Puszka Pandory i psychologia pozytywna

Puszka Pandory i psychologia pozytywna

Banksy

Tak, wiem, pokoleniowa polska fala jest tylko jednym z ogniw w toku myślenia. Pamiątką z celulozy, owiniętą w pazłotko metafor. Rtęć mi spadła, możemy pogadać.

Jesteście pewni, że nasza pamięć, także ta zbiorowa, nasza edukacja, nasze poczucie własnej wartości są z całą pewnością tylko nasze? Silne? Nieobciążone?

Jeśli tak, dlaczego tak źle o sobie myślimy?

Szukałam powiększenia, w którym dałoby się pooglądać to, w jaki sposób najpierw w naszej edukacji i wychowaniu, a potem w dorosłym życiu funkcjonują niepowodzenia i przyjaciółka przysłała mi skrót informacji na temat psychologii pozytywnej. Sprawa bardzo prosta, ale dość mocno mnie zszokowała, bo jak papierek lakmusowy pokazuje, czego nie robię, nie potrafię, nie dostałam, nie mam.

“Twórcą psychologii pozytywnej jest Seligman. Mówi ona np. o 2 stylach wyjaśniania niepowodzeń: optymistycznym i pesymistycznym. Każdy z nich charakteryzują 3 składowe:
– stałość
– zasięg
– personalizacja
po nich właśnie można rozpoznać jakiego stylu używamy.

Styl kształuje się do 7 roku życia i jest najczęściej dziedziczony po rodzicach, albo silny wpływ mają nauczyciele wczesnoszkolni.

W/g tych 3 kryteriów PESYMISTA wyjaśnia swoje niepowodzenia używając np. określeń:
– zawsze, nigdy
– zasięg niepowodzeń jest uniwersalny np. książki są głupie ( choc nie podobała mu się właśnie ta jedna)
– personalizuje niepowodzenia wewnętrznie: moja wina, jestem głupi…

OPTYMISTA mówi:
– czasami, ostatnio (coś mi nie wyszło) czyli jego niepowodzenia mają charakter chwilowy
– zasięg niepowodzeń jest ograniczony, np: ten przedmiot mi nie idzie, a nie, że zaraz  szkoła jest głupia.
– personalizacja niepowodzeń zewnętrzna, czyli nie ja jestem do niczego, ale np. nauczyciel tego przedniotu mnie nie lubi.

Gdy spotykamy się z negatywnym stylem wyjaśniania nie mamy motywacji do nauki.

Geelong Grammar School w Australii poprosiła Seligmana o stworzenie psychologii pozytywnej dla edukacji, wzbogacając program szkoły o odpowiednie ćwiczenia.

Np.-  szczególne zalety we własnej historii życia, jakie sa silne strony członków twojej rodziny, drzewo genealogiczne zalet  itp.

Lub pamiętnik dobrych wydarzeń, dostrzeganie zalet w bohaterach literackich, (praca na zasobach a nie na wadach), geografia a dobrostan danej krainy, czy biologia a neurologiczne uwarunkowania altruizmu czyli dlaczego ludzie chcą pomagać.

Nawet po lekcjach w-fu rozmawiają o tym, że rywal, z którym przegrałem nie jest wrogiem, tylko motywatorem do działania.”

