Ptaki

Ptaki

Vermilion flycatcher by Geninne
W topornej aplikacji na iphonie moja pięcioipółletnia córeczka pracowicie i z wywieszonym z ekscytacji językiem napisała i nagrała książeczkę “O Małej Dziewczynce”
Ci, którzy obejrzą i odsłuchają pi razy ucho to, co pod żółtą ikonką głośniczka na każdej wątłej stroniczce, pojmą jasno, jakie naprawdę wychowanie funduję swoim dzieciom. 
Nieźle mnie zszokowało, to, co usłyszałam. Echo moich słów. Chciałabym bardzo wyhamować na pięcie, usiąść i zmienić się w matkę zen bądź zenon, ale jak? No jak? Lęk, zakaz i trwoga wbudowane w głowę. Czy nie da się inaczej? Zrobiłabym wtedy jakiś ładny sweterek z tego kłębka nerwów, jakim jestem. 
Marzyłam o wychowaniu wolnych ptaków, a każdego trzymam w klatce, wystraszona, że coś mu się stanie, tak jak mi się stało. 
Jak to zrobić, żeby pozwolić dzieciom być sobą? Jak się pozwala fruwać?
Lustra

Lustra

Hoops by Retronaut

Pokój książek podrzucił mi link (dziękuję!!) do tekstu/ listu Kasey Edwards Kiedy twoja matka uważa, że jest gruba, a ja oniemiałam, bo przejrzałam się w tej historii jak w lustrze.

Może zatem nie tylko było istotne, czy mama wprost wierzyła we mnie, jeśli latami patrzyłam na nią – nielubiącą siebie, umniejszającą zalety, odrzucającą swoją kobiecość, ciało, wykluczającą siebie, i musiałam jej uwierzyć, zgodzić się na jej obraz i rozpuścić w nim siebie. Starej kundzie wszystko undzie.

I paradoksalnie jednocześnie w tej chwili rozumiem, skąd między innymi moje krótkie poczucie bycia sobą w piątek – w piątek rozmawiałam z odmienioną mamą, która po czwartkowych urodzinach i piątkowych imieninach zaznała nurzania się w lokalno-rodzinnej popularności, co uwielbia. Radość, śmiech, siedzenie od 7 rano w koszuli nocnej przy telefonie, bo ciągle dzwonił ktoś z życzeniami, aż wreszcie niespodziewany telefon od jakiejś sąsiadki, która prócz życzeń wypowiedziała magiczną formułę: – tak nam Pani brakuje w wiosce, jak Pani pracowała, to człowiek się cieszył, że do Pani przychodzi, tyle było życzliwości i śmiechu i żartów. I mamą aż telepało, kiedy ze mną rozmawiała. To uznanie. Triumf. Że doceniają. I niezmącone przekonanie, kiedy o tym mówiła, czysta, pełna świadomość, że tak właśnie było. Tak to czuła, że i ja poczułam, i było jak szampan. Boskie. Jak echo parę godzin później złapałam się na sumowaniu w głowie własnych osiągnięć, radośnie, z pewnością i dumą. Niesłychane uczucie (choć krótkie). Ale cudowne.

I jasne, ta historia pozostanie jako jedna z setek możliwych perspektyw, ale dla mnie dziś jest diabelnie ważna, bo jestem lustrem, w którym przeglądają się moje córki. Więc tak zasadniczo, to jestem piękna i mądra. I uwielbiam pisać.

Miejsce

Miejsce

“My girl left me for another Edward Hopper painting” by Michael Crawford

Przedwczoraj miałam niezmąconą pewność bycia sobą. Z przyjemnym zaskoczeniem dotarły do mnie rzeczy, które osiągnęłam, w głowie przez szczęśliwe i dumne sekundy wertowałam katalog dobrego. Było moje.

Następnie mi przeszło i nie wraca.Wpadło w trudny dzień, przepadło w szczelinie, jak odpustowy pierścionek, który powolutku stoczył się do szkolnego zlewu, a ja nie zdążyłam go złapać. Pierścionek był z fioletowym oczkiem, a ja mam niebieskie, w kolorze nylonowych fartuszków szkolnych i plastikowych matek boskich do przechowywania wody święconej, przychodzę do Was prosto z mojej spiżarni kultury i sztuki, jak Rozalka z pieca, jak upalnie, prawda?

