tatą nie da się nic pogadać. (Kiedy ją słyszy, pogłębia mu się wada słuchu i odkłada telefon.) Mówię, witam się, choć koleżanka zalazła mi za skórę rok temu, kiedy zawiozłam do niej mamę i usłyszałam oblane kwaśnym śmiechem: – Ooo, poprawiłaś się! Kobieta to powinna być szczuplutka, pamiętaj, ja całe życie byłam szczupła. (na szczęście już nie jest). Więc mówię przez telefon, witam się, wyjaśniam, że chora szpital serce. Pani się przejęła, mówi, my jesteśmy takie przyjaciółki, ja bez mamy nie mogę, tak mi się śniła, a ja się tak źle czuję, jak mi w nocy kołowało w głowie, jak mi krew buchnęła, a lekarz mi mówi, że to dobrze, pani. Bo bym sobie więcej narobiła, jakby mi ta krew nie buchała. Ciągle bucha.
I tak mnie jeszcze parę minut pytała o mamę historiami o sobie, a ja podziękowałam za te miłe pozdrowienia i obiecałam, że przekażę. I z siostrą starszą przekazałyśmy mamie wszystkie słowa i wyrazy, śmiejąc się trochę, że dziwne były, bo przyjaciółki w nich było o wiele więcej niż mamy. Mama się uśmiechnęła, że tak to już jest, bo kobieta samotna, ma wnuka w Niemczech. A siostra mnie w domu oświeciła co do zarania tej niesymetrycznej znajomości, między przyjaźniącą się i przyjaźnioną. Koleżanka z pracy przez lata PRL-u co miesiąc starannie umawiała się z mamą na wspólny wyjazd PKS-em na zebranie do głównego biura Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej, w której pracowały jako zlewniarki. Sama jednak nigdy tym autobusem nie pojechała. Po jakimś czasie siostra odkryła, że koleżanka mamy jeździ dwie godziny wcześniej, z torbami placków i tortów, które wiezie dyrekcji w bezinteresownym geście sympatii międzyludzkiej, jak czas pokazał, monetyzowanym rokrocznie w formie nagrody dla najlepszej pracowniczki. Kiedy siostra odważyła się powiedzieć to mamie, mama powiedziała krótko: – Wiem o tym. I dalej starannie jeździła swoje dwie godziny później, z tak ładnie pustymi rękami, żebym mogła wiedzieć o niej coś więcej i może zrozumieć, dlaczego nie zabrałam kredek bambino przez rozbitą szybę kiosku Ruchu w naszej wiosce. Choć byłam wystarczająco dziewięcioletnia i trzymałam je w lekko przeciętej szkłem ręce. Ale odłożyłam na miejsce.
Jutro mama powinna wyjść ze szpitala, ale zupełnie nigdy nie jestem pewna, czy żyje. I czy Wy też tak macie, że czasami albo często boicie się trochę. O kogoś, o coś.
Bo ja się na przykład momentami boję.
I myślę, że naprawdę we wszystkim chodzi o to, żeby zdążyć.
Ja się boję zawsze. Momentami widać.
Pięknie piszesz. :**
Płakałam często na filmach podczas scen z pól bitwy, że wszyscy kiedyś umrzemy, zwłaszcza Wiewiór.
Ciekawe, że wczoraj rano myślałam właśnie o mojej mamie, i jak mało o niej wiem, i jak mało kontaktu ze sobą mamy. Jak kot napłakał. Mama w internecie też nie bywa, listów nie pisze, by mieć trzeba być – tam. Takie nagłe poczucie straty.
Od kilkunastu lat i ja i strach wszedzie razem.
Wybacz mamie to wieloletnie umieranie.
Ten ład wewnętrzny jaki Ci pozostawi w spadku, jest bezcenny.
Nie wiem czy lęk o życie mamy nie zachowa się zgodnie z przypowieścią o pasterzu wołającym na pomoc. Taki zaprawiony w bojach lęk. Właściwie to on jest "o życie", czy "o śmierć"?
