Publiczna terapia turkusem

Publiczna terapia turkusem

You are a part of me by Geninne


Daleka, co noc bliższa,  oddaleńsza co dzień! 
Mój sen, jak z bromku srebra,  wywołał cię z nocy. 
Julian Przyboś

Poznań, Miasto Epistemologów. Wiosna jest tu pakowana próżniowo.

20 marca odpowiednie służby przyjechały poodwijać przydrożne drzewka z jasnych plandek.
Dzieci przedszkolne grzecznie ustawiły się na boisku i oblały Marzannę wodą z kubeczków, do czego wcale się nie paliła, bo nie pozwalał przepis. Pogaństwo nie zostało ujęte w kodeksie miasta, nie wiem, jak nam to wróży, może będzie dłuższa linia życia, może tramwaj.

Przystrzyżone jedno życie temu gałązki wielkoformatowo zzieleniały na trzy cztery. Wyższa instancja obsadza widnokrąg miękkimi pasmami brnatnożółtych macoszek. Wysiadam z zimy i całuję ziemię, tłum wróbli skanduje, jestem okruchem rzuconym, abyś znalazł drogę, wietrznie, foliowe torebki robią dla nas american beauty. Świat wraca i nie chce wytrzeźwieć wcześniej niż na jesień.

Udało nam się znaleźć nową nianię dla rozkosznie chorującej Majki. Z tej okazji zamówiliśmy opiekę z dostawą do domu na piątkowy wieczór, a następnie parysko i z epickim rozmachem weszliśmy w nocy na pokryty papą dach pewnej kamienicy i wypiłam prawie całe bordeaux z widokiem na podświetloną Farę, radość już na zawsze będzie miała smak nielegalnego.

Więc co u Was?

Ja na przykład mam robotę do zrobienia. Muszę się wyjąć ze środka. Albo zwymiotować, wywołać pożartą przez siebie dziewczynkę orwo kolor. Siedzę w ciemni i patrzę, jak powoli pojawia się kontur, mój zarys postaci.

Mówicie mi różne rzeczy.
I jednak słucham.
Słupieję i słucham.

Trzeba pisać.

Od kilku dni siedzę i metodycznie przez niemal rok zbierane nadmiarowe zdania i akapity z Anusią Janeczko składam w całość. Coś opowiem, z czymś się rozprawię, będzie mnie więcej o tekst. Chodziłam tygodniami i nie napisało się samo. No to dobra, usiadłam. I codziennie piszę. Fragmenty pozbierane, teraz muszę odsłuchać morderczą porcję notatek głosowych, rumieniąc się ze wstydu na dźwięk własnych ataków natchnienia. To jest robota z postawioną sierścią, ale dobra. Przepiszę. Jest w takiej pracy niezmierzona moc pocieszenia, poczucie własnej wartości, jakby się było dla samej siebie rodzajem nagrody. Może właśnie po tym rozpoznaje się, co komu pisane?

A pogoda u nas naprawdę z wysoką zawartością Mary Poppins, wiatr wieje beztrosko i zmienia dekoracje, uczy nieprzywiązywania się za wszelką ceną, bo dzięki temu można iść dalej w zupełnie nieoczekiwanym kierunku. Podczas gdy my tak kurczowo trzymamy się poręczy, a spódnice śmiesznie furkoczą, trwa walka o parasolkę, żeby nie wywracała na nas drutami. I z tą parasolką mieliby nas znaleźć?

A gdyby tak unieść się kawałek dalej?

Myślałam dziś o tym, jak nie dbamy o samych siebie. W większości.
Nie rozwijamy się, nie chodzimy na dodatkowe zajęcia, nie wżeramy się pracowicie we własne marzenia.

Żeby chociażby – nauczyć się śpiewu i śpiewać jeszcze ładniej przy goleniu łydek. Nie mówię o lękowym angielskim i o przymusowym podnoszeniu kompetencji zawodowych, jak moje uprawnienia operatora dźwigu.

Chodzi o to, co tam komu po głowie chodzi. Stary taniec, medycyna, zazdrość, balet, fotografie ptaków, książki, wiersze, przeszywanie dreszczem krawędzi, po których na co dzień chodzimy do pracy.

