Pocztówki z Białegostoku – Zniknięci by Joanna Karpowicz, Art Komiks |
A wiecie? Wczoraj mój ukochany zagrał koncert. Okropnie lubię nasze życie. Ekwilibrystyczna radość bycia sobą, wykręcanie bezpiecznika w karuzelce dnia. Absolutnie własna i równoległa do zmęczenia i codzienności ścieżka dźwięku.
Wiem, od pewnego czasu mam tę świadomość, budzę się z taką wiedzą – jestem w nieubłaganie drugiej połowie życia. Jest to część zawierająca pętlę przekierowań, wadliwa i samozwrotna, jak wyjście z domu bez majtek – nie można myśleć o niczym innym, a nie ma czasu wrócić.
W drugiej części wszystko jest mniej więcej znane, ale w osłupienie wprawia myśl – to już ja? To moje? Intensywne, choć mgliste uczucie – wiem, że mam nieprzedłużalny okres trwałości, chcę przeżyć go jak najlepiej. Skupiona, świadoma. Wyłącznie z powodu radości, jaką daje życie, nic więcej. To jak druga część urlopu – idziesz wolniej, mniej nieuważnie, zachłannie wsuwasz pod powiekę obraz, zapach, smak, starannie chłoniesz całość i łowisz detale, żeby je sobie pokazać po powrocie, którego być nie musi, ale może będzie, chociaż do Howards End. I stąd to wszystko. Blog, muzyka, część druga, życie. Odwrócenie się od przeszłości wymagało u mnie nieludzko trudnego piruetu na pięcie, był podwójny tulup, żeby wygrać siebie i wszystko, co swoje.
Niemal jednocześnie z powrotem do siebie śnią mi się miejsca porośnięte trawą. Ślady po ludziach. I po mnie. Jakbym zbiegała się w środku siebie, dawna i nowa, spotkanie w połowie drogi, w samo południe, ostrzeliwujemy się spojrzeniami, obie cudowne i głupie jak buty, na szczęście od pary.
Chodzę po dawnym świecie i wstępnie już mnie w nim nie ma, jestem zdumiona zanikiem, atrofią, trzciną i wodą.
To aż niemożliwe, bo nigdzie indziej nie wrosłam tak bezkolizyjnie jak w tamte jeziora i lasy. Nieodgrodzona sanepidem od jagód i malin, nieznająca strachu, zielna. W starym pałacowym parku nad tamą jeziora wchodziłam po zwalonych pniach w środek wody, pozbywając się granic dla wzroku, zapinając suwakiem wodę i powietrze. Było pusto i nieustannie byłam sama, robiąc sobie zabawki z tego, co pod ręką, ziemia, świat, pora dnia i roku.
A teraz nie ma tam po mnie najdrobniejszego śladu, może poza jednym.
Kiedy chodziłam do szkoły, mama kazała mi regularnie pielić i zagrabiać mały ogródek wokół figury Jezusa, przy której co maj śpiewałyśmy z innymi kobietami melodyjne nabożeństwo, radośnie i słodko, jak początek pogrzebu. Kradłam stamtąd pierwsze narcyzy, kwiatowa kleptomanka, niespokojna, ale upojona zapachem, dla kwiatów wszystko umiałam sobie wytłumaczyć, bo bóg patrzył, ale za to grabienie przymykał oko na narcyzy, to było dla mnie oczywiste. Jednego nieostrożnego popołudnia grabiami zdjęłam nieposprzątanemu bogu z nadgarstka wysuszony wianek majowy, z zetlałą wstążeczką. Aż tu nagle – razem z wiankiem odpadła cała dłoń Jezusa. Co się wtedy wyprawiało! Mama prawie zemdlała, jak przygnałam wyznać, że utrąciłam figurze rękę, i to tę, która błogosławi. Razem z mamą ułożyłyśmy rękę na cokole, markując pielenie ogródka – i w długą. Nie wiem, co mówili ludzie, dość, że po jakimś czasie lokalny murarz naprawił nam boga jak umiał najlepiej – utrąconą dłoń dolepił, okleił, ale że znał się na domach, a nie na boskiej anatomii, tak wydłużył i wykręcił gipsowy nadgarstek, że od tamtej pory stary wiejski Jezus w jednej ręce ma dwa imponujące łokcie. Jak pojadę do rodziców niebawem, zrobię dla Was zdjęcie :-).