Nie ma nic gorszego niż umieranie. Na pewno nie śmierć.
Najbardziej o dzieci.
Ostatnio spotkałam się z historią pewnego chłopca i na samą myśl ogarnął mnie paniczny lęk…
A takich historii przecież dookoła pełno. I ten lęk powraca jak bumerang.
Za każdym razem, gdy jestem u Mamy, nawlekam te paciorki z jej przeszłości na cienką nitkę pamięci. Wypytuję, prowokuję do wspomnień, gromadzę. Im bardziej czas się kurczy, tym więcej chcę wiedzieć.
Ale najbardziej zależy mi na tym, żeby razem pobyć. Pospacerować razem po polach, narwać trawy dla królików, pośmiać się, posiedzieć wspólnie przy szklance herbaty, albo na progu, gapiąc się na deszcz… Takich chwil chcę jeszcze uzbierać jak najwięcej. I każdą zabieram do siebie.
Dużo zdrowia dla Mamy Katachrezo!
Jak miło Ją widzieć w internecie:)
słusznie się boimy
nie da się zdążyć i nie da się na 'to' przygotować
kiedykolwiek się 'to' stanie, będzie za wcześnie
będzie strasznie bolało i nigdy nie przestanie
niestety
Już zdążyłaś i Mama zdaje się to wiedzieć 😉 Można wyczytać to z jej oczu. Całe dzieciństwo planowałam włam do kiosku Ruchu…
Trochę mi ulżyło, kiedy to napisałaś, dziękuję. Mam dziś nerwy na wierzchu mocno i niepokój, bo jednak wciąż szpital, ponoć jutro wraca.
Włam do kiosku Ruchu – magia, mówię Ci :-). Nawet ta krótka chwila z paczką kredek w ręce – demoralizująco wspaniała, równie dobrze można byłoby wyciągnąć coś z telewizora, tego rodzaju zdumienie nagłą dostępnością. I samodzielna decyzja – moralna, o odłożeniu kredek na miejsce. Mam duży szacunek dla kiosków 🙂
Tym silniejsze mam ostatnio pragnienie – życia. Świadomego. Pamiętania. Pytania. Opowiadania. Silne jak cholera, jest jak nagła zawziętość podczas leniwych dotąd wakacji, żeby jednak się ruszyć i zwiedzić, zrobić nowe rzeczy, wykorzystać czas i obecność ludzi do ostatniej chwili, choćby miało się padać ze zmęczenia. Taki mam nowy horyzont w głowie. Że wiem – że się skończy. I że ja też się skończę. Więc się tym wszystkim muszę nacieszyć i zmęczyć. Tak chyba jest właśnie dobrze. W tym wszystkim złym.
Zdębieje mama, kiedy jej pokażę. To też będzie niezwykłe. Dziękuję za życzenia zdrowia, przydadzą się bardzo.
Ja też panicznie boję się o dzieci. I wszystkich. Ciężki kaliber – dźwiganie strachów. Ale nie wiem, nie da się chyba inaczej.
Tym cenniejsze, masz rację – wspólne bycie. Nanizywanie wspomnień, to jedno, ale prawdziwą ulgę i radość sprawia, jeśli zdąży się być.
Układam to w sobie. Może ja jestem z tego dzikiego pokolenia, które dziwi się umieraniu i temu godnemu szykowaniu się do przejścia? Może ja to dopiero zrozumiem? Chociaż nie, rozumiem to, ale nie będzie moje w taki sposób, nie będzie zarzuceniem siebie i pragnień, myślę, że nieskończenie mocno zależy mi na życiu i na sobie samej żyjącej siebie i innych do ostatniej setnej sekundy. I że jednak jestem odwrócona w inną, żywą stronę. Masz rację, nie ma nic gorszego, niż umieranie. Może też dlatego zaczepiam mamę i tarmoszę :-), żeby wyrwać ją z tych przygotowań, daję jej prezenty na życie, żeby jej smakowało, sprawia jej to przyjemność. Czego ona chce właściwie. Jeszcze nie zapytałam. Dziwne.