Bo skoro nie dbamy o sobie, to znaczy, że co? Że przestaliśmy się już dobrze zapowiadać? Że nie spełnimy już pokładanych w sobie nadziei? Że wycofano społeczne zamówienie na nas? Że już się nas nie przewiduje w rolach pierwszoplanowych w naszym życiu, że sami już się w nim nie przewidujemy?

Nie mówcie mi, że to koniec.
Bo co.
Bo możemy tylko raz zostać sobą?

Linearnie pruć wstążkę ziemniaczanej obierki od kolebki po spłowiały dyplom akademii?
Tylko tyle?
Bo trzymany w spoconych z nerwów rękach balonik odleci, plując w nas naszą własną śliną?

Ja wiem, że oferta szkoleń, warsztatów i spotkań twórczych jest nad wyraz bliskoznaczny bogata. Nie obejmują one jednak kluczowego dla mnie aspektu: zostawania sobą, swoją sobą. Więc to tak? Czary mary, szastu prastu, po trudach wyborów edukacyjnych i egzystencjalnych nagle koniec? Już jesteśmy sobą w wersji ostatecznej, bez prawa do wylinki i korekt? Jakby znienacka urywała się droga.

Ale ja tak nie chcę!
Obracam się i mówię temu misiu: – Wała.

Dziś pierwszy raz od lat przyszedł mi na myśl wyraz “przyszłość”.

Zarys postaci

Zarys postaci

Niewidzialna Katachreza w 8 klasie

Dobra, szczerze:

Mocno przeżyłam spotkanie autorskie Agnieszki Kalugi wokół książki “Zorkownia”.

Na sali byli wielcy ludzie. Był stawiający etycznie na baczność profesor Jacek Łuczak, był nieprawdopodobny Przemek Kowalik, była ogromnie poruszająca Agnieszka Kaluga, byli przyjaciele wolontariusze, byli ludzie, których bliscy odeszli w hospicjum Palium.

Nie zdarzyło mi się dotąd coś tak intensywnego w szeroko pojętych ramach spotkań z pisarzem. Pogranicze literatury i dokumentu, z jakiego wywodzi się “Zorkownia”, sala pełna bohaterów “Zorkowni”, wszystko to spowodowało szczerość i uczciwość. Do śmierci.

Profesor Jacek Łuczak i Przemek Kowalik zaświadczali życiem. Agnieszka Kaluga zaświadczała życiem. Część nieobecnych zaświadczała śmiercią, co czyniło kilka spraw prostych i bezdyskusyjnych.

Nie wiem, czy pojmujecie, co się wtedy dzieje.
Musiałam pewnie, prowadząc spotkanie, powiedzieć masę głupot. Z mokrymi oczami. Świadoma, że nie ma tu co popadać w literaturę, choć jest ona w “Zorkowni” bez dwóch zdań piękna.

Włączając się w opowieść Agnieszki Kalugi o tym, ile intensywnego życia jest w hospicjum, profesor Łuczak mówił o opiece nie tylko medycznej, ale ludzkiej, jaką ofiarowują pacjentom hospicjum wolontariusze, i do której wychowuje studentów na swoim wydziale.

Była masa tematów do oswojenia. W pewnej wstrząsającej mikroskali spotkanie oddawało to, co dzieje się z detalicznym czytelnikiem “Zorkowni”. Powolne, ale głębokie, radykalne uzmysłowienie sobie, że to wszystko istnieje. Wózek istnieje, odleżyna istnieje, rozpacz istnieje, cierpienie istnieje, śmierć istnieje. A ocalanie w cierpieniu jest kosmicznie proste i wymaga całej potężnej uwagi i czułości tych, którzy w cierpieniu towarzyszą. Ocalanie w cierpieniu polega na ocalaniu człowieczeństwa, ocalaniu ludzkiej godności, mówił profesor Łuczak, jak nieskładnie rekonstruuję, czerwona wtedy jak uczniak z emocji. Śmierć musi dać się znieść równie porządnie jak życie, cierpienie potrzebuje czystości, troski, zadbania, pomocy. I jeszcze cierpienie potrzebuje – dać się uśmierzyć. A człowiek podążający ku śmierci potrzebuje drugiego człowieka. I jego woli obecności.

