Torebka Anny Kareniny

Torebka Anny Kareniny

Women in mourning

Mama wyrzuciła wszystko.
Szafy na strychu są puste.

Zniknęły ciemne jedwabie.
Jasnoszara torebka z wężowej skórki, ze zdjęciami z pogrzebu jej mamy.

Żorżetowe sukienki w psychodeliczne fioletowe kwiaty. Nadgryzione przez myszy wełniane śpioszki, halki z pożółkłego nylonu. Dziecięce buciki z twardej czerwonej skóry. Mój brązowy tornister. Książki o świętym Janie Bosko i ojcu Pio, które czytałam w dzieciństwie, pilnie strzeżona przed światem.

Zniknął mój zapas przeszłości, do którego chodziłam pływać w pełnych kurzu materiałach.

Na dnie szafy zostały grudki gruzu i trzy kartony z moim komputerem Atari, niejasnej dla siebie części cudzej historii nie odważyła się wyrzucić.

Musiała być już trochę zmęczona, albo raczej – zniecierpliwiona i jak zawsze przewidująca.

Nie wiedziałam, że chce to zrobić.
Że chce sama zdecydować o przyszłości.
Nie robić kłopotu.

Wyobrażam to sobie podobnie, w końcu jestem jej córką.  Zostawić niewiele rzeczy, wyłącznie tak drogie, aby nie można ich było wyrzucić.

Z wiekiem zaczynam mieć coraz silniejsze poczucie uczestnictwa, jestem częścią korowodu kobiet, przyszłym śladem. Z tego punktu nigdy nie przydarzy nam się żałoba inna niż pakowanie i zaczniemy ją same, odwrócone plecami, nie płacząc po sobie.

Jest w nas bardzo dużo mocnego kartonu i dratwy.
Siły do przenoszenia z wtedy na potem.

Zbliżam się do mamy, przytulam ją, żeby zdławić w niej przeczuwaną śmieszność.
Starzejąca się piękność, jak my wszystkie, codziennie zaskoczona tym, jak w ostateczności potoczyło się jej dorosłe życie.

Chronię opowiadane przez nią historie.
Przejmuję wspomnienia, które dostała od swojej mamy.
Uczę się, ile mogę.

Pamiętam opowieść jej mamy, babci, której nie zdążyłam poznać, o tym, jak przyszły mąż wiózł ją do naszej rodzinnej wioski. Było jeszcze sporo przed wojną, babcia siedziała wyprostowana w powózce, w rypsowym płaszczu, w kapeluszu na głowie.

– Ta to ci w polu robiła nie będzie, cmokał do dziadka przyjaciel Władek, krzywiąc się na kapelusz i jaśniepańskie miny.

Ale robiła, bardzo pracowita. Robiła, a dwa tygodnie po jej przyjeździe do wioski kapelusze miały już trzy inne gosposie.

Dlatego jeszcze mamie nie pozwalam.
Dostała piękną sukienkę w kolorowe kwiaty i niedorzecznie jasne perły, do nietrwałych gestów.

Ona mnie uczy odchodzić.
Ja ją uczę zostawać.

Dni matek

Dni matek

The Absence of All Colors 3 by Ludmila Steckelberg

Dni matek
są takie policzone
jak ręczniki
jak drobne na bilet

Dni matek poskładane równo
nad brzegiem
do krawędzi
małych kalendarzy

I szminka w torebce
Matki jedzą szminkę przed ważnym zebraniem

Miętowe ziarnko piasku w ustach
w matkach sypie się klepsydra
stąd szelest sukienek
jedwab szyfon
lekkie mgły nad lękiem
niedożycia do tego co potem

Matki przed snem liczą
czy ich wystarczy
do pierwszego
kroku lotu słowa

Stoją
przymierzając ciasną w pasie spódnicę sprzed ciąży
nie chce im się jeść surowych marchewek
bo akurat biegną im gotować
ten los
a może przypadek

Sałatka z czterolistnych koniczynek czeka w śniadaniówce

Furkot wrzenie
nakręcanie dnia słabego w sprężynie
ciche przytulanie
kiedy ktoś tam mały dławi się od płaczu

Matki liczą
trzy dwa jeden szukam
że się jeszcze trochę uda
jeszcze jedną zimę

Żeby tak na dłużej
porządnie
jak płaszcz buty
jak jasne spojrzenie
żeby im wystarczyć

na jeszcze jedno
chociaż jedno jutro

Sobota

Sobota

Duke of Urbino by Svjetlan Junaković

Sobota, dzień kobiet. Mewy matek w wysypisku tygodnia. Instynkt każe uzbierać pożywną niedzielę.