Pamiętam szaleńczy dawny lęk przed niewłaściwym zachowaniem, kościołem i ludźmi. Przez całą podstawówkę, w każdą niedzielę, w tym kościele, do którego najpierw Syrenką, a potem dużym Fiatem wozili mnie rodzice, wchodziłam na pograniczu nerwowego omdlenia w wystrojony tłum okolicznych gospodyń i gospodarzy. Tłum łagodnie i mdląco pachniał krowim wymionem, moczem, szarym mydłem i konfekcjonowanym kwiatem jabłoni, w zimie cierpliwie kostniał w futrach z własnoręcznie zabitych futerkowych; tłum był w całości wykonany siłą własnej woli, miał tylko to, co umiał, nagradzał śpiewem i karcił huraganami syczącego gniewu. I tam, w moim pierwszym świecie, w każdą niedzielę, podczas mszy, która była zamiast Teleranka, wahałam się, czy wolno mi gdzieś usiąść. Bałam się podejść bliżej, bezprawnie domagać się nienależnego przywileju, Bóg surowo patrzył, wiedziałam, że jest już niezadowolony, nie chciałby, abym zabierała miejsce starszym, młodszym i chorym, więc śledziłam pilnie choreografię umytego tłumu, który tasował się wśród opłacanych rocznymi składkami miejsc w ławce. Liczyłam do dziesięciu. Do dwudziestu. I stu. Umawiałam się z sobą, że kiedy doliczę do pewnej liczby, zacznę spokojnie iść bliżej ołtarza, dyskretnie sprawdzę, czy nie zostały wolne miejsca i na takim usiądę, wąska i przezroczysta, wigilijna i skromna, czysta, dobra i ułaskawiona. Niemal nigdy tego nie robiłam, w głowie huczał między mną a Bogiem handel dziecinnymi grzechami, nie wątpiłam, że nie zasługuję na miejsce siedzące, czy nie ciążył na mnie grzech pierworodny? Bóg w niedzielę był taki wyraźny jak Ania z Zielonego Wzgórza, a ja byłam tak zasmucająco ludzka, nie da się wtedy wygrywać. Zostawiałam się za karę w tyle, w dusznym tłumie skruszonych nieudaczników i psychicznie chorych, i śpiewałam najładniej jak umiem, zawsze znając więcej zwrotek niż pamięć zbiorowa, taka biblioteczna w tych dziedzicznych łąkach, taka niewłaściwa. Umiałam sztuczki z książek o męczennikach, prenumerowałam “Małego Apostoła”, czytałam biografie stygmatyków, lepiłam chlebowe różańce Maksymiliana Kolbego, jadłam na niedzielny obiad mistyczną potrawkę z kurczaka, z agrestem w kwaskowatym śmietanowym sosie, zachęcana przez mamę, na koniec ssałam kurze chrząstki i kości, aż do szpiku, aby mieć zdrowy kręgosłup i serce. I mogłam wtedy zarówno nie istnieć i istnieć, to już niczego nie zmieni, wszystko, co świadome, wydarzy się dopiero w mojej dzisiejszej pamięci, której nigdy za wiele, jak uprzejmie krzywi się moja kultura osobista i rzuca mi kość kulturowej pamięci, którą wysysam do ostatniego skrzepu fabuł. Nawet jeśli pomyliłam się sobie z kimś innym, to właśnie z taką sobą żyję i z taką muszę dawać sobie radę.