Czy teraz już zawsze to ja będę brała świat na ręce, jak to się stało, że mam być wciąż mądrzejsza i podarowana innym? Kiedy niemal 15 lat temu przyjechałam ze szpitala z pierwszą córeczką do domu rodziców, najbardziej na świecie chciałam, żeby mama podniosła mnie i ponosiła, aż zasnę. Nie wszystko było w umowie, nie każdy dorosły ciężar przewidziałam i udźwignęłam, teraz to w sobie rozumiem i cierpliwie noszę, małe, senne smutki, naftalinę rzeczy przeszłych dokonanych.
Nie, dziś, kiedy opowiadam, kompletnie nie wierzę, że moje dzieciństwo minęło, jak to? Miałam wtedy taką ładną sukienkę i czas bez godzin, i lody śmietankowe, które lodziarz rozwoził po okolicznych miasteczkach w wielkich blaszanych kanach, a wszyscy zjeżdżali się rowerami kupować i równie szybko znikali, na odległość topnienia. W równoległym świecie, w tych samych upałach i deszczach rósł mój ukochany, którego dziadek miał budkę z lodami, pojawiłam się w ich życiu o wiele lat za późno, miejsce po lodziarni zarosło już trawą, ale wiem, że 1 sierpnia o godzinie 17:00 dziadek nigdy nie sprzedawał lodów. Idę, dzierżawiąc to wspomnienie i obraz, ostrożnie, żeby nigdy nie stopniało.
Latem każdego roku odzywają się bóle fantomowe, kwitną we mnie stare ogrody i niesłyszalnymi dzwonkami opadają na piaszczystą drogę płatki polnej róży, wyrzucane wysoko w powietrze przez całe dzieciństwo; lubiany na prowincji trening czystości duchowej na zawsze będzie miał różany zapach i białą sukienkę z koszyczkiem.
W dawnych czasach byłam tak cierpliwa i zaczynałam się jak pszenne ciasto, rosłam, ciepła, wyuczały się we mnie spojrzenia i przyrośnięcie do ziemi.
Wszystko we mnie pochodzi stamtąd i z wtedy, za każdym razem teraz jestem starsza niż myślałam, posiadam biegłą pamięć pierwszych gestów. Liście, kolce głogu i czerwień, obrazy z płatków kwiatków pod werniksem, zieleń, gorzki rumianek i herbata lipowa. Uzupełniam sobie niedobór przestrzeni, suplementuję opisem, bliska i czuła dla siebie w dotkliwym braku pierwszego świata przyrośniętego do skóry.
Niczego tak bezkresnie jak tam nie wiedziałam i nigdzie nie umiałam tak godzinami milczeć na niepojęte tematy, nie było jeszcze żadnej biblioteki, myśli wyłącznie spoza katalogu, rosłam sobie jak błąd językowy, utrwalając się z czasem, możliwa, choć oficjalnie niedeklinowana. Mój kontur był jak nawyk materii, odcięty z powietrza. Kształtowałam się w sobie, w wiśniach, w niesłodkich winogronach, którym nie starczało sierpnia, żeby wezbrał cukier, w porzeczkowym winie, pitym ukradkiem przez pięć połączonych słomek prosto z butli w piwnicy, w pijanym śnie na stercie ziemniaków, w próbach latania kartonowymi skrzydłami.