Ten zwięzły opis jest dla mnie wstrząsający. Nie wiem, jak dla Was. Nie tylko wskazuje deficyty w naszej edukacji i wychowaniu. Nie tylko pokazuje, jaki sposób myślenia o sobie dziedziczymy jako społeczeństwo, jak uczymy się podlegać etosowi bohaterskiej ofiary losu, jak uczymy się uznawać niepowodzenia, złe oceny i kary za naturalne i uzasadnione, jak doskonalimy się w niewierze w siebie, w nieumiejętności polegania na swoich mocnych stronach, co już samo w sobie zakrawa na żart, bo przecież nie umiemy nawet wskazać swoich dobrych, mocnych stron, nie wierzymy w ich istnienie, więc jak moglibyśmy na nich świadomie polegać.
Dla mnie ten krótki przykład z psychologii pozytywnej przede wszystkim pokazuje, że poczucie własnej wartości jest kompetencją, którą trzeba od początku życia kształcić w dziecku i rozwijać, utrwalać. I nie chodzi o hodowlane perły i przesadnie rozkochane w swoim odbiciu księżniczki, co aż nazbyt starannie tępiła moja mama, a uczciwą znajomość siebie. Ja, o czym już wielokrotnie pisałam, zostałam wychowana i przejęta przez religię i świat w trybie “musisz być grzeczna, cicha, skromna”, oraz “nie rób, bo i tak Ci się nie uda”. A nade wszystko “ty zawsze…coś zepsujesz, ty nigdy…nic nie robisz, jesteś…. niedobra, zła, głupia, do niczego, okropna”. I tak dalej. Ten negatywny sposób oceniania mnie (jako wielkiego niepowodzenia) do dziś nie pozwala mi się ze sobą do końca spotkać – wiary w ewentualne dobre strony wystarcza jak oddechu na kilkadziesiąt minut forsownego pływania – i potem długie leżenie bez sił. A ja nie chcę sinusoidalnej wiary w siebie – ja chcę niezmąconej pewności, porządnej wiedzy o sobie, o tym, co umiem dobrze, robię dobrze. Chcę umieć rozplatać dni na to, co jest mną, a co pojedynczym wydarzeniem, innym człowiekiem, zbiegiem okoliczności, zderzeniem osobowości, chcę siebie rozumieć, bez wmontowanego wstydu i poczucia gorszości, bez niejasnego, dławiącego poczucia winy. I chciałabym nie przekazywać tego własnym dzieciom. Chciałabym zatrzymać falę, przyszykować porządny zbiornik retencyjny dla tradycyjnych powodzi klęsk.   
A Wy? Co myślicie o sposobie, w jaki ocenia siebie i wydarzenia optymista i pesymista? 
Według którego wzoru mówili do Was Wasi rodzice i nauczyciele? Jak mówili o innych, jak o sobie? Jak sami o sobie mówicie, myślicie? Jak radzą sobie z sobą i jak mówią do Was Wasi partnerzy, Wasze dzieci, Wasi szefowie, Wasi przyjaciele? Jak przyjmujecie, widzicie trudne sytuacje życiowe? Jak znosicie niepowodzenia, co jest dla Was niepowodzeniem? Jak reagowaliście na wystawiane w szkole oceny? Jak czujecie się w pracy? W rodzicielstwie? W związkach? Jak Wasze dzieci przyswajają polski system ocen zaprojektowany jako system kar (niewymierzanych w ramach nagrody, bo tym de facto są dobre oceny, brakiem kary “tym razem”, codziennym zagrożeniem)?
Wymyśliłam sobie ten problem z nieumiejętnością adekwatnej oceny sytuacji, niewiarą w siebie i poczuciem winy, czy też go widzicie? I jak według Was nasz kraj wypada w tych sprawach na tle innych krajów? I czy historia Polski i sposób, w jaki nasz kraj ją nosi na pleckach, są bez znaczenia?

Damy radę w którymś pokoleniu zezłomować podręczne puszki Pandory, które nam podstawiono w miejsce poczucia własnej wartości?

Okruszki

Okruszki

Mama by Katachreza

Byłam dawno i daleko od szosy.
Matka jest tylko jedna i od tego pisania o niej mi zachorowała. Niepoważne i nieodpowiedzialne, z wysoką zawartością stanu przedzawałowego, bo taką miała, zdaje się, diagnozę. A zawały wcześniej już 3 i mało miejsca na nowy.

Biegłam samochodem tych sto kilometrów w głąb mapy, jak do prania zostawionego na deszcz. Byle zdążyć, więc jak za każdym razem. Biegłam z egoizmu, wiecie, jeszcze nazbierać słów i historii, żeby zostało mi na później, bo ciągle tak mało, będzie manko, czarnobyl, gdy mi ciebie zabraknie. Taka racjonalna gospodarka przyszłościami, kiedy zbiegają się w praniu, rozstajne, a człowiek lubi się przygotować, pożegnać. Gdy ja tymczasem zbiegam w praniu dowolną część garderoby, w gorącej wodzie kąpana, liofilizuję bawełnę i palę non iron każdego dnia. Najładniej w życiu zmniejszyłam sweterek Agusi, przyjaciółki mojej, wełniany i śliczny, jakby z samego merynosa zstąpił. Kiedy go brałam do ręki, posiadał praktyczny rozmiar 38, a kiedy go wyprałam, pasował mi akurat na pięcioletnią córkę pierworodną, co oznacza, że wszystko jest po coś, ale nie każdy się w to potem zmieści. Nie mam dziś jednak w tamtej, ani w żadnej innej sprawie zdania ułożonego chłodno, po charciemu, pyskiem w zwierzynę. Bo jak ja z tą mamą wrócę, w arystokratycznie chudych zębach, skacze mi wszystko, aportuje, jakbym koronkę z nitki Ariadny robiła. Wieńcową. A zawsze, pamiętajcie, najpierw przędę powietrze.