W niedzielnym tłumie z tej mojej pamięci stała Łucka wariatka z grubymi ustami i jej miła córeczka i ich miła babka, stał rudy gospodarz spod lasu, co wjeżdżał w jezioro drabiniastym wozem, żeby umyć uwiązane do niego krowy i ciągnące wóz konie, i chyba też siebie, stała stajenna z PGRu, co była w Ameryce kasjerką i miała słabość do różowych pomadek i kapeluszy z kwiatami, stali silni chłopcy, stał chrzestny bliskiej mi dziewczyny, który chciał ją zgwałcić, kiedy dojrzewała, bo miałoby zostać w rodzinie, ale mu uciekła, stał Antoni Piasecki, łagodny starszy pan, który wiele lat później prosił, abym na angielski przekładała jego życzenia urodzinowe dla królowej Elżbiety, podpisane “Z poniżeniem, Antoni Piasecki”, na które to życzenia, ku mojemu zaskoczeniu, dwór brytyjski potem odpisywał, stali Byćki Niańki, bracia Zbyszek i Maniek, którzy mówili o sobie tylko w liczbie mnogiej i razem pracowali na pegeerowskich polach, stał ojciec mojej o rok starszej koleżanki, z którą biłam się w ósmej klasie, a któremu nijak nie smakowała kuchnia drugiej żony, wciąż nie taka, jak pierwszej, nieboszczki, aż jednego dnia wszystko niechcący na obiad przypaliła i wtedy jej wyznał w zachwycie, że wreszcie gotuje jak tamta. Bóg tam chyba nigdy nie stał, bo miał domek w ołtarzu, złotą budkę lęgową, gdzie z Duchem i Synem jedli całymi dniami pszenne wafle i zapijali winem, jak wszyscy mężczyźni w naszych wioskach, a myśmy im śpiewali i była w tym zachwycająca zgodność i pilność surowej rodziny, i ja właśnie wtedy bałam się tam usiąść.

Z rzadka już trafia mi się w trudnych chwilach taki radykalny stan odrętwienia, jak wczoraj, na pograniczu snu i medytacji. Niedobry, zniekształcony lękiem, deformujący ocenę wydarzeń i ludzi. Nieatrakcyjny jako opowieść, bo jest raczej wczołganiem się w ciemny kąt, bez siły, niż wiotką gałązką fabuły, którą odganiam się od tego, co gryzie. W tych rzadkich złych dniach jestem doskonale bierna, wyuczoną w strachu biernością, która jest brakiem odwagi upominania się o rzeczy, o których zapomniano mi powiedzieć, że na nie zasługuję. Ta bierność i ten lęk dotykają dzisiaj mojego macierzyństwa, niweczą na chwilę część matczynej pewności, dławią wstydem za błędy dziecka, a jednocześnie na dramatyczną dobę odbierają pewność, że potrafię coś zmienić, naprawić.

Na szczęście nauczyłam się w tych dniach czekać na jutro, które przyszło dzisiaj, co nie znaczy, że to, co trudne, znika, ale może będę mogła pewniej stawić temu czoła. Najdziwaczniejsze jest to, że ogromnie nie chciałam, aby moje dzieci dławił taki brak pewności siebie i lęk przed zajmowaniem miejsca, o którym myślałyby, że na nie nie zasługują. Nie wiem jednak, czy nie przesadziłam w tę drugą stronę. I muszę mocno zastanowić się, jak to naprawić.

Fala

Fala

La cage quand la créature s’empare de la ville by Sandra Chevrier

Jestem.

Pojechałam z północy na słoneczne południe nałykać się słonej wody i uśmiechów, powąchać powietrze, a potem wróciłam, dziwny spacer po mapie, do kresu. W głowie “Włoskie szpilki” Magdaleny Tulli; kolejny tydzień myślę.

O tym, co przeoczyłam, tak wrosło.

O domowych podwykonawcach historii i wyroku dziedziczenia ciężarów i błędów.

O nas.
O kraju poniżonych ludzi.

O chłodzie, czereśniach, talonach na moje nylonowe rajtuzki i śniegu.