Nie miałam wtedy, więc nie mogłam stracić. Adres był z obrzeża. Strych starzał nam się samowystarczalnie, jeśli chciałam czegoś nowego, szłam wyjąć i przerobić stare, niezdarne krawiectwo przy maszynie Singer dawało naukę, że zmiana to praca, a nowe to praca nad starym, wykrój w Burdzie, pozwólcie, że przeliteruję to sobie, zapomniałam na trzydzieści lat. Gdybym ja to sobie wcześniej ładnie pozszywała, moje krawiectwo metafizyczne, gdy przeszywał mnie dreszcz, pokój z widokiem wewnętrznym, śmiech, wszystko od dawna byłoby już lepsze, ale nie wolno żałować, tamta to też ja, innej nie będzie, ją też lubię.
Jestem bezgranicznie szczęśliwa, kiedy myślę. Mam wtedy głębokie uczucie bycia sobą, jakbym wprowadziła się do samej siebie. Na metę. Jestem w głowie, to będzie jeszcze niekoniecznie przyszłość, ale wróciłam tu, skąd wychodziłam niegdyś na spotkanie, mniej zaprzeszła, wyszorowana z formaliny, odnalazłam się sobie i staram się na powrót samej siebie użyć. Wydarzają się małe, piękne zmiany. Bywam z siebie dumna.
A Wy? Gdzie dorastaliście? Lubicie tamto swoje dzieciństwo? To dobre. Bo każdy miał kawałek dobrego. Gdzie dzięki niemu jesteście, co o sobie myślicie?
Pozdrawiam Was serdecznie, machając ręką. Z podwójnym łokciem, rzecz jasna.
ps. Dopiero odpisałam na wszystkie komentarze, miałam szaleńczy tydzień, który zawierał niespodziewanie fajne nowe rzeczy tylko moje i dla mnie, czuję, że idę we właściwym kierunku!
Przedwczoraj zdalam sobie sprawe, ze jest duza szansa na to, ze nie dozyje 2100. Smutno mi sie zrobilo z powodu tej daty przydatnosci.
Moje dziecinstwo to tez pielenie ogrodka, przydomowego, wtedy zdawal sie na hektary duzy. Zbieranie porzeczek, plantacje truskawek, zdobywanie pobliskiej gory w samotnosci, spanie w namiocie ze Snem Nocy Letniej, rowerowe godzinne ucieczki, dom kultury jak przystan z kredkami i farba, biblioteka, marchewka prosto z ziemi. Jestem pewna, ze bez tego nie bylabym soba teraz, i juz wtedy uczylam sie, ze siebie trzeba pilnowac. Dla siebie. W przeciwnym razie, nikt nie zauwazy.
Czuję mocno Twoje pisanie, przepięknie piszesz kobieto!
I tylko ach! mi się wyrywa, takie dzieciństwo!
I nareszcie odwróciłaś się twarzą DO przeszłości i już nie musisz uciekać, bo przecież jesteś dorzeczem, do którego wpływają wszystkie rzeki, strumyki, potoki, woda jezior i woda łez i woda z konewki do podlewania Jezusowych kwiatów.
Za plecami miałaś ponurą przeszłość i w ręce nóż do odcięcia jej, a teraz?
Czy można się odciąć od tego fermentu i zgnilizny, które dały pożywkę do życia i wzrastania? Ziemia, gnój, woda, kamienie, korzenie, łodyga, liście, kwiaty, owoce, nasiona, ziemia, gnój, woda, kamienie …
Wszystko na swoim miejscu, jeżeli się zgodzisz.
hm 🙂
dobre, ważne pytanie, którego nikt mi nigdy nie zadał i teraz już nawet nie wiem, czy potrafię na nie odpowiedzieć. dorastałam w zasadzie nigdzie, bo do siódmego roku życia mieszkałam u babci na wsi, a gdy już trzeba było mnie wysłać do szkoły, wróciłam do "miasta", gdzie było duszno, ciasno i obco. tak naprawdę będąc na wsi, zawsze miałam świadomość tego, że nie jestem stąd, a gdy już na dobre wróciłam do rodziców i na grunt ,,miejski" – było już za późno… dorastałam w książkach, w filmach, w samej sobie. chyba stąd mam tyle sympatii do wszelkich bytów lotnych jak chociażby puch z dmuchawca, bo czuję w nich swoich pobratymców.