Komukolwiek towarzyszyliście. Czyjąkolwiek godność ocalaliście kosztem własnej wygody, spokoju, czyjekolwiek cierpienie współcierpieliście. Komukolwiek pomagaliście nieść ciało, które boli. Czyjąkolwiek rękę myliście. Czyjkolwiek zapadnięty policzek ogoliliście, komukolwiek porządnie uczesaliście włosy. Kogokolwiek historię życia wzięliście do siebie na przechowanie.

To właśnie tyle, ile trzeba, i było najlepsze, co mogliście dla niego zrobić.

I pojawiła się w rozmowie jeszcze jedna kluczowa sprawa. Sprawa, z którą po tym spotkaniu trzeba się zmierzyć inaczej niż zwykle.

Chodzi o elementarne zobowiązanie samego siebie do dobrego życia. Najgłębiej moralne, w najbardziej podstawowym, obowiązkowym stopniu etyczne jest życie pełnią siebie. Bezkompromisowe, mądre, nieprzerwane dążenie do własnego celu. Życie trzeba robić i to jest masa zwykłej, codziennej roboty, dowodził Przemek Kowalik, który na wózku elektrycznym dotarł do Portugalii nad ocean, skakał ze spadochronem, wybiera się wózkiem na Woodstock, i który uważa, że ludzie wszędzie, na każdym etapie naszej drogi, w każdym miejscu, są w przeważającej większości pomocni i dobrzy, trzeba im jedynie pozwolić to okazać.

Niesłychane były te momenty spotkania, w których Agnieszka Kaluga i profesor Łuczak wymieniali kolejne wyczyny Przemka Kowalika, a on z uśmiechem odpowiadał, że no tak, tak właśnie zrobił. Pojechał. Że planuje następne wyjazdy.

Trudno w takiej perspektywie znaleźć najmniejsze usprawiedliwienie dla bierności własnej i okopania się w ogólnej niemocy zrobienia.

Hospicjum poleca: żadna uśmiechnięta mgła oczekiwania, aż marzenia spełnią się same, ale spocona z wysiłku determinacja w życiu własnego życia. Morderczo pracowite wypełnianie go treścią i sensem. W niczym innym sensu życia nie stwierdzono. Profesor Łuczak powiedział wprost o rozpaczy umierającego, który w chwili śmierci odkrywa, że jego życie nie miało sensu. Nie te wybory. Nie takie decyzje. Życie – nieżycie.

Taka jest dla mnie mniej więcej puenta spotkania: uprasza się o przyjęcie do wiadomości, że sens życia nie zstąpi na nas w formie wygodnej gołębicy.

I z tym poleceniem służbowym trzeba się rozejść do domów.

A w domu do luster.
I odpytać się z życiorysu.

Ja się przez tydzień odpytywałam.

I tyle mi wyszło w kwestii sensu życia i takie rzeczy mnie bolą, jak to poniżej opisuję i nie ma to formy skróconej katalogowej prostej, lojalnie uprzedzam, oraz wielokrotnie już było, różni się tylko tym jednym stawiającym do pionu spotkaniem.

Więc jest tak. Nigdy nie byłam najlepsza w zaznaczaniu własnej obecności.

Widzicie to zdjęcie z 8 klasy podstawówki? No i gdzie jestem, wypłowiała od słońca biała blondynka o jasnej karnacji? Przypatrzcie się dobrze. Został ze mnie zaledwie zarys postaci w prawym górnym rogu. Stoję w górnym rzędzie, szósta od lewej, pamiątka z ektoplazmy, trochę więcej niż drżenie powietrza.

Może dlatego z niedowierzaniem łowię własne odbicie w mijanych lustrach, szybach wystawowych. Niepewna, czy jestem. Jakbym niby żyła, ale bardziej mijała. Się. Z sobą. Nie do końca świadomie kontrolując życie.

Myślałam, wyświetlę się ładnie na kliszy tekstu. Siedząc wygodnie na kocyku piknikowym, a rozpostarty byłby on na mowie trawie; sączyłabym coś nieśmiertelnego z kubków duraleks twardszych niż ze spiżu.