Pomidory, chleb, dynia, pietruszka, płyn do prania, wysoki płacz chłopczyka, któremu odmówiono ciastek, ciężkie drożdżowe ze śliwkami szuka nowego właściciela. Drewniane stragany z daszkiem zdrutowanym z podwozia spacerówki i suszarek do prania oferują parasolki Guccio, przezroczysty róż płatków dalii, suche grudki ziemi na łodygach pora. Naniosło się nieporządnej przyrody do miasta, trzeba ją będzie zdrapać, obrać, wytrzepać i wywieźć.

Niespokojnym matkom bez ogrodów pęka lakier na paznokciach, trwa maniakalne zbieranie witamin, przebieranie w skrzynkach, nie to, tamto, trochę więcej, i może tamtego. Część już wraca z siatkami pełnymi najdzikszych korzonków, posiedzieć w wymytej platonem jaskini, z szyfonową zasłoną nie dającą cienia. Ciężarne wiek temu suplementowały potrzebny minerał wgryzając się w bielone wapnem ściany, i tak ładnie urodziły nam pokolenie naszych zrozpaczonych matek. Ich gospodarne córki kopią dziś w stosach używanych ubrań, a każda patrzy, co znalazła druga. Tak niewiele okazji, żeby być najlepszą. Tak mało wszystkiego, znikąd zwycięstw i pochwał, wykształcenie instynktu ledwie podstawowe, ale kipi, wściekle ważąc zdobycz, kilogram ładnego.

Doganiam zjawiskowo piękną starszą panią i mówię jej, jak wspaniale wygląda, dziękuje, wyjaśnia, że jej żorżetowa sukienka w kwiaty jest z tego straganu, idzie kopać obok. Czy zechciałaby mnie poduczyć przetrwania? Nie, przecież nie poproszę, spłoszona i wyobcowana, szybko idę dalej, z rumieńcem na twarzy, samozwańcza towarzyszka obcych, posiwiała dziewczyna Dobre-Słowo-Nikt-Nie-Prosił. Żadna tu nie stoi bezczynnie, zbieraczki zbierają, sprzedawczynie brudnymi palcami zręcznie wiążą przedostatnie świerkowe wieńce, kwiaty z woskowanej krepiny zostawiają mi na płaszczu srebrną nitkę brokatu, przez chwilę wyłącznie się tędy przesuwam, niczego nie kupuję, pochłonięta cudzym odchodzeniem, dobrymi gatunkowo swetrami umarłych, pobliski rynek bezrefleksyjnie ocala dla mnie czas kolisty, jarzębinowo wiążę go sobie na szyi, jak lisa, który połyka swój ogon i się krztusi. Kłaczek.

W ostatni dzień października mama zawsze siedziała w altanie, układając wieńce ze ściętej świerczyny. Pozwalała plamić się żywicy, cierpliwie przyjmując ukłucia igieł i drutu. Uroczyście tłukłyśmy dla jej wytrwale nieżyjących rodziców srebrne choinkowe bombki. Czerwone kwiaty z pergaminu zanurzałyśmy w klej stolarski i bombkową stłuczkę, nadając blask wieńcom na dwa łóżka grobów. Czuła ostrożność pamięci, ample make this bed, make this bed with awe. Potem ostatni raz podlewałam chryzantemy, okup, który jak co roku musiał za nas zginąć w mroźnym powietrzu cmentarza. Widziałam, jak mama tęskni za rodzicami, a oni tak ciągle nie żyją. Przydomowe milczane dziady, dla babci Marty i dziadka Wiktora, których nigdy nie poznałam.

Nie mogę uwierzyć, że ja też niczego ze sobą nie wezmę, odchodząc. Jestem równo w połowie, słoneczna blondynka z posiwiałą grzywką. W myślach kandyzowane fiołki. Fleur de violettes cristallisées, słodkie płatki, kolor w cukrze, zaprawianie obrazu. To mogłaby być naprawdę dobra jesień, w tej części, nad którą objęłam panowanie, taka mała szuflada jesieni, chroniony schowek w czasie. Proszę, aby mnie kandyzowano po śmierci, żebym ślicznie opalizowała i została na później w niczego nie ujmującej niegdysiejszej treści formie, bez rozterek w rodzaju co na siebie włożyć, ciało, duszę, powietrze. Co wieczór kandyzuję pamięć, aby nabrać wprawy, piszę cukrem i wodą, nic więcej nie umiem. Gorączka pisania, niech nikt mi jej nie zbija, błagam, jestem przerażająco szczęśliwa, pisząc, chcę być na to chora bez przerwy, niosę do domu świeży chleb i słowa.

