Strefa komfortu

Strefa komfortu

I paused for a moment in the dark by Monika Chlebek

Polska.
Tkwimy sobie.

Patrzę i myślę sobie, że skoro mój kraj nie jest o mnie, to chociaż ja będę o nim, w taniej serii z szarego papieru, ścierna. Piszę sobie, chodzę śmielej i manipuluję dziećmi przy przyszłości kraju, w nadziei, że mi jeszcze nie zginęła.

W najbliższych tygodniach nie można wykluczyć ciepłej jesieni średniowiecza. Ukwiecony podatkiem odchodowym trawnik kwili późnym świerszczem. Naród jak zawsze zajęty przecinaniem wstęgi w rezerwacie dla status quo. Celebruje się codzienną cichą uroczystość z okazji uniknięcia zmiany. Otulina beznadziejnej psiakrwi wytłumia w narodzie zbędne decybele.

Na kolację nieotwarta konserwa możliwości, lokalnie kiepsko brandowanej jako puszka Pandory. Przed snem wybiega się w przyszłość jak na grób nieznanego żołnierza, złożyć wieniec w podzięce, że zginęła za nas. Gen ewolucji oddany w depozyt w zamian za jako taki komfort życia. W tym kraju dinozaury na pewno by nie wyginęły.

Tutejsza światopoglądowa strefa komfortu jest cieniutka, powlekana woskiem; gliniana tabliczka do dyktanda z przykazań, które jak każda nienaturalnie gładka powierzchnia łatwe są do naruszenia. Strefę komfortu można przerwać najdrobniejszą sekwencją niefortunnych zdarzeń, w wyniku których odświętnie naoliwione nagle nie chce działać. Strefa komfortu nie zawiera bólu i lęku, prawdziwego lęku egzystencjalnego, a każde naruszenie strefy wpuszcza go do życia. Cała energia strażników strefy wkładana jest w ochronę przed przeciekiem lęku. Strefa komfortu, osiedle strzeżone rzeczywistości, posiada przy tym szereg wygód, schludną zieleń i system obietnic. W izolowanych warunkach strefy pomyślnie dorasta pokolenie Emla, od urodzenia zapisane na życie przeciwbólowe, do iniekcji własnych.

Strefa służy bezpiecznemu poruszaniu się po świecie na pamięć, według dziedziczonej topografii najcieplejszych jaskiń, hologramów wroga wyświetlanych nad odlanym z psiego siku krzakiem.

Nieszczęśliwie, grawitacja strefy komfortu wymusza u tubylców dość niezręczny styl kontaktu z rzeczywistością, a mianowicie peryskopem kupra, co zręcznie ilustruje obraz Moniki Chlebek. Tłumaczy to ogólną jakość rozpoznania sytuacji. Na domiar złego, operatorzy kupra zanieczyszczają basen międzyludzkiego. Oczywiście łzami.

Coś wbija znienacka klin w sprawnie funkcjonujący system. Sabina rozcina dekoracje, Truman natyka się na nienaturalny spadek entropii w przebiegu wydarzeń. Nerwowo przerywam odławianie planktonu w godzinach, po prostu nie mogę już dłużej.

Odzwyczajona od samodzielnych decyzji, na próbę podnoszę głowę i rozglądam się wkoło. Czuję w sobie potężną niezgodę i po raz pierwszy w ogóle nie tłumię jej w sobie, obserwując cierpliwie, dokąd chce mnie zabrać. Niezgoda życzy sobie wszcząć wewnętrzną rebelię. Nie tamuję, wydaję wszystkie pozwolenia.

Wbrew instynktowi preinstalowanemu u mieszkańców strefy pozwalam własnemu kuprowi opaść w wodę i odtwarzam funkcję płynięcia przed siebie.

Kilka dni temu złożyłam wypowiedzenie w korporacji i spływam na swoje.

Publiczna terapia turkusem

Publiczna terapia turkusem

You are a part of me by Geninne


Daleka, co noc bliższa,  oddaleńsza co dzień! 
Mój sen, jak z bromku srebra,  wywołał cię z nocy. 
Julian Przyboś

Poznań, Miasto Epistemologów. Wiosna jest tu pakowana próżniowo.

20 marca odpowiednie służby przyjechały poodwijać przydrożne drzewka z jasnych plandek.
Dzieci przedszkolne grzecznie ustawiły się na boisku i oblały Marzannę wodą z kubeczków, do czego wcale się nie paliła, bo nie pozwalał przepis. Pogaństwo nie zostało ujęte w kodeksie miasta, nie wiem, jak nam to wróży, może będzie dłuższa linia życia, może tramwaj.