Ciężkie obręcze spojrzeń na biodrach, ogniwa łańcuszka, obraz Matki Boskiej wędrujący od domu do domu, różańce i różaneczniki, spiżarnie pełne solidnej pleśni kompotów, ukradzione dobrym państwu srebra i domowy chleb. Historia z mereżką, pomniki kilku bohaterów i milionów ofiar, geografia kondolencyjna, wieńce dla ziem utraconych, wieńce dla ziem odzyskanych i rozmarzony uśmiech mojego ojca, gdy w wigilię śpiewa dziecinną kolędę:

Stille Nacht, heilige Nacht
Alles schläft, einsam wacht
Nur das traute, hoch heilige Paar
Holder Knabe im lockigen Haar
Schlaf’ in himmlischer Ruh’
Schlaf’ in himmlischer Ruh’

Nie wybrzydzaj, kiedy przypadło Ci żyć w swoim kraju. Jest ładny i wcale regularny, krawędzie tak ładnie załamują się w jutrzence wolności. Tradycja powietrza, głodu, ognia i wojny jest ważna, chroni przed nazbyt swobodną osmozą liberalnych myśli i sakralizuje uprawę ziemniaka. Gdzie indziej ugłaszczesz tak szorstki łan pszenicy, gdzie indziej jak rodzice rodziców tak starannie zaniechasz i nie osiągniesz, gdzie indziej tak chrześcijańsko nie zaufasz bliźniemu? Nie wolno Ci zaprzepaścić dziesiątek lat w oślej ławce Europy, tu się dzieje cenione misterium kary bez powodu, naucz się od rodziny co wieczór wyrzekać na swój los jak na niesprawiedliwie odebrany odpis od podatku, opłakuj, nie zmieniaj.

Nasze machlojki w wolnej woli, bo jest żelazowa, różdżkarze sumienia z giętką wierzbiną przykazań, liczenie w systemie zdrowaśkowym, jeśli chwileczkę poczekasz, dobra pani napisze jeszcze projekt unijny. W testamencie wycieczki szkolne z chorągiewką zakazów, wiejskie pogrzeby i kolejki po kawę zasiłku, pokolenia z jedną parą butów na całą rodzinę, zgięta wpół starość na peryferiach systemu ubezpieczeń, wąsate brygady ojców i synów wypalone jak napisy na cegłach, matki i żony wychowane do życia w żałobie, atmosferyczne fronty słabszych, biadolenie i płacz, ze świata czterech stron, z jarzębinowych dróg, gdzie las spalony, wiatr zmęczony, noc i front.

Dziewczęco skromny biały kołnierzyk, grube wełniane pończochy, uróżowane policzki i śmierć. Kiedy moja mała mama jechała ze swoją mamą na wesele, wtedy, dawniej, stanęły przed domem nowożeńców, babcia wyciągnęła z torebki z wężowej skórki czerwony bibułkowy kwiat, pośliniła i natarła nim sobie i córce policzki. Poszły na wesele, dwie lalki krew z krwi, trzeba było myć bibułowy kolor, nakazała weselnie rodzina. W tej samej torebce mama trzyma do dzisiaj nasze świadectwa szkolne, akty zgonu, mleczne zęby, pamięć, uróżowany lęk, a wszystko trzeba będzie zabrać, odziedziczyć, jestem już gotowa, jak pytania, to tylko po śmierci.

Żelazka z naszego strychu mają duszę, cały naród z naszego strychu ma duszę, dla wygody od razu bez ciała, żeby szybciej zmartwychwstać, bo życie boli, więc po co rujnować się na szczęście. Memento amori, waginalia non sunt turpia, brakuje dowodów na miłość od wielu pokoleń wstecz, zauroczenie jest tu zwykłym błędem językowym, młodym jeszcze przydarza się delikatnie cielesny hiatus w systemie wysokich wartości, w szafie kruche jak pył barchanowe pajacyki dla dorosłego mężczyzny z odpinaną w kroku klapą; mama niechętnie i krótko wspomniała kiedyś o największym nieszczęściu dla kobiety – jednej z sąsiadek trafił się mąż, na szczęście umarł, co chciał z nią codziennie, mało tego, parę razy dziennie.

Nikt nie mówił, że będzie łatwo, jesteśmy sumą wszystkich narodowych klęsk i przerażeń, miejscowo znieczuleni podległością, osłupiająco nieporadni bez wspólnego wroga. Pamięć aportuje, ucieszona, już to gdzieś widziała, takie psy, co całą służbę na jednym łańcuchu – gdy je odpiąć, wrócą pod łańcuch, kiedy pogłaskać – wpierw zadrżą lękliwie na widok ręki wzniesionej do głaskania, w wyuczonym strachu – ugryzą, pokochają po psiemu, charcząc i dławiąc dygot nad miską. Może trzeba oddać państwo do adopcji, za kocyk i spacer, państwo nienawykłe do ciepła, państwo z rozstrojem żołądka.