Dla żartu przecinam ręką rajskie jabłka. Cios i siniak. Mokra od soku skóra i biały miąższ przetkany czerwonymi żyłkami. Do krwi, jak i ja. Śmieszne, łaskoczące nieprawidłowością użycie istnienia, ziemska społeczność jest ogromnie czuła na poprawność gestów. Tnę powietrze czym mogę, chętnie przecięłabym to moje tutaj ostrymi skrzydłami, wizzair listopada. W bieżącej jesieni wyczuwam sam środek życia i jest tak przeraźliwie pusty. Nie znam imion tutejszych kobiet, mijamy sobie bez słowa, nawzajem. Być może czuję się podobnie samotna, wracając z odświętną porcją czasu do zjedzenia. Być może dlatego, że do wewnątrz zawsze idzie się samemu.

Wszystkie poprawiamy przed wejściem chustkę z zetlałej koronki, bo czy nie miało być troszeczkę inaczej? Dzieci wycierają nosy. W domach ptasi z profilu książęta oczekują największego schabu, wysikawszy się wcześniej roboczo do zlewu. Odlew jest spiżowy.

Chwila nie dla ciebie

Chwila nie dla ciebie

Silent Night Madonna With Child And Ipod
by Banksy

Nie, nie jestem spokojna i nie jestem wyspana. I na domiar złego, w ramach waleriany na syndrom księżniczki w wieży oblężonej przez zastępy żarłocznych skautów i wirusów znalazłam sobie w sieci prześliczną sukienkę. Niestety, lepiej mi w wieży, niż w prześlicznej sukience – wyglądałabym jak masyw apeniński, a po co się w tych czasach wypiętrzać. A kwiatu lotosu we włosach nie potarga wiatr, bo prędzej mi kaktus.

Wspominam dziś czule opowieść mamy, o tym jak moja rodzinna wioska przymusowo podejmowała żołnierzy radzieckich tuż po wyzwoleniu. Mama z godnością wspominała obiad z nieokrzesanym wojskiem, podczas którego jeden bardziej nerwowy żołnierz rozstrzelał im zegar z kukułką. Kiedy zakukała. Myślę, że dzisiaj też bym zastrzeliła kukułkę.

Więc kwiat lotosu kroimy na oślep i dodajemy do porannej kawy.

Gdyby jeszcze pomiędzy pracą a dziećmi wydarzała się krótka chwila odpoczynku. Jakaś ładowarka do élan vital. Więcej nie wymagam. Czy ktoś coś poleca? Jakieś atrakcyjne destynacje dla emigracji wewnętrznych kiedy-już-naprawdę? (Pięciolatka przeczytała mi właśnie z kanapy: – “Kurs pielęgniarski dla dziecka”. Kupione dla bajki na dvd “Mamo to ja” w służbie czytelnictwu. Ale też sygnał, że kończy się bezpowrotnie błogi czas emisji płochych komunikatów tekstowych :>)

Na dodatek przedpołudniowo z nowej strony obtłukłam sobie obraz macierzyństwa. Do laboratorium, w którym mieli zrobić badania mojej wyczerpanej po kolejnej infekcji nastoletniej córce, nadciągnęła miła i ładna matka gimnazjalisty. Wyciągnęła z szelestem foliowych woreczków pojemniczek z moczem. – Proszę mocz syna na amfetaminę, ekstazy, opiaty. Wrócił z pierwszej imprezy i wiem, że teraz rodzice badają. – Tak, trzeba pilnować, bo to głupi wiek, wie pani, bardzo polecamy jeszcze kannabinole, heroinę i kokainę, empatycznie zaproponowała obsługa.

Nie wnikam, jak zdobywa się mocz syna po imprezie :>>, tym niemniej domniemuję, że pojawia się nowa konwencja wydobywania informacji od dorastającego dziecka.

Nie, ten dzień nie jest harmonijny i nie składa mi się w żadną znaną całość.

Matka strapiona

Matka strapiona

Last supper

Świetlana przyszłość wydaje się dziś równie niewiarygodna jak niepokalane poczęcie. Co nie znaczy, że potrafimy przestać ją sobie opowiadać przed otwarciem oczu.

Matka strapiona jak chomik w karuzelce przebiega przez dzień pospiesznie i nadreaktywnie. Świat sypie okruszki, po których trzeba trafiać do ruchomego celu poranka, gdzie bukiet czerwonych goździków, paczka rajstop i kawa.

Czy aby na pewno żyje nam się lepiej. Rdzewiejący na balkonie rower, jak urojona zbroja Don Kichota; napierśnik z miednicy musi wrócić na łaziebną półkę. Pierścień z mydlin. Mokry trzask rozbitych o rzęsy baniek.

I nikt stąd nie ucieka prócz czasu.