Porzucenie siebie jako narodziny przemocy

Porzucenie siebie jako narodziny przemocy

The Servant by Luc Tuymans

Co u Was?

Ja pracuję na umór.
A w wolnych nanosekundach tropię.
Idę po śladach.
Różdżkarka kultury przemocy wobec kobiet.

Początkiem przemocy wobec kobiet (tak, z całą surowością ustawiam tę dyskusję na moich warunkach, jestem ofiarą przemocy, życzę sobie ustawiać dyskusję właśnie w ten sposób) jest coś INNEGO, co ukrywa się pod niewinną, wręcz chlubną nazwą.

Świetnie znamy tę nazwę.
Cały naród od kilkuset lat pisze z niej egzamin dojrzałości. Ta nazwa obejmuje honorowy patronat nad każdą relacją międzyludzką. Jest najwyższym dobrem, półautomatyczną aspiracją emocjonalną, zawiązkiem rodzin i formularzem rozliczeń z poprawnie przeżytego życia.

Nie, nie chodzi o szczęście, jakkolwiek w jego papierek jest to chętnie owijane i sprzedawane kolejnym pokoleniom.

W papierku ze szczęścia, odkąd konik uciekł, leży nasze dobro narodowe, brązowa draska na bieliźnie miłości romantycznej:

Poświęcenie.

Nasze drożdże instant – nomen omen – więzi.

Nienaturalnie pociąga mnie ten zaczyn, początek.
Jak toto ładnie rośnie. Szybko.

Imponująco sprawna sztafeta.

Pokażcie ręce.
Wam też już przekazano pałeczkę? Jak czujecie?

Bo mnie

tak.

O, tak.

Cała bym się.
Całą siebie.
Że dla siebie nic.

Niegroźne przecież.
Wystarczy tylko odrobinę zmienić sposób myślenia.
Skalibrować transfer własnego życia do żyć cudzych.
I po prostu zmęczyć się do końca.
Oddać wszystko. Żeby nie mieć siebie, wówczas poświęcenie jest pełne.
Liczy się.
Sakralizacja oddania wszystkiego przysługuje z urzędu i pomaga w ogólnej samorealizacji.
Poświęcenie jest kompetencją wysokiego rzędu, cementuje rodzinę, pokolenie, naród i wallenrod.

Nienaturalnie mocno interesują mnie fale poświęcenia uderzające gniewnie o brzeg zastanej przeze mnie kobiecości. Jestem tam. Biję o brzeg, ręka, sygnał, że chcę przestać.

Tutejsze poświęcenie to silna żarówka ogrzewająca wtulone w siebie wyleniałe kurczęta kobiet.

Światło demokratycznie dobiega z domów jednorodzinnych i bloków, znad kuchennych blatów i wspólnych kont bankowych, z wymuskanej struktury rodziny. Poświęcenie chronione jest właśnie w bursztynie rodziny, doskonałym, niezawodnym mechanizmie reduplikacji materiału memetycznego.

Dlaczego uważam, że poświęcenie siebie jest początkiem przemocy?

To bardzo proste: poświęcenie siebie logicznie wyklucza wspólnotę osób równych sobie w potrzebach, obowiązkach i prawach.
Hierarchizuje.
Ustanawia zależności.
Uszkadza równość.
Przechyla.

W rodzinie zbudowanej na poświęceniu siebie dla innych zaczyna się nierówność każdego wobec każdego i uruchamia się patologiczny mechanizm: miłość jako system wymuszeń. W naszej zielonej, obsianej dzięcieliną części Europy, nierówna jest na samym początku matka polka i przychówek matki polki. Nierówny i wyzyskiwany po ostatni, odłożony specjalnie kotlet pożywnie schabowy jest też ciężko tyrający w kopalni codzienności ojciec.

I nie idzie tu o to, co następuje krok później, o relację windującą dziecko ponad wspólnotę, przyznającą dziecku prawa do pobierania niezrozumiałego dlań haraczu od rodziców, którzy dla dziecka muszą wszystko, podczas gdy ono dla nich jedynie czasami może, chyba że akurat nie będzie chciało. Nie zdążę nawet wspomnieć o tym, jak pozorowana wspólnota wyklucza z siebie dziecko, nie pozwalając mu nic dla siebie zrobić. Niczego od dziecka nie chce, niech się ładnie bawi, nic więcej nie umie. (W Peru już trzyletnie dziecko pracuje dla dobra wszystkich. W Brazylii dziecko pyta, jak się czujesz i co może dla Ciebie zrobić. Ale dobrze, klocki zostały rzucone.)

Idzie tu o nas, dorosłych.
Tak, tych zmęczonych, z zagryzionymi ustami, tych, którzy nic dla siebie.
Z niepojętego powodu zaczynamy używać rodziny jako struktury do całkowitej utraty siebie, w głębokim przeświadczeniu, że tak właśnie realizuje się dobrą, głęboką miłość.