Ale mi jasna cholera psiakrew nie idzie. Nike nieustannie się waha i ma okresowe spadki wiary w siebie. Od prekambru, w sukience z wiskozy. Skrzydła, kiedy straciła ręce?

A przecież, psiakrew, cholera, że wokatywnie znowu rzucę przekleństwem, jako dziecko nie miałam tego właśnie jednego jedynego problemu: nie wahałam się, czy pisać. Nie zastanawiałam się nad tym. W ogóle. Moja pewność siebie była wzruszająco głupia i nie ma takich warsztatów, które dałyby radę przywrócić mi ją, tamtą, oddać w formalinie, owinięte w coś pocałowanego. Bo już dawno nie żyje.

Pierwszą powieść napisałam mając lat czternaście, miała tytuł “Utkane z życia”, porządny szkolny harlequin, niemal obyczajowy, ilustracje pisakiem, fabuła luźno osnuta wokół biografii własnej. Powieść otrzymała do ręki nauczycielka polskiego, wtedy świeżo po polonistyce. Zamknęła się z nią w pokoju nauczycielskim razem z resztą grona pedagogicznego i przez jakiś czas zza zamkniętych drzwi dobiegało serdeczne i demokratyczne rżenie. Moja powieść zawierała lekko skandalizujące wątki romansów nauczycielskich, zdaje się, wcale dobrze trafione. Strasznie byłam z tego dumna. Że się śmieją. Lubię rozśmieszać, dałabym się pociąć za rozśmieszenie widowni oraz czytelnika.

Lubię też pisać, jakby się szybko jechało, szajba tego rodzaju pojawiała się często w systuacjach egzaminów i konkursów polonistycznych, więc w efekcie wchodziłam do kolejnych szkół i na studia pobliżem literatury, prequelami lektur, ponadnormatywną dawką stylu.

Podczas gdy oni wszyscy ode mnie nic nie zamawiali. I podobało się, dopóki trwał konkurs, a następnie mówili, żebym wyłączyła. Styl, metafory, język. Żebym zniknęła.

I tym jestem, cholera, psiakrew i mać, trochę zmęczona. I trochę się waham. Ale nie, bardziej jednak jestem tym zmęczona.

Że wciąż tym drażnię. Choć już prawie nie piszę. Ale drażnię. Metaforami w miejsce znormalizowanego druku, nieurzędowo zawiłym opisem, wielokrotnie złożonym zdaniem na tematy różne. Patrzą na mnie jak na cholerny nenufar, za którym wlecze się za rękę Toliboski Józef poezji, i boją się, że naniosę w ordnung must sein und zeit błota w nogawkach. No stoję, cholera, mówiąc te metafory, po jednej na styl i na hashimoto i znajduję siebie nieco zdenerwowaną, gdyż wraz z wyrażaną w moją stronę niechęcią odnotowuję rujnujący w miarę upływu czasu brak pewności siebie w mowie. Nie w piśmie, ale w mowie.
W mowie. No doprawdy, psiakrew, trochę szkoda.

Wybaczcie, ale znowu przeszło mi to parę tygodni temu ludzkie pojęcie i uwiera jak kolec, drzazga, wykałaczka, szaszłyk. Jestem niezmiernie psiakrew zasmucona, że się mnie przestrzega przed stosowaniem mnie w miejscach publicznych.

I jestem zasmucona, że w wyniku wszystkich klęsk i nieszczęść również prowadząc spotkanie wokół “Zorkowni” słyszałam w głowie te nagromadzone przez ostatnie lata wyrazy niezadowolenia na temat tego, jak mówię.

Więc, widzicie, jestem mały śmieszny Demostenes z ustami pełnymi kamieni, żeby przekrzyczeć lęk przed mówieniem, które rozczarowuje słuchającego i wywołuje grymas zniecierpliwienia. Biorę te kamienie i mówię, pokonując w głowie obraz człowieka, który nieustannie krzywi się, kiedy mnie słyszy. Biorę kamienie i mówię, wbrew poleceniu, aby w miarę możliwości milczeć. Panicznie tnę zdania na proste, niezłożone. Mówię drukowanymi. Mówię.