ale to nie jest dobre. to niebezpieczne – zwłaszcza dla kogoś bardzo młodego. z powodu tych korzeni wypuszczonych w powietrze można się pogubić i narobić głupstw, bo długo się nie wie, że to dlatego…
bardzo jestem ciekawa Jezusa z dwoma łokciami :)) nie zapomnij go uwiecznić :))
Z tą datą przydatności to jeszcze zobaczymy, kolega transhumanista wróży nieodległe wsparcie nas, ludzi, drobnymi, inteligentnymi wzmocnieniami i przedłużenie życia o lat -dziesiąt. Może? Właściwie – dlaczego nie?
I zobacz, wszystko tam i wtedy było swoje i takie ważne. Wtedy było jedyne, najjedyńsze. Nie wiem, jak Tobie, mnie się nie śniło nawet, że są inne historie. Nie wierzyłam, że istnieją rzeczy, o których nie wiem, których nie znam. To był świat dysku oparty na pleckach kota, bo nigdy nie widziałam prawdziwego żółwia :-).
Przyszłaś z dzieciństwa z kredkami, widziałam kredki na Twoim stole, nikt takich nie ma 🙂 Cieszę się, że siebie pilnowałaś, daleko z sobą zachodzisz, po tyle ładnych rzeczy.
A z czego najbardziej się cieszyłaś w dzieciństwie? Ale tak najbardziej, do podduszenia z radości aż?
Tak, moja droga, miałam od przeszłości zwiewać i się z niej uwalniać, wyjaśniać i leczyć, aż tu nagle ją wzięłam. Bo jednak moja. Ale przyznasz, rozplatania dużo. Coś jak koński ogon 🙂
Najdziwniejsza sprawa, że potrzebne jest tyle przypominania, przepisywania się do nowego zeszytu ale bez skreśleń, przyjmowania odrzuconego. Myślałam, że zmagam się z kobietą i jej ciężarami, a wróciłam z ucieszoną dziewczynką. Wiesz, jaka jestem zaskoczona?
Tak, wydaje mi się mocno, że wszystko jednak na swoim miejscu.
(dziękuję, dziękuję za wszystko, co piszesz o moim pisaniu, jak boli, jak potrzebne, to piszę tak, żeby mi samej pomogło, więc może tak to tam po Waszej stronie, na zewnątrz mojej głowy słychać – siedzę, pruję i plotę ze starego nowe. Pozdrawiam Cię serdecznie, w imieniu swoim i tej jasnoblond smarkuli, z którą wróciłam.)
Jezus z podwójnym łokciem będzie po wakacjach :-), obiecuję 🙂
Ten puch z dmuchawca, gdzie po niego byłaś na samym początku, hm? Co najbardziej lubiłaś – wtedy, jako małe dziecko? W czym był spokój i radość?
Strasznie ważny chyba ten powrót do wtedy, ja spędzam teraz czas łącząc tamto małe, ledwo odrosłe od ziemi, z tym co teraz, myślę, co powtarzałam, żeby osiągać podobną radość. No i najważniejsze, do czego tęskniłam. Do czego Ty tęskniłaś? Z tamtych pierwszych lat, wiejskich?
serdecznie uściskuję!!
Ta data przydatności ma jedna fajna cechę – z automatu przypomina wartość tu i teraz. Ustawia na ziemi.
Miałam szczęście spotkać na swojej drodze wielu ludzi. Dobrych zwłaszcza. Ludzkich. Rożnych. Od początku zbieram w sobie okruchy ich historii. Jak ty, kolekcjonuje sobie cudze życia. Wiedząc, ze inne istnieje, nie godziłam się na to co jest. I to mnie chyba uratowało.