O, Kaczko, ja też bez niego nie wychodzę z domu. Złagodniał mi ostatnimi laty, ale przez chwilę dostawał tabletkę. Najlepiej mi jednak, kiedy go wypisuję, jak długopis żelowy. Nie wiem, jak Ty, ale ja dostałam w posagu lęk przed wszystkim, wszystkimi, o wszystko, wszystkich. Nawet Atlasowi przecież poszłyby w końcu więzadła. Nadmę się i sobie to w końcu trochę zracjonalizuję. Jakoś. Można budżetować takie lęki? Żeby nie przypłacać każdego dnia sobą?
Bebeluszku, cara mia dottoressa, to arcyciekawe od pierwszych słów Twoich, albowiem mniej więcej w ten sposób również spędzałam filmy ze scenami z pól bitwy. Ostatnio przepłakałam, 37-latka, jasne, film "Igrzyska śmierci", opłakując hipotetyczne okrucieństwa wyrządzane moim dzieciom przez trawioną złem cywilizację. Umęczona jestem okrutnie, tyle roboty, żeby każdego dnia wszyscy przeżyli, nie poginęli, nie potopili się, nie wypadli z okna, nie zachorowali ciężko, ciągłe odprowadzanie i przyprowadzanie myślą. Padam. Jakby wszyscy, których kocham, utrzymywali się przy życiu siłą moje pamięci i woli.
Rozumiem, przeczuwam to, o czym piszesz. O mamie. I nagłej poczucie straty. I że nie ma w znajomości z mamą (zobacz, jak to dziwnie brzmi, znajomość z mamą, jak osobna rzecz do zrobienia) żadnych dobrych uśmierzaczy nieobecności. I że ta znajomość, oparta może być tylko na byciu – tam. Podczas gdy życie własne, jak wszystko, jest gdzie indziej. No to trzeba będzie na trochę wypożyczyć i pobrać i pobyć. Bo jak się pojawia ta myśl i ta potrzeba, to znaczy – że trzeba nałykać się tej obecności, bo czegoś brakuje. I mnie na przykład – też, między innymi – brakowało nowego odbicia mnie, starszej, innej – w niej. No i biegam po mapie. Uściskuję Cię mocno.
:* dziękuję – że napisałaś, bo u Ciebie TAKIE cuda znalazłam. Jak bardzo się cieszę. Idę czytać :*.
A boisz się o kogoś, czy boisz się czegoś? Wiem, że ciachnęłam rozróżnienie na oślep, ale wiesz. Chodzę tu od ściany do ściany i próbuję zrozumieć rozmawiając z Wami, ile mam swojego, a ile wspólnego. I jak to nosić.
katachrezo, mogę napisać dokładnie to samo – cuda tu u Ciebie najprawdziwsze i mądre.
Boję się czegoś, kogoś, o kogoś, o coś, i na odwrót- że nie ma czegoś, kogoś, że za dużo, że za mało, że nie zdążę, że za wcześnie, za późno, że może nie tak, a nie inaczej, że mogłabym, a nie. Że tak a nie powinnam… Że powinnam, a zaniedbałam…Orgia myśli.
Ty to już ujęłaś w odpowiedzi skierowanej do Bebe.