Tak jest u mnie.

I, otóż. Cokolwiek powiecie. Żeby nie przeklinać, nie przesadzać. Nie zadziała. Posłuchajcie – ja niczego od Was nie usłyszę. Jakikolwiek dacie mi goździk i rajstopy.

Paradoks: stoję przed Wami, niewidzialną widownią i opowiadam Wam o lęku przed sceną.

Mówicie dobre rzeczy, ale wiecie jak to działa. Nie uwierzę Wam. Póki nie przyjdzie to do mnie z własnego środka. Nie wkurzajcie się. Nie chodzi o to, żebyście mnie przekonali do mnie. To ja muszę do siebie wrócić, do wiary w samą siebie. Do nieliczenia się z innymi. Jakoś muszę psiakrew i mać wrócić.

Z perspektywy czasu, po roku analizowania własnych odruchów, po miesiącach odstawiania miski psu Pawłowa w głowie, uznaję uprzejmie, że największe piętno odcisnęła na mnie jednak szkoła:

– zastąpiła świadomość własnej wartości silnym uzależnieniem od systemu ocen
– poddano mnie trwałej uniformizacji
– oryginalność okazała się słabością
– zamówiono poprawność zamiast kreatywności
– uwierzyłam, że tylko ktoś inny (nauczyciel, egzaminator, samozwańczy superwizor) może ocenić, czy jestem odpowiednią mną, dobrą mną, mną w stopniu satysfakcjonującym.

No to słucham grzecznie pana, zła od środka. Jestem pruska jak błękit. Stoję przed Wami, skubiąc nylonowy kołnierzyk szkolnego fartuszka i mówię jak jest: wracam na tarczy, przebita światłem. Pysk puchnie od dławionej wściekłości. Brzydko i niesprawiedliwie.

Na próbę piszę odręcznie. Dalsza część tego wpisu została napisana odręcznie. Pierwszy raz od dawna. W starym, kiczowatym zeszycie poza wszelkim znanym ludzkości formatem. Dławiąc potężną wolę biczowania niedobrych ołowianą od słów psiakrwią złego tekstu. Cichnę od determinacji.

W moim pięknym równym piśmie piszę zupełnie inaczej niż w komputerze. W odręcznym pisaniu jestem wcześniejsza, uczucie powrotu i radości jest nieporównywalne z równym krojem czcionki w edytorach tekstu. Może nawet jest to bliskie patrzeniu w lustro. Grafologiczne małe epifanie. Znajome uczucie radości, kiedy spod ręki wychodzą równe rzędy liter, balansujących wąską kreską nad przepaścią kratki. Jestem tym pismem. Bardzo równym i pochylonym zarazem. Wiem, czego tak mi brakowało. Skreśleń. Pierwszych wrażeń. Błędów. Charakteru. Jestem tutaj pełniejsza, nadmiarowa, uczciwsza. Nie wszystkie moje zdania wchodzą do wersji ostatecznej. Pracuję nad sobą, ale poza efektem końcowym pozostają ryzy pokreślonych kartek. Czułość brudnopisu.

Jedyny jeden raz zostawię tutaj ten brudnopis. O tyle mnie więcej.

Muszę sama w siebie uwierzyć. Napisać to sobie.

Nie będzie dobrych świadectw i nagrody książkowej za czerwony pasek. Co za szkoda, tak ogromnie lubiłam być najlepsza. Ale bycie najlepszą przyszło bardzo późno, dopiero kiedy zapomniałam, jak lubię być sobą. A zupełnie na początku po prostu sobą byłam.

Chodzę po samej sobie jak po muzeum historii naturalnej. Zwiedzam, biorę do ręki, ośmielona odejściem szatniarek. [Koresponduję z ludzkością – ludzkość mówi, że odejście szatniarek do dobry znak.]

I jeszcze to znajome: chwila, kiedy unoszę głowę po napisaniu czegoś, co słyszałam od środka. I zdumiona, patrzę na napisane zdania. Wyszłam z myślenia, pozbawione mnie stało się tekstem, czymś radykalnie zewnętrznym.