Na naszym strychu Europy cały naród autoimmunologiczny, silne przeciwciała kobiet, do obrony przed własnym życiem, z którym nie wiadomo, co począć, do zakazów i płaczu, do ściągania brwi i wąskiej kreski warg; nic uśmiechniętego. Obowiązkowe szczepienie Polską od pierwszego dnia życia, dawki przypominające w szkolnych ławkach i trybunach sejmowych, wielki zbiorowy wysiłek, abyśmy bez oporu płynęli poza głównym krwiobiegiem kontynentu. W sztafecie pokoleń od tylu już wojen i powstań biegną do nas z tą czarną wstążeczką pamięci. Taka piękna żałoba. Bóle w krzyżu.

Na bal kostiumowy nasze małe księżniczki niech zawczasu wkładają korony cierniowe.
Kraj czeka.

Abecadło

Abecadło

Gazeta codzienna by Nieletnia

Kiedy moja pierwsza córka poszła do przedszkola, a było ono najpierw miejskie, a potem wiejskie, miałam wielokrotny zawał. I był on związany z edukacją.

Poszła do przedszkola, znając już litery i cyfry. W domu rozwiązywała nieprawdopodobną ilość zadań. W przedszkolu uczyła się czytać jako trzy, cztero, pięcio i sześciolatka, żeby potem zacząć naukę literek po raz piąty, jako siedmiolatka w pierwszej klasie. Pierwszą książkę przeczytała przy tym samodzielnie w wieku lat pięciu i była to “Kubuśka” z krótkimi, prostymi rozdziałami, a dalej – rosnąca biblioteczka książek coraz trudniejszych, w utrzymywanym do dziś rytmie jedna książka dziennie.

Żeby było co z nią zrobić, całe przedszkole przeżyła w trybie powtórkowego rozwiązywania zadań przewidzianych na swój przedział wiekowy. Najpierw rozwiązywała jeden komplet podręczników i zajmowało jej to kilka tygodni, następnie panie z przedszkola wyciągały z szafek serię książek innego wydawnictwa, nieprzerabiany aktualnie w grupie, i córka zajmowała się tym przez kolejne tygodnie. Do końca roku obracała tak kilka razy. W czasie kiedy reszta jakoś tam poskramiana zajmowała się generalną odmową przyswajania literek i cyferek. Przypuszczam, że jest to bardzo częsta historia. Ciąg dalszy możecie sobie wyobrazić – w szkole.

Socjalizacji szkolnej mało ufam. Istnieje jako bardzo represyjny system zakazów i wkomponowanie w obowiązujący stan rzeczy. Adaptacja ciosaniem. Pozornie taka porządna, bez dewiacji, z laurką dla mamy, choć nietaktowna, gdy model rodziny odstaje od 2+1. Uczy liczyć, ale nie na siebie. Daje punkty, ale szczodrzej ujemne. I wszystko to niezwykle zaskakuje, kiedy odbywa się kolejny raz w rodzinie. Co nas zdruzgotało, to nowa, już odruchowa reakcja 7,5-letniego syna, który w żartach na temat dobrego i złego zachowania wymyślał, za co jeszcze pani w szkole mogłaby dać mu ujemne punkty. Albowiem obowiązuje system in minus – dorobić się możesz jedynie kar i z takim debetem osiągnięć dobrnąć do końca roku. A teraz nagroda w postaci braku kary dla najmniej niegrzecznego. Wspaniale po prostu. Właśnie o tego rodzaju wierze w siebie marzymy dla dzieci.

Więc nasza szkoła, nasza średnia krajowa nieodwracalnych zmian w wyobraźni i lot koszący po czubkach naturalnej wysokiej samooceny. Dinozaur wyginie czy wyewoluuje bliżej człekokształtnych?