Boję się, że dzieci mi się uduszą w kaszlu, że nie opanuję choroby, która jest objawem, a nie przyczyna, a przyczyny nie wychwycę i weżre się podskórnie w tkanki i komórki. Że jedno pociągnie kolejne i nie dam rady. Bo to ja nadaję pęd krwi bliskim, poruszam myślami lewą komora serca, siłą woli wtłaczam krew i limfę w arterie. Mknę czerwonym strumieniem do każdego zakamarka ich ciała, dbam o każdy organ, czyszczę wątrobę, płuczę nerki, rozczesuję kosmki jelit, pływam na wysepkach Langerhansa. Steruję fabryką hormonów, tkam połączenia neuronów, stoję na skrzyżowaniu neuroprzekaźników. Jestem zmordowana tym wszechświatem ciał. Jest przecież tyle przeszkód, wewnatrz, na zewnatrz… Byle konserwant może zakłócić ąmiertelnie tę machinę. Byle chłystek, który skatuje moich synów na srodku ulicy, bo zapała miłością do elektronicznego zegarka. I że nikt nie pomoże, nie da rady pomóc. Że dostanę wylewu i będę mogła tylko patrzeć i myśleć. Jestem tym zmordowana, tym strachem.
Z drugiej strony- czyż nie jest do zadufaniem w sobie, takie uzurpowanie sobie prawa do pilnowania tej machiny, która nie ja popchnęłam ku życiu i nie ja jestem władna ją zatrzymać? Skąd ta hardość, by pomyśleć, że cokolwiek ode mnie zależy? dlaczego usilnie mianuję się kapitanem? Dlaczego nie ufam?
I dlatego moja walką ze strachem jest krótkie zdanie: Nie mogę się tak strasznie przejmować tym, na co nie mam wpływu- katastrofą na Fukushimie, noworodkami w zamrażalniku, śliskim kocykiem. Z drugiej strony samolubnie stwierdzam, że mam wpływ, przecież mam, mogę mieć.
Obłęd.
Od roku bardzo mi pomógł ten utwór. Jestem pewna, że się zakochasz. Nie bój się, puść, zaufaj, że wszystko jest już ułożone, na nic nasze szarpanie. Jest dobrze. Całuję :**
http://www.youtube.com/watch?v=TslrDePX8P4
Jaka piękna mama…. 🙂 Zazdroszczę. Moja nie zdążyła tak pięknie dojrzeć..
A w mojej historii lekko inaczej. Jakby w drugą stronę. Miałam czas na żegnanie, tylko i aż z dziadkiem( bo mama wciąż bardzo żywa). Aż tak, że już nie wiedziałam jak się pożegnać po raz któryś. Bo tu raty dostałam w pakiecie. Ale boli tak samo.
Dziękuję. Aż ją na nowo zobaczyłam.
Towarzyszę mocno, myślami, wszystkim, których mamy nie zdążyły.
Uściskuję.
Cały dzień myślałam. O tych ratach.
I jakie to musiało być trudne.
Bardzo się zakochałam w utworze, choć w myślach najpierw nafukałam, że co mi tu kto będzie. Jeszcze go sobie przyswajam.
Nie wiedziałam, że te teksty – takie.
A to wszystko – rozumiem. Obsługuję własną dyspozytornię wszechświata. I jest w tym i bycie i strach i żegnanie się na przyszłość, wyposażanie ciał i głów, mimowolna ochrona przed wszystkim i regulacja swobody, oddawanie pola tym ich własnym życiom. I to ciągłe rozchybotanie od potężnej mocy i panowania do dławiącej bezsilności, wszystko naraz i w nanosekundach. To jest owszem obłęd, bez potencjometru. Ale ta odpowiedzialność za wszystkich, za ich życie. Tak, to jest chleb powszedni rodziców. Chyba. Życie tych wszystkich żyć.
Ja się boję o nią ciągle. Jak telefon mi dzwoni bladym świtem ["kochana, włącz telewizor, w telewizji jest labrador, zupełnie taki jak nasz!"; a ja tu prawie na jakiś atak schodzę], późno w nocy ["tęskni mi się za tobą i chciałam cię usłyszeć"] albo podejrzanie długo, bo przez trzy dni, nie dzwoni wcale. Wtedy ja dzwonię i opieprzam ["ja tu się martwię, a ty znowu drugi raz z rzędu zasnęłaś na wieczornym serialu??"].
Niech nasze Mamy będą jak najdłużej z nami. I my z nimi bądźmy.