Niczego się wtedy nie wstydziłam. Wewnętrzne zwierzątko sceniczne, nastoletni dyrektor, primadonna ogrodów, zdobywczyni gwoździ, zuchwała i rzutka. Świeciłam własnym światłem, dzika, nie miałam jeszcze tej wiedzy, że, jak reszta świata, okażę się niedopasowana, nie z obowiązującej sztancy, że przyjdą cięcia.

Korektor wewnętrzny zżyma się na słowa wskazujące na dumę z samej siebie. Nie wypada dziewczynce. Chwalić się.

Chciałabym odzyskać własny obraz. Uzupełnić kontur. Tyle mnie przepadło, ale wraca w piśmie, które muszę wystosować do siebie uprzedniej.

Więc jakbym chciała przeżyć tę ostatnią, drugą połowę życia?

Chciałabym jak w podstawówce, na skromnej wycieczce do Piły, w parku wyjść z klasą na scenę i spontanicznie dać występ, festiwal. Wtedy (10? 11 lat?) dyrygowałam w dziecinnym natchnieniu, a klasa tańczyła, śpiewała i chodziła po scenie jak pokazywałam. Mała władczyni mocy. Wewnętrzna Łajka jeszcze wtedy we mnie nie zdechła, ufnie jadłam sobie z ręki i leciałam w kosmos.

Żałuję, że od tylu lat jestem na ocenę. I że ktoś mnie po drodze tak wystraszył i złamał. Odbywa się we mnie długotrwały wewnętrzny przewrót, nie jest szybki, wypisuję się na niepodległość już całe lata.

Moje ukochane pismo. Gruby zeszyt. Pamiętam zdania, które napisałam dziesięć lat temu. Pamiętam jak wtedy żegnałam się z samą sobą, z przyrodą, której brak mi nadal. Wyrzucona z pór roku chodzę bez kalendarza, nie widząc czasu, który upływał w znajomych, powtarzalnych falach i paroksyzmach kolorów, zapachów i smaków. Pot w pachwinach fikcji literackich. Zostało poczucie tymczasowości i fałszu, brak adresu do doręczeń, arytmia.

Porzuciłam prawie całą samą siebie. To nie poetycki koncept, tylko prawda. Wyparłam się siebie. Nie tylko tej śmiesznej, po którą z czułością wracam, ale tej odważnej i kochającej samą siebie. Przestałam nosić się ze sobą. To wymaga pracy, starań, uczciwości. Zapomniałam własne zaniechania. Przeceniłam odporność na nacisk.

Tapeinosis. Ulubiona figura śmieszności. Przestałam pisać wiersze, artykuły naukowe, niezamówione eseje z omówieniem słów i rzeczy. Porzucenie pola walki, dezercja. Tu mnie boli najbardziej, tu mi brakuje.

Mam to wszystko blisko. Pliki archiwalne. Przechodzę obok niedokończonych projektów. Nie skończyłam. Bałam się oceny. Paniczny lęk przed sformatowaniem. Dziękujemy za nadesłanie siebie, ale nie możemy w tej chwili skorzystać.

Wcześniej, chwilę wcześniej pisałam odpowiedzi, nie dbając o pytania, na tym polega moja niechciana moc, na literaturze nie zamówionej wcześniej. Przez nikogo. Jako ogłoszenie drobne, ciasno upakowana w puszkę sardynka skowytu nad bałamutną egzystencją. Śmiać się.

Jak ja bym chciała śmiać się. W głos.

Dekomponując samą siebie we fragmenty dziennika, zyskuję małą ulgę, chwilowość pisania, jego uspokajający, szybki początek i koniec, wejście do tej samej rzeki po okazaniu stroju kąpielowego. Bikini bloga, filozofia topless.

I piszę, ciągle piszę o pisaniu i sobie, a może wystarczyłoby kupić sobie lustro. Żeby się sobie nie zgubić na kilkanaście lat, jak ja się mnie zgubiłam i po psiakrew okruszkach wracam. Nie jestem przy tym ordynarna, tylko smutna, smutek jest moją dzielnicą robotniczą i krzyczy pod Waszym balkonem, przechodząc z poniedziałku we wtorek, z dnia w 23:00, w nie zdążyłam.