Bo ja na przykład nie jestem pewna, czy jakaś szkoła zechce aby na pewno zachwycić się gazetą codzienną wykonaną przez moją najmłodszą córkę. Nieletnia poprosiła mnie, żebym wysłała ją do całego miasta. Bo jest tam starannie przygotowana atrakcja. Więc wysyłam do Was. Wraz z niespokojnymi pozdrowieniami zza zasieków podstawy programowej, w której jak w niczym w tym kraju od lat się nie mieszczę.

Zakaz lizania gabloty

Zakaz lizania gabloty

Zakazy by Polska

Rok temu, w wakacje, zdobyliśmy Malbork. Zamkowa restauracja Gothic z aspiracjami,ale bez perspektyw, przywitała naszą rodzinę z czwórką dzieci na wskroś polskim gestem przyjaźni. Duży wolny stół, dzbanek kompotu, kredki, bloki i korony dla dzieci. Po kilku godzinach zwiedzania – błogostan.

– Musi się Pani przesiąść, powiedziała do mnie kelnerka, zamiast przyjąć call for espresso. – To jest stół dla dzieci, tu nie wolno siedzieć. – O…ok? To proszę inny stół, możemy wziąć kredki? -Nie wolno. – Ale dlaczego? – Bo wie Pani, tylko na tym jednym stole mamy obrus, który mogą brudzić dzieci. I niech państwo usiądą przy trójce. – Ale nas jest sześcioro. – Ale dzieci zostaną przy stole dla dzieci. Będą mogły rysować. – Ale dzieci będą jadły obiad, potrzebujemy 6 krzeseł. -To państwo będą siedzieli przy trójce, a dzieci przy stoliku dla dzieci. – To dzieci mają zjeść przy tym stole? – Nie! Tam nie wolno jeść, to stół dla dzieci! – Ok, dziękujemy pani, do widzenia.

Tak było. Do wędrówki po naszym kraju trzeba mieć nerwy ze stali i własny pomysł na wszystko, bo sztanca nie przewiduje tak licznych składów osobowych w fabule wakacji.

Postanowiłam wkleić tutaj swój własny niegdysiejszy komentarz do marcowego posta Zimno, bo wskutek nadejścia ciepłej wiosny i objawienia się rodzin na ulicach, w restauracjach, bramach i na placach zabaw, wydaje mi się boleśnie aktualny i tęsknię do świata, w którym jest możliwe i bez dąsów przygotowane nienerwowe wrastanie dzieci w społeczeństwo, bez spychania w kącik malucha syknięciami gości. Pamiętny pomysł stref wolnych od dzieci, z którym rozprawiła się Zimno, ciągle we mnie tyka. Jak bomba. Nie, nie czuję się w tym kraju chciana, mimo że łożę na spory kawałek przyszłego pokolenia, które będzie musiało jakoś sobie cichutko urosnąć i wesprzeć skrzydłem emerytalnym dzisiejszych syczących.

Nie chcę, żeby którekolwiek z moich dzieci rosło w cudzym zakazie, spocone ze strachu, przed umowną granicą Pań Halinek. Jest pewna elementarna różnica pomiędzy wychowaniem a represją. Naród, który wyrasta z dzieci wychowanych na zakazach i karach, na punktach ujemnych i rodzicach biorących stronę strażników syczących “nie wolno dotykać” – potem nie dotyka. Ani rzeczy, ani istoty rzeczy. Nieźle za to recytuje i karnie maszeruje w pochodach okolicznościowych.

[Z komentarza, więc może ktoś z Was czytał, wybaczcie] Kiedy byłam w Barcelonie, wieczorami wokół restauracyjnych stolików biegały stada dzieci. Rodziny, przyjaciele, znajomi, jedli kolację pod gołym niebem, rozmawiali głośno i śmiali się zaraźliwie, a wszystkie uzbierane dzieci czasem jadły, a czasem przemieszczały się przez restauracyjną wioskę spontanicznym wężem. Nie drgały niczyje oburzone wąsy, nie było zmęczonych animatorek, linii Maginota w formie praktycznych stolików rodzinnych w bocznej, wygłuszonej sali, po prostu błyskały gołe pięty w sandałach, a wokół kotłowała się nienatrętnie żywiołowa radość.