W starym szpitalnym parku wiewiórka pokazała nam szóstkę Tarzana, bieg z drzewa, na trawę, na drzewo, na wierzchołek drzewa, skok na drugi, na trzeci wierzchołek, zniknięcie. Upał zminiaturyzował pobliskie więzi rodzinne i wzbudzał poczucie kompotu na nadchodzący obiad, bo kuchnia była otwarta na swoich pacjentów, podobnie jak odpowietrznik toalety i okna. Piękna pani ordynator opalała się przed wejściem na krześle, z notesem i wykresami temperatur na udach. Weszliśmy wezbraną falą odwiedzin i już po chwili wszystkie pacjentki z pokoju mamy chciały mieć takie córki i wnuczki. Co do ojca – nie wiem, oddziałowa wymieniła z nami przypowieść, że jak chłop w domu, robić nie ma komu, co mogło oznaczać rezerwę.

W ten krótki moment naszej radości i ulgi postanowiłam zabrać mamę do internetu, bo jeszcze nigdy nie była. Choć widywała w moim komputerze. Kiedy rozmawiałyśmy w niedzielę, szpitalną i białą, tak się jakoś zmówiło, że poszukam w internecie i znajdę rzeczy różne blisko domu rodziców, a tu mama pyta – jak znajdziesz, myślałam, że internet jest tylko o Poznaniu. Bo mama wie, że ja jestem z Poznania i z internetu. Więc zrobiłam mamie zdjęcia, żeby wziąć ją do internetu za życia i niech sobie tutaj u mnie pobędzie. Lata darła pierze, niech teraz posiedzi.

A po drodze od siostry uzbierałam przypadkiem okruszków z przeszłości mamy na jedno malutkie wspomnienie, w którym dotąd nie byłam. Dzwoniła do domu stara koleżanka mamy z niegdysiejszej pracy, zapytać, co z mamą. Bo całą noc jej się wczoraj śniła. A z tatą nie da się nic pogadać. (Kiedy ją słyszy, pogłębia mu się wada słuchu i odkłada telefon.) Mówię, witam się, choć koleżanka zalazła mi za skórę rok temu, kiedy zawiozłam do niej mamę i usłyszałam oblane kwaśnym śmiechem: – Ooo, poprawiłaś się! Kobieta to powinna być szczuplutka, pamiętaj, ja całe życie byłam szczupła. (na szczęście już nie jest). Więc mówię przez telefon, witam się, wyjaśniam, że chora szpital serce. Pani się przejęła, mówi, my jesteśmy takie przyjaciółki, ja bez mamy nie mogę, tak mi się śniła, a ja się tak źle czuję, jak mi w nocy kołowało w głowie, jak mi krew buchnęła, a lekarz mi mówi, że to dobrze, pani. Bo bym sobie więcej narobiła, jakby mi ta krew nie buchała. Ciągle bucha.

I tak mnie jeszcze parę minut pytała o mamę historiami o sobie, a ja podziękowałam za te miłe pozdrowienia i obiecałam, że przekażę. I z siostrą starszą przekazałyśmy mamie wszystkie słowa i wyrazy, śmiejąc się trochę, że dziwne były, bo przyjaciółki w nich było o wiele więcej niż mamy. Mama się uśmiechnęła, że tak to już jest, bo kobieta samotna, ma wnuka w Niemczech. A siostra mnie w domu oświeciła co do zarania tej niesymetrycznej znajomości, między przyjaźniącą się i przyjaźnioną. Koleżanka z pracy przez lata PRL-u co miesiąc starannie umawiała się z mamą na wspólny wyjazd PKS-em na zebranie do głównego biura Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej, w której pracowały jako zlewniarki. Sama jednak nigdy tym autobusem nie pojechała. Po jakimś czasie siostra odkryła, że koleżanka mamy jeździ dwie godziny wcześniej, z torbami placków i tortów, które wiezie dyrekcji w bezinteresownym geście sympatii międzyludzkiej, jak czas pokazał, monetyzowanym rokrocznie w formie nagrody dla najlepszej pracowniczki. Kiedy siostra odważyła się powiedzieć to mamie, mama powiedziała krótko: – Wiem o tym. I dalej starannie jeździła swoje dwie godziny później, z tak ładnie pustymi rękami, żebym mogła wiedzieć o niej coś więcej i może zrozumieć, dlaczego nie zabrałam kredek bambino przez rozbitą szybę kiosku Ruchu w naszej wiosce. Choć byłam wystarczająco dziewięcioletnia i trzymałam je w lekko przeciętej szkłem ręce. Ale odłożyłam na miejsce.