Nie ma tu śladu Jaspera Juula, badanie nie wykazuje obecności rodziny jako dobrze koegzystującej wspólnoty.
 Jest wyłącznie juulinek, rodzinny cyrk, tresura we wstrzemięźliwym odczuwaniu potrzeb własnych  i przymusowe skoki przez płonącą obręcz dnia, nagradzane rybą z ławicy “tak trzeba”.

Struktura wyrzeczeń, na jakiej zbudowane jest delikatne ciało rodziny, podatna jest z natury na wszelkie tektoniczne ruchy zażaleń i rozgoryczeń. W modelu poświęcenia siebie rodzina stworzona jest jako “dobry ucisk”. Pas wyszczuplający na własne oczekiwania względem świata. W dobrym ucisku każdy traci kosztem drugiego. Poświęca się drugiemu. Nie żyje własnego życia, żyje cudze.

Ofiara nagradzana orderem muss seinem.

Rodzina.
Tu się znika.
Tu się nie ma czasu być.
Nie istnieje się dla własnego dobra.
Wykonuje się szereg gestów zrzeczenia się przywilejów jednostki na rzecz ciepłego ciała rodziny, które pochłania więcej, aniżeli daje.

Nikt nie wpadł na to, że rodzinie nie można nieustannie oddawać.
Rodzina, której nieustannie oddaje się wszystko swoje, choruje.
Rodzina musi być źródłem, z którego się bierze. W której dla każdego wytwarza się więcej aniżeli mogłoby się stworzyć samemu, i z której dzięki temu wszyscy mogą brać po równo.

To niepopularna wersja.
Matki trzymane za spódnicę przez płaczące dzieci nie wychodzą z domu. W relacji poświęcenia się dzieciom cholernie łatwo przepaść. (Dzieci mamy czworo, nie teoretyzuję.)
W trybie myślenia potrzebami innych cholernie szybko wygasza się umiejętność artykułowania potrzeb własnych.
Potrzeb nie ma się.
Nie używa się.
Nie żyje się.

Siebie porzuca się.
Do okna życia.

Czasem tylko jakby trochę rośnie w gardle żal.
Do wszystkich.
Za wszystko.

O ściany samodzielnie sporządzonej klatki wściekle zaczyna obijać się starannie wyhodowana podległość rodzinna, pełna rosnącej niechęci i karłowaciejącej miłości, która w imię poświęcenia siebie od długiego już czasu robi wszystko dla innych, nie siebie.

Wszystkim, rozgoryczonym, wówczas telepie się jedna myśl.
Że im też przecież należy się. Jak psu miska.
Którą idzie się po raz kolejny oddać, nienawidząc.
Każdy zły, zżyma się i mści za nieotrzymane.
Każdy rano wstaje ze swojego ołtarza conocnej ofiary całopalnej i idzie mścić się za wyczerpanie i brak.

Gryzie.
Rozżalony na niewdzięczność tych, dla których tak się poświęca.
Taki zły, wkurzony.
Skazany.
Rodzina codziennie zabiera mu życie.
Jest na nich taki zły.
Nie chce dawać więcej ponad to, co poświęca, bo przecież poświęca wszystko.
Nie chce dawać dobrych rzeczy i energii, bo daje już dużo, nie dostając nic w zamian.
Więc nie pozwoli dłużej się wykorzystywać.
Gryzie z całych sił.
Za karę.
Że go ukradli i nie oddali.
Jeszcze się zemści.
Nie, nie chce nic dla siebie, nie potrzebuje.
Po prostu niewdzięczni są ci, dla których to wszystko.

A idzie jedynie o to, że nie biorąc, nie można dawać.
Ale kto by tam wypluwał tę rtęć, która tak ciepło skacze, kiedy zaczyna się

krzyczeć.

Kokietki

Kokietki

“Stop playing hard to get” by Project Unbreakable

Nie da się spokojnie oglądać Project Unbreakable, ale jeśli zdarzyło Wam się coś takiego, to jest to wyzwalające.

Nigdy nie przestanę tępić ogólnego przyzwolenia na przemoc seksualną.

Nigdy.

I nigdy nie przestanę dostawać szału, słysząc, że kobieta sama była sobie winna.

Bo poszła nie tam, gdzie trzeba. Bo ubrała się wyzywająco. Bo się upiła.

Czy możemy już przerwać ten uroczy międzypokoleniowy projekt “Twoja mała kokietka sama się prosi”?

Nikt nie lubi takich wpisów pewnie.

Trudno, kiedy mnie boli, to mówię, kiedy mnie boli bardzo, to krzyczę, taka słabostka kobieca, do żywego, kiedy się nie goi.

Ale, ale.

Witajcie w naszym lesie, liski.
Wybijemy Was, co do jednego. Nie w tym pokoleniu, ale dajcie nam chwilę.

