Lauren Spencer King |
Prawie koniec.
Stoję na palcach w samym środku puenty. Wołam – aport, i świat przynosi chłodniejsze powietrze. Na spacerze rtęciowe skoki pór roku, z których najmilej jesień łasi się pod ręką.
Komiksowe obłoczki pary w tłumie na przystanku, nie, nie przyjechałam dokądś, i nigdzie mnie nie ma. Idę tą mniejszą ulicą, równolegle, wycofuję trzy zlecenia stałe na mane, tekel, fares, w zamian paczka bardzo późnych nasion.
Przetrwam to. Może niedokładnie i trochę na brudno, poza krawędziami zdjęcia będzie biała plama, ale grunt
żeby patrzeć sobie śmiało w obiektyw tęczówki.
Jestem ze sobą. Lojalnie. Wybieram siebie, jak coś wewnętrznie politycznego. Wielomatka, daję sobie dorosłe po dziecięcym, wolne po zajętym, dobieram sobie żeńskie końcówki, zarabiam na siebie, nie zgadzam się, zmieniam.
Jak mówił Piotr Pacewicz na ubiegłorocznym Wielkopolskim Kongresie Kobiet, i tkwi to we mnie, z badań wynika, że kobiety, jeśli w ogóle, najczęściej pokazywane są w mediach jako anonimowi świadkowie wydarzeń, a i to dość rzadko. Więc nie będę czekała, aż ktoś się na mnie pozna i mnie odkryje, odnajdzie, ja robię sobie tym pisaniem prywatną promocję mojej całej potężnej wiedzy o mnie samej i moim, daję sobie mikrofon, aranżuję transmisję, bierzcie całą moją błahość i jedno życie z ograniczonym terminem przydatności do spożycia, jestem i chcę mówić, bo mogę, bo tak się zaznaczam i ogromnie, niepomiernie, bezgranicznie mnie to cieszy. Bycie mną, czy dla mnie może być coś ważniejszego?
Nie, nie będę siedziała cichutko w ławeczce, z podniesioną ręką, ja, ja, mnie zapytajcie.
Ja mówię bez pytań, przecież żyję również bez pytania, a niezwykle lubię swoje odpowiedzi.
Uczucie bycia sobą jest cholernie miłe, coś jak wiosna, udany makijaż i nowa beemka, złoty łańcuch DNA na szyi. Jak mi się poszczęściło, żyć i myśleć, jak to lubię. Strasznie. Śmieję się do siebie, wbrew nieobecności w oficjalnych mediach.
Słyszycie miękki stukot obcasów i szelest sukienki?
Idę sobie przez życie, po wodę i mleko.
Dostałam na to trochę, nie za dużo czasu.
Więc musi mi na wszystko wystarczyć, i mam odliczone.
Albo lapillo notare diem, nigro notanda, powtarzam grę w biały kamień, czarny kamień.
To ogromna odpowiedzialność, zdecydować, czy swój każdy dzień przeżywam źle czy dobrze.
Myślę rano, jaki kamień położę wieczorem. Chce mi się wszystkiego jak najjaśniejszego, jak trzeba to szoruję to cholerne czarne, nie dam się, nie odpuszczę.
Jestem tutaj, nachylona nad swoim małym, śmiesznym, zabieganym dniem, i szczęśliwa.
Moja najmłodsza córka zupełnie poważnie pyta mnie, kim zostanę w przyszłości.
I nareszcie znam odpowiedź.
Sobą.
W ręce biały kamyk.
Jak trudno komentowac jest taka radosc.
Bo jedynym komentarzem staje sie wspolodczuwanie z przewaga wzruszenia.
Jak przy obserwacji pierwszej w zyciu kielkujacej fasolki.
Komentarz zdaje sie tez zbedny przy takiej pewnosci, jasnosci.
Bialy kamyk, Katachrezo!
Tak sie ciesze, ze moge w tym wspoluczestniczyc i jak papierek lakmusowy nasiakac, nasiakac,,,,,
Dziekuje!
Jaka fajna perspektywa, czuję się tą kiełkującą fasolką!
Pewność i jasność też mają swoje gorsze dni, wiadomo.
Ale poczynione kroki i zmiany dają fenomenalnego kopa.
Biegnę, dziewczyno 🙂 Poza karuzelką :-)!
Dziękuję za pomoc w odbiciu mnie stamtąd!
Ogromnie podoba mi się to bycie sobą, cieszenie się, celebrowanie chleba, mleka, jasnego dnia. Serdeczności jesienne:)
Czuję siłę tego tekstu. Biegnij, dziewczyno.
Ja też sobie nowy łańcuszek DNA poproszę.
Ja również odmachuję serdecznie!
Moniko :-), cieszę się, że czuć siłę tekstu, bo pochodzi od wielkiego, upartego tupnięcia na wszystko nogą.
Łańcuszek DNA spraw sobie gruby, koniecznie 🙂
Noszę w sobie każde słowo z tego posta. Wracam, czytam, obracam, odchodzę, wracam, czytam…
PIĘKNIE!!!!!!!
Cieszę się ogromnie, dziękuję!
Tyle mam zmian w życiu, że aż sama nie wiem, jak to się stało.