Jutro mama powinna wyjść ze szpitala, ale zupełnie nigdy nie jestem pewna, czy żyje. I czy Wy też tak macie, że czasami albo często boicie się trochę. O kogoś, o coś.

Bo ja się na przykład momentami boję.
I myślę, że naprawdę we wszystkim chodzi o to, żeby zdążyć.

Depozytariusze historii

Depozytariusze historii

The Invisible Mother by Retronaut

Zdaje się, mamy kota. Który daje nam szkołę, owszem, waldorfską z ducha, dziękuję. Mamy zajęcia z głaskania, drapania, gonienia i gryzienia. Kot jeszcze trochę siedzi na walizkach, bo w momentach powrotu świadomości dławi nas wstępny lęk przed przywiązaniem i bieg na dezorientację; jak teraz i co planować, jak naszą wielorodzinę wyprawić na wakacje, czy alergia najmłodszej stwierdzona pieczątką laboratorium włączy się znienacka czy nie, pytania rzecz jasna pozostają bez odpowiedzi, bo kot słodziak, drapichrust i wichrzyciel, nieletni tłuką się werbalnie o kolejność iskania, ja mam manicure okolony kodem kreskowym zadrapań, a sen kota spędza nam własny z powiek – “ciiii, kot śpi”, “mamo, nie spałam od 1:00 do 4:00, bo kot chciał się bawić”. Nie, kot nadal nie ma imienia, jak przystało na rodzinę przebierającą w słowach – chwilowy noname, ale nie przeszkadza mu to w zawziętych polowaniach na własny ogon i liczne ludzkie nogi opodal. Najbardziej dramatyczny scenariusz to czarna skarpetka na wybiegu – 100% gwarancji, że zostanie dogoniona i zadławiona w morderczym zacisku kocich łap, pazurów i zębów.

Czy ja może wspominałam, bez związku, a na pewno nie zgody, jak nasza średnia córka, czteroletnia wówczas, zobaczyła na drodze przejechanego liska i w ekstazie zakrzyknęła: – Przejechany lisek, o jaki straszny słodziak, możemy go wziąć do domu? No to już wspomniałam.

A moja mama na przykład nadal wspomina rozmowę z moją najmłodszą córką w niedawny dzień matki. Zasadniczo wspomina codziennie. Nieletnia spontanicznie włączyła się do moich życzeń składanych telefonicznie i wyznała, po sapersku, rozbrajającym ciachnięciem: – Babciu, gotujesz niedobre rzeczy, ale bardzo Cię kocham.

– Nie gniewam się, śmieje się codziennie moja mama. – Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłabyś się pogniewać, mamo, odpowiadam z coraz serdeczniejszym zaskoczeniem. Jeśli wiecie, co mam na myśli.

Wraz z wiosną, która potargała sad, odrastają we mnie rozmaite historie i pragnienie, żeby poocalać cudze życia, ponabierać chociaż po blaszanym kubku ze strumienia opowieści, zanieść kawałek dalej, przerzucić w przyszłość. Z biegiem czasu mocniej od wyrafinowanych fikcji potrzebuję wytrawionych błędnymi ogniami pamięci życiorysów, zachłannego spisywania siebie, niechlujnych raportów z oblężonego dzieciństwa, pospiesznych sądów, sprzecznych rad i nadmiernie ugruntowanych opinii. Żeby było widać jak na dłoni, a już nie trzeba było wróżyć. Żebym nie była osamotniona w pomyłkach i nie pozostała niewyjaśniona w swoich piwnicach i strychach.