Wasze żarciki i wasze gwizdy. Wasze niepowstrzymanie, wasze przekonanie, że skoro można, to wolno, i waszą spontaniczną przemoc, waszą pracowitą pomoc okazji, by się nadarzyła. Wasze usprawiedliwienie od taty, żeby sukę po suczemu. Waszą policję, która nie dowierza i tatę waszej policji. Wasze polowania. Waszą prośbę, żeby się już nie gniewać, bo to was smuci. Idiotko.

Będziecie w mniejszości, liski, obiecuję. Wasi synkowie nie będą was już wiernie naśladować, bo nie mamy jakby ochoty na to, żeby krzywdzili nasze córki i nauczymy nasze córki spuszczać im wstępny łomot. Więc w poniedziałek nasze córki przepuszczą Waszych synków w drzwiach przedszkola i przyskrzynią im paluszki, wyjaśniając grzecznie od samego początku, że nie wolno krzywdzić, kiedy nie wolno krzywdzić. I będą zgłaszały do pani, a pani do nas. A wtedy my przyjdziemy i weźmiemy waszych synków na lektorat z partykułą przeczącą “nie”, i nie będziemy się uroczo śmiały, że synek tak słodko nie słucha i nauczymy waszych synków powstrzymywać innych synków, jakby się zapomnieli. Na lektoracie będą testy i oblejemy smołą każdego, kto sobie nie utrwali, że w naszym barbarzyńskim języku “nie” oznacza mniej więcej tyle, że nie.

Wyjaśniam ostatni raz, liski z wścieklizną z pianą na ustach nieutulone w żalu, kiedy tak niepotrzebnie się bronimy, a byłoby szybciej, ostatni raz, liski obsmarkane w spodenkach opuszczonych do kolan.

Nie.

Książę

Książę

Fashion Zoo by Yago Partal

Nie trzeba wiele.
Pewna ilość białego konia pod księciem. Stan permanentnego oblężenia zwany kobietą. Trochę czasu, w zupełności wystarcza pół życia, no, może całe.

Tyle tylko, żeby książę odrósł od ziemi, wybrał, co miał do wybrania, czyli zawsze słusznie, osiodłał białego konia, przytroczył doń poręczną torbę na spodziewane pół królestwa, westchnął, smarknął, pogalopował, znalazł wojnę, którą wiedziemy ze światem i ciałem, przybył z odsieczą, zdobył nas i pobrał za żonę, za potwierdzeniem odbioru.

Kiedy książę  galopuje, rozmaryn rozwija się pod okiem surowych guwernantek, a okna całego świata pełne są czekających kobiet. Gotowych zebrać zgrabną rumaczą kupę na opał pod pierwszy wspólny schabowy. Wychowanych do życia w skromnej rozwiązłości. Podczas gdy miłość to choroba brudnych rąk, jak uczy przykład Lady Makbet. Nim pojawią się wszakże rozterki i zabawne aspiracje, kobiety szyją zamorską wyprawę i wykonują życie w gramatycznej stronie biernej, podczas gdy książę proaktywnie sunie ku wysokiej wieży, do warkocza, aby okazać awizo na księżniczkę, nie rujnując się przy tym całkowicie na napoje wyskokowe, bo w nieodległej przyszłości bocian i pierwsze bicie. Nie jest mu przy tym wszystko jedno, co po drodze, gdyż glejt dany wprost przez króla zezwala od wieków na niedbałe korzystanie z immunitetu od mandatów drogowych i pochopną egzekucję ius primae noctis w zaułkach i bramach, choć dla księcia jaka to przyjemność, tyle krzyku o nic. Czy kobiety doprawdy nie chcą być gwałcone, skoro same się proszą, i od dziecka wiedzą, po co makijaże i zsunięte z de jak definicja spódniczki. Ach, życie. Panie takie ładne i takie smutne. Niech czeszą warkocze. Samo się za żonę nie pojmie.

Czy gdybyśmy tylko czytały inne książki. Gdyby w rycerskiej Europie nie było konkursów piękności, a nasza rękawiczka tak bardzo nie spodobała nam się na tle zbroi. Czy gdyby Śnieżka trochę więcej piła i nie miała dyskretnego manicure mimo męczących prac domowych dla siedmiu naprawdę niskich kolesi. Czy gdyby nasze koleżanki księżniczki z kilkuset lat literatury, malarstwa portretowego oraz filmów 3D były proporcjonalnie mniej głupie i mniej piękne, a Walt Disney nie poszedł się zamrozić, żebyśmy sobie nie myślały.

Czy miałybyśmy inne kartoteki, sukienki, rany, język, losy?

Czy uszłybyśmy wreszcie z życiem z tej epidemii, w której nawet, a może przede wszystkim kobiety od kobiet zarażają się stereotypami, dziedzicząc wenerycznie marzenie swojej części gatunku?

Czy naprawdę o nas tutaj chodzi.
Czy to naszą historię wypadałoby zmienić.
Nie wiem, nic nie wiem, nie porozmawiamy, mężczyźni już jadą na obiad. Długo myją ręce.