Kredki to taki mój błąd językowy. Wyplewiany przez innych systematycznie. Bo daleko mi było do…. Matejki 🙂 zatem nie powinnam się pchać w te szeregi. Stad moje zwątpienie kredkom towarzyszące. Niemal dwudziestoletnia pielgrzymka i gubienie do nich drogi. Spotykamy się teraz, wracamy do siebie, przestajemy musieć udowadniać komukolwiek, że musimy potrafić jak Matejko. Relacja zdecydowanie skomplikowana.
A z czego najbardziej cieszyłam się w dzieciństwie? Zagwozdka. Nie pamiętam. Czy to coś znaczy?
W głowie mam tylko migawki: upalna letnia noc pod namiotem w ogrodzie rodziców i jeże obwąchujące moje buty; samotne wyprawy rowerowe; pływanie w jeziorze o wschodzie słońca, plenery malarskie. I pamiętam jeszcze pierwsze w życiu kredki chińskie zestaw 72 kolorów. Ręce mi drżały przy pierwszym otworzeniu pudełka. Czerwona tak szybko się skończyła.
Czy zwróciłaś uwagę, że pisząc o wzrastaniu, byłam ziemią, wodą i kamieniami, a zapomniałam o słońcu? To mój problem. Zapominam o słońcu lub celowo je pomijam.
Chciałabym Cię odwiedzić w Twojej przeszłości, jasnowłosa dziewczynko.
Czy wiesz czego chciałabyś od spadających gwiazd? Ja nie wiem i smuci mnie to.
Uściski serdeczne!
Zwróciłam uwagę na to, że w obrazku czegoś brakowało. Koloru. A kolor być musiał. Co było kolorem?
Myślę i myślę. O tym słońcu. Brak słońca jestem zaledwie cieniem, więc może zwyczajnie tam stoisz, a więc kto jest słońcem? Lub dlaczego w cień weszłaś?
Bo to brzmi tak, jak rezygnacja. Jakaś, z czegoś. W głosie. Z czego zrezygnowałaś? Wiesz?
Byłabyś jedyną, która mnie odwiedziła, tam, wtedy. Byłoby wspaniale, bo wałęsałam się zupełnie sama, polami, łąkami, a jak trzeba było wyjść, to drogą. Nie byłam przyzwyczajona do widoku ludzi, wielu ludzi, powiedzmy. Byłoby wspaniale, naprawdę wspaniale tam się spotkać.
Wiem, czego chcę od spadających gwiazd.
Chcę chcieć.
Znowu.
Tak mnie do niedawna wystraszało to, że nie wiem, czego POWINNAM chcieć, że nie chciałam. Na długi czas wyłączyłam chcenie.
Teraz wraca do mnie sam czysty stan chcenia. Rozglądania się w sobie. Z ciekawością. Pajęczyny, ale jakie ładne :-))))
Bebe, nie masz pojęcia, jak mnie te kredki wzruszyły.
Widzę taki obrazek, Ty teraz rysująca kredkami siebie dostającą tamte kredki, dzisiejsza czerwona kredka kończy się już niemal przy rysowaniu tamtej, której prawie nie ma.
Jeże obwąchujące buty!!!? Jak to???
Piękne obrazki, ciepłe, pachną ogrodem i jeziorem, samotnością dziecka, taką dobrą. Jednak.
Ciekawe okropnie, co z Twojej skomplikowanej relacji z kredkami powstanie, bo powstać musi, inaczej się udusi.
Z kolekcji żyć, historii, powstaję jako i Ty, od niedawna, jaką niebywałą mi to dało siebie, chyba w ogóle nie da się być sobą bez innych, bez różnic i podobieństw. Społeczeństwo historii. Tak, tam chcę należeć, tam mieszkam. I tam nie przepadam do reszty, bez też jestem historią dla innych. Tak jest dobrze.
I ta czerwona kredka.
Taka ładna.