Dawno dawno temu, w zeszłym roku, tropiąc w sieci życiorys Marka Raczkowskiego, natrafiłam dzięki literówce na archiwum losów ludzkich My life i historię życia Henryka Rączkowskiego. Strasznie poruszająca i śmieszna zarazem jest solenność tego własnego życiorysu, nieco inna od stenotypowanych niezdarnie ręką współczesnego absolwenta szablonowych CV, wyznań w Times New Roman, zaczynających się od słów i wyrazów, w których pawi ogon wykształcenia rozkłada się od przedszkola im. Koziołka Matołka, a kończy na nieheblowanej ogładzie przymusowych zainteresowań. Taksonomia zasobów ludzkich bez miejsca na życie, czyszczenie pamięci gatunku z nieistotnego kurzu codzienności, melioryzacja morza martwego spraw niedokonanych. U nas po godzinach nie chodzi się po wodzie, bo to nie wypada, historię własną należy okroić z różnic międzyludzkich, zostawiając co najwyżej interesującą foremkę do piasku w klepsydrze i ze dwie anegdoty, by przyciągnąć do atrakcyjnych podobieństw i zbieżności z profilem poszukiwanego kandydata na Was. Historię życia Henryka Rączkowskiego dedykuję wszystkim cichym i spokojnego serca, nieoponującym w sytuacji i posłusznie wyregulowanym w trybie, jak woda w temperaturze ciała, wszystkim niezmieniającym status quo, bo się spocą, wszystkim, których ulubioną potrawą jest danie dnia, wszystkim, którzy nie podważają kodeksu, choćby miał ich zabić. Jesteśmy tacy nienaturalnie upozowani do życia, z broszką zalet na niedzielnym szalu, a w środku piekło i szatani z odrobiną peperoncino, może niech jasna cholera trafia te wszystkie półprawdy trochę celniej, bo ile epok tak jeszcze spędzimy, już w połowie własnej martwi?

W przestrzeni wszystkich możliwych historii prywatnych panuje zdumiewająca cisza. A jedne z najcichszych historii to historie kobiet. Kiedy kobiety już o sobie mówią, starają się mocno zalegalizować swój związek z oficjalną rzeczywistością, w miejsce pieszczotliwie ocierającej się o szaleństwo krzątaniny życia, podstawiają historię dokonań i dowody zasług, historie erotyczne zawsze starannie wycięte z pamięci, żadnych radykaliów i odstępstw, jeśli zdrady, to dla dobra i w imię. Była dobrą żoną i matką. Nic waginalnego, od pokoleń (nasze) kobiety rodzą się bez drugorzędowych cech płciowych, co szczęśliwie ułatwia higienę intymną.

W ostatniej, wygłuszonej sali – historie kobiet – matek. Wyjście tylko przez pomnik i szkaplerz, opcjonalnie przez zapadnię “Faktu”. Znacie zdjęcia niewidzialnych matek? Doskonale oddają pozycję, z jakiej do nas docierają historie macierzyństwa, i z której jednocześnie do dziecka dobiega głos matki. Osobista historia matki jest wyłącznie pretekstowa i szczelnie zakryta. Głos – stłumiony, zdławiony ciężką i gęstą materią, która pokrywa matkę, jednocześnie łącząc i dzieląc ją z dzieckiem. Materia ukrywa matkę, która musi zarazem być ciągle i na zawsze zniknąć, łączy dziecko i matkę na wyciągnięcie ręki, matka jest wyłącznie drugą skórą dziecka, wyściółką miejsc przez nie zdobywanych, jest potrzebna jako energia, ciepło i katalizator spraw, od których zaczyna się następne życie. Kosztem, choć tak, jasne, z zyskami.

Matka – własny fantom – istnieje i spaceruje w przyszłość zaledwie jako niewyraźny kontur, zarys postaci majaczący w tle, mimo, że ta śmiesznie chwiejna figurka dziecka nie usiedziałaby ani sekundy sama; trzymają ją ukryte ręce, uspokaja bezpośrednia bliskość; dziecko słyszy głos matki w samym środku własnych myśli i traktuje je jak mądrzejsze, szybsze własne. Widzicie ten portret? Rozpoznajecie na nim siebie? I – czy udało Wam się kiedykolwiek odsłonić własną, nieznaną Wam matkę – kobietę?

Myślę o tym z czystego egoizmu, który jest pełen nieoczekiwanej rozpaczy, mojej nieporządnej żałoby po utracie siebie i moich rekonstrukcji mniej samej. Bo czy moje dzieci mnie znają? Mnie – mnie? Co im po mnie, skoro to one?