Tak sobie karnie i cichutko krzyczy. I idzie do lustra, nie móc się napatrzeć.
Z kamieniami w ustach.
Powie sobie coś miłego.

Zima

Zima

less than one by Alexander Gronsky

Są chwile, kiedy dokładnie wiem kim jestem. Głową. W środku samej siebie. Jak w pudełku z kredkami. Wszystko czeka, natemperowane, gada do mnie bohaterka Anusia Janeczko, nie nadążam pisać, nagrywam, wioząc do/ z ukochanego przedszkola zaskoczone mną niezmiernie dziecko, matka z aplikacją do notatek głosowych o szemranej fabule.

Będę musiała się przepisać na czysto, czas najwyższy.

Co ja robię, rany boskie, oszalałam. Ale samo się pisze, Anusi się gęba nie zamyka, w ciągłych tarapatach, pomóc muszę kobiecie w potrzebie, tak wyszło.

A tymczasem, patrzę na księżycowe zdjęcie placu zabaw i staję słupka, tak okropnie jest moje.

Zabawy na koniec świata.
Nuklearne pastele.
Dogma zimy.

Za pięć dni moje trzydzieste siódme urodziny. Mogłam mieć najwyżej sześć lat, kiedy przynosiłam ze spacerów wspaniale zamrożone kwiaty, baldachimy lodu, za każdym razem tak samo zdziwiona, że skrząca biel topi się w domu i znika, odsłaniając zbutwiałe łodygi. Nie zdejmowałam nawet kurtki, po klęsce malutkiego roztopu w wazonie, szłam natychmiast po następny bukiet. Klęska niewiedzy czy czyste szczęście, jak myślicie?

Dawno tak nie próbowałam, dla samego próbowania, bez zmitygowanych ryzyk, tras i planów sześcioletnich. Dawno nie szłam, skacząc.

Napiszę Wam to sprzed mojego biurka, jako archiwalną, obolałą od tęsknoty pamięć: lubię światło, lubię chodzić po bieli, uwielbiam nierealnie ostry blask śniegu. I otwartą przestrzeń. I skrzypienie. Zimą w ziemię wstępuje planeta. Coś się dzieje w grawitacji, trzeba brnąć, kolonizować.

Może wyjdę, kiedy tutejszy śnieg wróci.
Choćby na biel kartki.

Sobota

Sobota

Duke of Urbino by Svjetlan Junaković

Sobota, dzień kobiet. Mewy matek w wysypisku tygodnia. Instynkt każe uzbierać pożywną niedzielę.

Pomidory, chleb, dynia, pietruszka, płyn do prania, wysoki płacz chłopczyka, któremu odmówiono ciastek, ciężkie drożdżowe ze śliwkami szuka nowego właściciela. Drewniane stragany z daszkiem zdrutowanym z podwozia spacerówki i suszarek do prania oferują parasolki Guccio, przezroczysty róż płatków dalii, suche grudki ziemi na łodygach pora. Naniosło się nieporządnej przyrody do miasta, trzeba ją będzie zdrapać, obrać, wytrzepać i wywieźć.

Niespokojnym matkom bez ogrodów pęka lakier na paznokciach, trwa maniakalne zbieranie witamin, przebieranie w skrzynkach, nie to, tamto, trochę więcej, i może tamtego. Część już wraca z siatkami pełnymi najdzikszych korzonków, posiedzieć w wymytej platonem jaskini, z szyfonową zasłoną nie dającą cienia. Ciężarne wiek temu suplementowały potrzebny minerał wgryzając się w bielone wapnem ściany, i tak ładnie urodziły nam pokolenie naszych zrozpaczonych matek. Ich gospodarne córki kopią dziś w stosach używanych ubrań, a każda patrzy, co znalazła druga. Tak niewiele okazji, żeby być najlepszą. Tak mało wszystkiego, znikąd zwycięstw i pochwał, wykształcenie instynktu ledwie podstawowe, ale kipi, wściekle ważąc zdobycz, kilogram ładnego.