Place zabaw jeszcze przed północą pełne były dzieci z leniwie gadającymi ze sobą, śmiejącymi się głośno matkami. Po północy do domów wracały niecicho całe syte rodziny, a ojcowie poważnie prowadzili na plastikowych jeździkach i rowerkach z kaczuszką chylące się już trochę ku upadkowi senne dzieci.

U nas dzieci wrzuca się w świat w modelu “Nie przeszkadzaj”. Cichutko, nie wolno, nie dotykaj. Przesadzam? Ależ kochani, nigdzie nie ma takich muzeów, jak w Polsce. Nigdzie. Takiej szyby, co jej nie wolno palcem. Takich eksponatów chronionych jak śnieżyczka przebiśnieg. Takich opancerzonych kopii oryginałów. Tylko moje dziecko weszło w Poznaniu w kościec, ościec zrekonstruowanego prawieloryba czy innej praryby i go zawaliło.

U nas getto restauracyjne jest preinstalowane lokalnie, w polskiej głowie, która wychodzi na mrożoną krewetkę po szacunek i godność, odświętna, na barykadę barakudy :>. Za szarlotkę naszą i waszą. Za pieniądze.

U nas się trzyma pod kluczem, nieufnie, na dystans. Węgiel, dziecko, samochód, rozwód, śmierć i romans, Rozmawia się z obcymi GŁOŚNO, po polsku głośno sylabizując PA-NI-PÓJ-DZIE-W-PRA-WO-NICHT-VERSTEIEN-PRZE-PRA-SZAM-U-MNIE-JESZCZE-TROCHĘ-OKUPACJA.

A południe tak jakoś żyje. Jak maleje upał. Zasypia wesoło, chociaż kryzys. Bawi się i odpoczywa razem, całym rodzinnym miastem, rodzinnym miasteczkiem i rodzinną wioską. Na włoskiej fieście w miasteczku pod Rzymem chłopaki i dziewczyny od ledwo zaczynających chodzić po już ledwo powłóczące nogami do nocy wymachiwały bioderkiem naturalnym i sztucznym, w symbiozie, bez pyskotrzasków światopoglądowych, tamując ruch na jedynym rondzie w starym centrum. Razem, wyobrażacie sobie? Straszne, co? Tak się lubić i spotykać.

Są miejsca, gdzie świat jest jakiś taki – bardziej wspólny. Nie na kartki. Bez listy i kart wstępu.

Jestem przeciwko krajowej godzinie policyjnej, która jest o każdej i wszędzie. Przeciwko rozwiniętemu systemowi zakazu gry w piłkę. Przeciwko utracie podwórek. Przeciwko lękom i całej tej walerianie izolacji każdego od wszystkich. Przeciwko prawu separacyjnemu i stanom lękowym.

Przypomnijcie sobie. To miejsce, w którym Was nie chcą. Do którego nie powinniście wchodzić. Bo nie pasujecie. Wypadacie z obstalowanego u krawca garnituru społecznego zębów, a wszystkie mądrości. Za młode na, za stare na, za biedne na, za bogate na, za wierzące, za niewierzące, za głupie, za mądre, za bezdzietne, zbyt hojnie obdarzone potomstwem, w za krótkich spódniczkach i w zbyt bibliotekarskich sweterkach.

Przypomnijcie sobie, skąd kiedyś wyszłyście w ataku duszności i wstydu.

Ja w naszym miłym kraju wychowałam samotnie dziecko.
Doprawdy restauracyjne gettko byłoby zabawną wisienką na torcie wykluczeń.

Doprawdy byłabym rozbawiona, gdyby ktoś mnie jeszcze z któregoś powodu nie chciał.
Z jeszcze chociażby jednego.

Nicht für Frauen mit Kindern.
To może opaski?

Cieniutka jak opłatek banderola na zatłuszczonych stronach karty dań dla milusińskich? Tutaj z boku, troszkę na uboczu społeczeństwa, które winszuje sobie spokojnych skrzydełek.

To może cała dzielnica? Województwo?
Państwo kobiet, rodzin z dziećmi może?
Tak ładnie wyrosną.
Na nas.
Prawda, jak to dobrze?