Czy pamiętacie życie własnej matki? Miałam w swoim życiu taki moment, żeby swoją matkę w jakikolwiek sposób spisać, utrwalić, zabezpieczyć się na to przepowiadane od kilkudziesięciu lat potem, bez niej. Pod rozmaitymi pretekstami spisywałam jej opowieści z dzieciństwa, ulubione zabawy, groźne przygody w rodzaju utłuczenia rzuconym zbyt celnie kamyczkiem potężnej maciory w ogrodzie rodziców. Która to maciora następnie podle zmartwychwstała, niestety już po wymierzonej mamie karze. Spisywałam też nazwiska, imiona, daty urodzenia, powiązania i koligacje wszystkich znanych mamie członków rodziny i zrobiłam zalążek drzewa genealogicznego online, do którego rewersy historii długi czas później dopisał mało mi znany kuzyn, równie żywotnie zainteresowany ocalaniem własnego błahego rodu o korzeniach warzywno-zbożowych.

Poraża mnie nasze niedbałe przemijanie i topnienie, doniczegowienie w codzienności, pół mojej góry lodowej, której wierzchołek znacie, zużyłam na wodę do mycia naczyń, dzieci nie bardzo wiedzą, kim naprawdę jestem, nie wiem ja sama, może Wy wiecie i zapamiętacie, a ja zapamiętam Was w zamian?

Dotarło do mnie z całą mocą to zaniechanie naszej kultury, nasz pokoleniowy zespół zamknięcia na pamięć zwykłych innych, kiedy niedawno poznałam dziewczynę o kompozycji szkatułkowej, która od lat dźwiga własne i cudze historie, jest depozytariuszką życiorysów na ukończeniu, która pozwala innym opowiadać siebie i ofiarowuje im coś bezcennego: wytrzymuje ich historię. Wszyscy powinniśmy mieć takich ludzi i być takimi dla innych. Ocalać, rozumieć, nosić. Ordnung muss sein und zeit.

Będziecie?

P.S. Warto rozmawiać i pytać. Niedawno, niesiona wewnętrzną potrzebą kronikarską, nieostrożnie zapytałam ukochanego przed zaśnięciem: – Co zbierałeś, jak byłeś mały? I usłyszałam: – Niedopałki.

Jak naprawdę porządnie zrozumiem zasadę wykorzystania niedopałków do odpalania z fasonem zapałek o podeszwę, to podejmę się go zreferować. 

Biały kamień czarny kamień

Biały kamień czarny kamień

Gotico Corvide
by Maurizio Quarello

Dziś mam dużo pierza do podarcia, oskubałam pół ptaków Hitchcocka, więc siadajcie. Czy Wy wiecie, że ci cholerni starzy rzymianie, a wszyscy nie żyją, więc że ci cholerni starzy rzymianie oznaczali sobie dobre i złe dni w kalendarzu w białych i czarnych kamyczkach, co jest zapisem uciążliwym do archiwizowania, ale wyjątkowo czytelnym. Taki prototyp infografiki do twardych danych. Widok czasu.

Ciekawe, jak im się układały wzory. Z życia. Czy szczęście i klęska migotały pepitką, kodem kreskowym, białym krukiem, czarną owcą? Czy po latach widać było równiutki, cykliczny ścieg czarnych rozpaczy i krachów po błogosławionych bielach ulgi? Czy te proporcje radości i smutku, nagle takie widzialne, ciągnące się przez dekady w uskokach i wzniesieniach, niosły komuś pocieszenie, stając się tą dobitną, spójną całością życia?

Myślicie, że przezwyciężali czarny kamień? Że dążyli do bieli? Mieli tylko laur, oliwę i wino, starożytne warsztaty z wizualizacji, oczyszczające podpalenia Rzymu i nowe peplum dla zakupoholiczek, oderint dum metuant. I co za paradoks, że przeżył ich własny język, a nie kalendarze, poczytałoby się te uproszczone biografie, porównało, kto, ach, kto miał gorzej.

Mocno waham się w ostatnich dniach nad wyborem koloru swojego kamyka. Wróciłam do świata z całą energią, a on mi się przedstawił i bardzo go lubię. Ale nie jest lekko, moja ulubiona skoczna piosenka łacińska Fortune plango vulnera stillantibus ocellis (losu opłakuję ciosy z łez pełnymi oczy) świetnie pasuje jako piosenka tygodnia. W ręce nieco bezwładniej niż zwykle nagle trzymam trochę nieoczekiwanie niedobrych wyników. Bardzo dyscyplinujące, zaskoczone uczucie, że to się wydarza, równie naturalne jak dialogi Isaury, znakomicie opisane u Zakurzonej.