Doganiam zjawiskowo piękną starszą panią i mówię jej, jak wspaniale wygląda, dziękuje, wyjaśnia, że jej żorżetowa sukienka w kwiaty jest z tego straganu, idzie kopać obok. Czy zechciałaby mnie poduczyć przetrwania? Nie, przecież nie poproszę, spłoszona i wyobcowana, szybko idę dalej, z rumieńcem na twarzy, samozwańcza towarzyszka obcych, posiwiała dziewczyna Dobre-Słowo-Nikt-Nie-Prosił. Żadna tu nie stoi bezczynnie, zbieraczki zbierają, sprzedawczynie brudnymi palcami zręcznie wiążą przedostatnie świerkowe wieńce, kwiaty z woskowanej krepiny zostawiają mi na płaszczu srebrną nitkę brokatu, przez chwilę wyłącznie się tędy przesuwam, niczego nie kupuję, pochłonięta cudzym odchodzeniem, dobrymi gatunkowo swetrami umarłych, pobliski rynek bezrefleksyjnie ocala dla mnie czas kolisty, jarzębinowo wiążę go sobie na szyi, jak lisa, który połyka swój ogon i się krztusi. Kłaczek.

W ostatni dzień października mama zawsze siedziała w altanie, układając wieńce ze ściętej świerczyny. Pozwalała plamić się żywicy, cierpliwie przyjmując ukłucia igieł i drutu. Uroczyście tłukłyśmy dla jej wytrwale nieżyjących rodziców srebrne choinkowe bombki. Czerwone kwiaty z pergaminu zanurzałyśmy w klej stolarski i bombkową stłuczkę, nadając blask wieńcom na dwa łóżka grobów. Czuła ostrożność pamięci, ample make this bed, make this bed with awe. Potem ostatni raz podlewałam chryzantemy, okup, który jak co roku musiał za nas zginąć w mroźnym powietrzu cmentarza. Widziałam, jak mama tęskni za rodzicami, a oni tak ciągle nie żyją. Przydomowe milczane dziady, dla babci Marty i dziadka Wiktora, których nigdy nie poznałam.

Nie mogę uwierzyć, że ja też niczego ze sobą nie wezmę, odchodząc. Jestem równo w połowie, słoneczna blondynka z posiwiałą grzywką. W myślach kandyzowane fiołki. Fleur de violettes cristallisées, słodkie płatki, kolor w cukrze, zaprawianie obrazu. To mogłaby być naprawdę dobra jesień, w tej części, nad którą objęłam panowanie, taka mała szuflada jesieni, chroniony schowek w czasie. Proszę, aby mnie kandyzowano po śmierci, żebym ślicznie opalizowała i została na później w niczego nie ujmującej niegdysiejszej treści formie, bez rozterek w rodzaju co na siebie włożyć, ciało, duszę, powietrze. Co wieczór kandyzuję pamięć, aby nabrać wprawy, piszę cukrem i wodą, nic więcej nie umiem. Gorączka pisania, niech nikt mi jej nie zbija, błagam, jestem przerażająco szczęśliwa, pisząc, chcę być na to chora bez przerwy, niosę do domu świeży chleb i słowa.

Dla żartu przecinam ręką rajskie jabłka. Cios i siniak. Mokra od soku skóra i biały miąższ przetkany czerwonymi żyłkami. Do krwi, jak i ja. Śmieszne, łaskoczące nieprawidłowością użycie istnienia, ziemska społeczność jest ogromnie czuła na poprawność gestów. Tnę powietrze czym mogę, chętnie przecięłabym to moje tutaj ostrymi skrzydłami, wizzair listopada. W bieżącej jesieni wyczuwam sam środek życia i jest tak przeraźliwie pusty. Nie znam imion tutejszych kobiet, mijamy sobie bez słowa, nawzajem. Być może czuję się podobnie samotna, wracając z odświętną porcją czasu do zjedzenia. Być może dlatego, że do wewnątrz zawsze idzie się samemu.

Wszystkie poprawiamy przed wejściem chustkę z zetlałej koronki, bo czy nie miało być troszeczkę inaczej? Dzieci wycierają nosy. W domach ptasi z profilu książęta oczekują największego schabu, wysikawszy się wcześniej roboczo do zlewu. Odlew jest spiżowy.