Przystrzyżone jedno życie temu gałązki wielkoformatowo zzieleniały na trzy cztery. Wyższa instancja obsadza widnokrąg miękkimi pasmami brnatnożółtych macoszek. Wysiadam z zimy i całuję ziemię, tłum wróbli skanduje, jestem okruchem rzuconym, abyś znalazł drogę, wietrznie, foliowe torebki robią dla nas american beauty. Świat wraca i nie chce wytrzeźwieć wcześniej niż na jesień.

Udało nam się znaleźć nową nianię dla rozkosznie chorującej Majki. Z tej okazji zamówiliśmy opiekę z dostawą do domu na piątkowy wieczór, a następnie parysko i z epickim rozmachem weszliśmy w nocy na pokryty papą dach pewnej kamienicy i wypiłam prawie całe bordeaux z widokiem na podświetloną Farę, radość już na zawsze będzie miała smak nielegalnego.

Więc co u Was?

Ja na przykład mam robotę do zrobienia. Muszę się wyjąć ze środka. Albo zwymiotować, wywołać pożartą przez siebie dziewczynkę orwo kolor. Siedzę w ciemni i patrzę, jak powoli pojawia się kontur, mój zarys postaci.

Mówicie mi różne rzeczy.
I jednak słucham.
Słupieję i słucham.

Trzeba pisać.

Od kilku dni siedzę i metodycznie przez niemal rok zbierane nadmiarowe zdania i akapity z Anusią Janeczko składam w całość. Coś opowiem, z czymś się rozprawię, będzie mnie więcej o tekst. Chodziłam tygodniami i nie napisało się samo. No to dobra, usiadłam. I codziennie piszę. Fragmenty pozbierane, teraz muszę odsłuchać morderczą porcję notatek głosowych, rumieniąc się ze wstydu na dźwięk własnych ataków natchnienia. To jest robota z postawioną sierścią, ale dobra. Przepiszę. Jest w takiej pracy niezmierzona moc pocieszenia, poczucie własnej wartości, jakby się było dla samej siebie rodzajem nagrody. Może właśnie po tym rozpoznaje się, co komu pisane?

A pogoda u nas naprawdę z wysoką zawartością Mary Poppins, wiatr wieje beztrosko i zmienia dekoracje, uczy nieprzywiązywania się za wszelką ceną, bo dzięki temu można iść dalej w zupełnie nieoczekiwanym kierunku. Podczas gdy my tak kurczowo trzymamy się poręczy, a spódnice śmiesznie furkoczą, trwa walka o parasolkę, żeby nie wywracała na nas drutami. I z tą parasolką mieliby nas znaleźć?

A gdyby tak unieść się kawałek dalej?

Myślałam dziś o tym, jak nie dbamy o samych siebie. W większości.
Nie rozwijamy się, nie chodzimy na dodatkowe zajęcia, nie wżeramy się pracowicie we własne marzenia.

Żeby chociażby – nauczyć się śpiewu i śpiewać jeszcze ładniej przy goleniu łydek. Nie mówię o lękowym angielskim i o przymusowym podnoszeniu kompetencji zawodowych, jak moje uprawnienia operatora dźwigu.

Chodzi o to, co tam komu po głowie chodzi. Stary taniec, medycyna, zazdrość, balet, fotografie ptaków, książki, wiersze, przeszywanie dreszczem krawędzi, po których na co dzień chodzimy do pracy.

Bo skoro nie dbamy o sobie, to znaczy, że co? Że przestaliśmy się już dobrze zapowiadać? Że nie spełnimy już pokładanych w sobie nadziei? Że wycofano społeczne zamówienie na nas? Że już się nas nie przewiduje w rolach pierwszoplanowych w naszym życiu, że sami już się w nim nie przewidujemy?

Nie mówcie mi, że to koniec.
Bo co.
Bo możemy tylko raz zostać sobą?

Linearnie pruć wstążkę ziemniaczanej obierki od kolebki po spłowiały dyplom akademii?
Tylko tyle?
Bo trzymany w spoconych z nerwów rękach balonik odleci, plując w nas naszą własną śliną?

Ja wiem, że oferta szkoleń, warsztatów i spotkań twórczych jest nad wyraz bliskoznaczny bogata. Nie obejmują one jednak kluczowego dla mnie aspektu: zostawania sobą, swoją sobą. Więc to tak? Czary mary, szastu prastu, po trudach wyborów edukacyjnych i egzystencjalnych nagle koniec? Już jesteśmy sobą w wersji ostatecznej, bez prawa do wylinki i korekt? Jakby znienacka urywała się droga.

Ale ja tak nie chcę!
Obracam się i mówię temu misiu: – Wała.

Dziś pierwszy raz od lat przyszedł mi na myśl wyraz “przyszłość”.