Biały kamień, czarny kamień.
Czy mam wpływ na wzór końcowy?

Jak to podrzeć? Wiecie?

Wklej i dopasuj do stylu

Wklej i dopasuj do stylu

Cudowna Marylin Monroe
by Joanna Ławniczak

Mój ojciec jakiś czas temu opowiadał po raz setny, że jako 11-latka wysłali go Niemcy do pracy i musiał pracować w polu, w gospodarstwie, i chodzić z wielkim wiklinowym koszem i zbierać wszystko z ogrodu i pola.  – Zbierał dziadek bawełnę? – zapytała serdecznie najstarsza wnuczka.

Coraz mocniej czuję, że kultura jest naszym jedynym wspomnieniem z przeszłości. Śnią się nam te same Marylin Monroe z podwianą sukienką, robimy zapasy puszek zupy Campbell na zawadiackich T-shirtach, w sprawnej rozmowie i powieściach dla młodzieży robimy sobie aluzje do mitologii greckiej i śmiejemy się smutno w odpowiednich momentach; to jest proszę Państwa bardzo dobry sitcom. Edukacja techniką sitodruku. Nie chodzi o to, że wszystko już było i nocami w łękotce rwie nas postmodernizm. Powielamy prościej, już własną pamięcią, bo pamiętamy przede wszystkim kulturę, łysiejącą plackowato wilczycę, w końcu to ona każde z nas wykarmiła i wyprowadziła na ludzi.

Naszą całą historią, także historią prywatną jest kultura. Tracimy ludzi i współrzędne, nie jesteśmy lokalni, wypadliśmy z czasu. Gdzie się podział nasz kompas, kalendarz i mapa? Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś, really? Jak myślicie, dlaczego tak bardzo były nam potrzebne “Bękarty wojny”. Nie ma większej ulgi dla przestrzelonej wojną pamięci, dla zranionej kultury, aniżeli mistyfikacja wspomnienia.  To tam na co dzień mieszkamy, oglądając się za każdym nieznanym żołnierzem. Kontynent wieńca z goździków.

A Wy. Czy śni Wam się przeszły dzień, czy kultura i sztuka? Czy w snach przechodzicie przez własne, czy przez powieściowo-filmowe światy? Skąd pochodzą Wasze słowa? Echo – skąd odbite? Mama nigdy nie prosiła: – Wykup zawczasu miejsce na cmentarzu?

Czy zastygacie czasem jak wyżły weimarskie, wystawiając ustrzelony celnym słowem cudzy problem? Czy nie zdumiewa Was, że jest w nas więcej, aniżeli przeżyliśmy? Niesiemy z sobą pół cywilizacji, w przytroczonych do brzuchów sakwach, w turystycznych lodówkach na cytaty. Płaczemy sytuacyjnie, mamy kompleksy pobrane na czas życia z wypożyczalni kultury, pokoleniowo wstydzimy się powiedzieć “tampon” w miejscu publicznym, dotykamy absolutu wyłącznie przechodząc przez monopolowy. Nasze dzieci uwielbiają rodzinne spacery po centrum handlowym. To jest świat już po pełnej kolonizacji, każdy jej nowy cykl otwiera się paleontologią wspomnień; pilnuj swojej warstwy, niech Cię ładnie i godnie odkopią.

Byłam kiedyś we śnie taką ładną Małgorzatą z “Mistrza i Małgorzaty” i piłam spirytus z Wolandem. Nie powiedziałabym, że więcej słów w życiu usłyszałam niż przeczytałam. Ile jest mnie we mnie? Wkleiłam i dostosowałam swoją pamięć do stylu, w jakim mówi nasze dobre stado, z jego matkami i ojcami, a każde w tej samej czarnej sukience. Dziewczęta, jak rany, nie obnażamy się w lesie i przynajmniej raz w życiu bierzemy naprawdę dobre antydepresanty. A ja zapinam płaszcz w utrwaloną płcią stronę – kobiety i mężczyźni naprawdę nie powinni mieć guzików po tej samej stronie, bo na czym zbudują tożsamość czyli różnicę. Przecież nie na sobie, bo to nie wypada.