O jaka ładna.
Katachrezo,
ja tylko poszłam na łąkę z kuzynką, bo jej kazali pilnować krów i wtedy ten puch się do mnie poprzylepiał i został 😉
do czego tęskniłam? do rodziców, ale oni byli tam, w mieście. a gdy wróciłam do miasta – tęskniłam do rozczłapanych sandałów babci. i tak w koło… starych drzew się nie przesadza, ale młode też nie zawsze się przyjmują 😉
serdeczności wielkie również 🙂 mam nadzieję, że Tobie się uda pozszywać wszystko 🙂
Gdy się wyjdzie w środku nocy na pustą mazurską drogę, spotka się jeże. Biegną sobie wzdłuż szosy za swoimi sprawami. Jeśli przystaniesz w ciszy i pozwolisz im podejść, obwąchają ci buty, zaznaczą gołą stopą i popędzą dalej. Niezapomniane chwile!
Czerwona kredka była mi ładna tylko na papierze. W ubiorze wystrzegałam się jej jak ognia. Z czerwonej kredki nie będzie ani Stańczyka, ani krwi pod Grunwaldem. To wiemy. To zaczynamy nawet my akceptować.
Bardzo dobrze. Kredki są do papieru, a czerwone zwłaszcza. Nie są do Stańczyków, są do podtrzymywania mnie przy życiu, do dawania siły.
Te jeże wędrujące, wąchające stopy, przepyszny obrazek i perspektywa!!
Wielki, choć trudny przywilej, wędrować między światami i rozumieć różnicę, z tej wiedzy bierze się niesłychana wrażliwość i bogaty środek, trochę smutny, ale z radością do wyłuskania. Jesteś podwójna, moi ukochani pisarze z tej podwójności się wzięli właśnie, Kruszyński, Świderski, z tego ciągłego tranzytu i rozedrgania – bo jak ustalić, z którego miejsca się wyjeżdża, a do którego wraca? Z tą wiedzą możesz zdziałać cuda, kłaść dla innych i siebie ścieżki, trampoliny, lekkie jak dmuchawiec. Niesłychane, mocne doświadczenie. I jak nikt inny, wiedziałaś, gdzie się zaczynasz i kończysz, bo z sobą tylko się przenosiłaś pomiędzy miejscami, mocny kontur, biegłość bycia. Dobre, piękne i mocne, podróżniczko. Tak to – umieć.
Zszywanie ściegiem na okrętkę i prucie, a potem przez fale 🙂
Uściski, przeserdeczne!
Katachrezo,
mądra jesteś, a co znacznie ważniejsze – dobra 🙂
czuję, że przy Tobie mnóstwo pożywnej gleby, nawet dla takich jak ja karłowatych i niepewnych swego roślinek. podlewasz Słowem i Słońcem, w którego stronę zawsze chcę iść, choć czasem zbaczam mimo woli…
a Słońce kapie z tekstu wyżej, nic tylko twarz nadstawiać i piegów dostawać :)) a mam ich całe mnóstwo!
masz oprócz igły singera, ale ścieg na okrętkę najlepszy, bo Twój własny 🙂
ps. coś w tym szyciu jest magicznego, bo ostatnio oddaję się temu zajęciu bez pamięci. w sensie dosłownym: nowe zasłony do kuchni, aplikacje na poduszkach i przerabianie starych sukienek na nowe…
Katechrezo, czytam Twoje posty, nadrabiam zaległości i nie mogę przestać. Wracam do Twoich słów, jak do studni, z której w dzieciństwie nosiłam pełne wiadra czystej wody.
Odnajduję u Ciebie spore fragmenty własnego odbicia, które wraca do mnie przez te wszystkie lata i spokojnym wzrokiem przygląda się, co też ze mnie wyrosło.
Uśmiecham się też ciepło nad zbieżnością metafor, przy których się spotykamy:)
Pozdrawiam Cię jak zwykle serdecznie bardzo!