Dokąd właściwie powinnam pójść potem? Czy wolno?

Ach, te śmiesznostki teraźniejszości, jej naiwna wiara, że kodeks jest nienaruszalny, a do poziomek Bergmana nie dodaje się koncentratu z buraka. A wiecie, że był czas, kiedy niebieski i różowy znaczyły dokładnie odwrotnie? 🙂

W cieniu zaśnieżonych dziewcząt

W cieniu zaśnieżonych dziewcząt

Brasilian bananas by Eliza

Mais où sont les neiges d’antan? Bo te bieżące w szybko przybywających centymetrach zupełnie mnie nie satysfakcjonują, zwłaszcza, że wewnętrzny kalendarzyk księcia de Petit Berry anonsuje wiosnę.

Chcę tulipanów i przyrody, nie muszą pochodzić z legalnego obrotu. Doraźnie wywołuję w sobie kolor w oku za pomocą dostarczonych przez E. z Brazylii dowodów na istnienie innych niż nasza pór roku. Na widok zaśnieżonych kwiaciarni neurotycznie wspominam osiągniętą w innej epoce biegłość w nocnym wykaszaniu miejskich rabatek z tulipanem w ilości hurtowej. Dla samej przyjemności trzymania naręcza tulipanów oraz z potrzeby wystroju wnętrza burego pokoiku dla młodzieży uczącej się. Co tak sobie niegroźnie i de profundis clamavi projektuję. W moim nadmiernie subordynowanym teraz.

Jedyną dostępną obecnie przyrodę z racji śniegu i paranormalnej ilości dzieci mam zzipowaną w pamięci, głównie w archiwaliach non sunt turpia rodzinnych, więc proszę uprzejmie nie dziwić się zwrotom akcji, bo mi spadają. Gdzie popadnie. I wybaczcie wtrącenia w martwym języku, taka pogoda, ja też jestem kompletnie nieżywa, choć nie chcę.

Czy już wspominałam, że niegdysiejsi jak śnieg sąsiedzi moich rodziców celowali w życiu oszczędnym i samowystarczalnym, a ich obieg zamknięty surowców budził mój niekłamany podziw i zgrozę? Naszym przekleństwem była z niedbałym rozmachem powiększana przez sąsiadów domowa hodowla drobiu do bezpośredniej konsumpcji, jeden z licznych powodów, dla których z ulgą zostałam wegetarianką. Drób był bujny, w najlepszym i zróżnicowanym gatunku. Gęsi, kaczki, kury, perliczki, koguciki w wersji bonsai i duża ilość brzydkiego kaczątka, które nie ładniało przed garnkiem. Drób przemieszczał się pulsacyjnie po podwórku własnym, odmykał furteczkę siłą woli, osmotycznie wlewał się na nasze podwórko i wykonywał bezinteresowną przemianę materii. Do zeszłych wakacji wydawało mi się, że nie ma na świecie gorszego dźwięku aniżeli stadne gęganie z gdakaniem pod oknem, po którego drugiej stronie przez lata tak pracowicie się literaturoznałam. Dopiero rok temu drób został przyćmiony przez lokalną przyrodę nieożywioną, to jest mp3 ze sztucznym sokołem. Ścieżkę dźwiękową z dużym ptakiem czule zainstalowali w swoim sadzie wiśniowym sąsiedzi z drugiej strony podwórka rodziców, aby chronić dojrzewające owoce przed nalotami dywanowymi okolicznych wróbli, co kocham lubię szanuję, tak celnie łupie w środek czaszki. Silny Czechow w wyniku, choć tylko dwie siostry.

Ale wracając do sąsiadów i ich lokalnej odmiany recyklingu, otóż sąsiedzi owi w ciepłe letnie dni, po wstępnej inspekcji zawartości, suszyli na słońcu uzbierane skrzętnie pampersy swojego sympatycznego synka i włączali je do ponownego obiegu w rodzinie. Którą to rodzinę wraz z drobiem serdecznie pozdrawiam.

Co oczywiście miało być zaledwie skromną dygresją w mojej epickiej fali zmęczenia materiałem genetycznym, którego najmłodsza próbka ukończyła dziś w pięknym stylu piąty rok życia.

A czy teraz mogłabym już pobrać jakąś wiosnę z internetu? A może jest u Was?