by katachreza | Mar 13, 2013 | ja, język, kultura
 |
Disneyland’s backstage cafeteria, 1961 |
Pierwsza Żona nie daje mi spokoju swoją niegdysiejszą refleksją o nieprzerwanym monologu wokół.
Emitujemy wszyscy, ledwo nadążamy wystawić sobie lajka, przyrost i reprint treści przewyższa odbiór, nawet odbieramy już reprodukując, w wygodnym kanale do uproszczonego odczuwania świata pospiesznie udostępniamy to, co nam się podoba, nie zatrzymujemy się, żeby pooglądać, jesteśmy daleko bardziej zaawansowani w konsumpcji sprzężonej z wydalaniem aniżeli Japończycy dziesięć lat temu w Musée d’Orsay, biegnący z aparatami, w których dawało się bezpiecznie zawieźć cały Paryż do domu. Kiedy ja tak stałam, gapiąc się na przetarte płótno Lilii wodnych. Dziś płyniemy tym samym strumieniem informacji, z elementami kalokagathia. Ładne imię dla dziewczynki.
Nasze od wieków hołubione szpiegostwo egzystencjalne, mikrofilmy doświadczeń i zostawianie śladów trwalszych niż ze spiżu są już czystą żonglerką, przechwytywaniem i recytowaniem, a komunikacja trwa krócej niż trzask migawki; źródeł nie ma, jest kryty basen kultury w obiegu zamkniętym, i tylko delikatnie wyparował przedmiot odniesienia. Ustawieni naprzeciwko siebie ludzie mówią równocześnie, dialog to zaledwie dwa monologi; nikt nikogo nie słucha, byle tylko zdążyć wypowiedzieć siebie.
Lubię to/ udostępnij, skrócone do minimum zanurzenie w rozmowie, liofilizowany kontakt, emocje prêt-à-porter, nic osobistego. Nieporozumienie bez przeszkód.
I tak, odczuwam ból fizyczny ludzi, do których mówię, taka zniekształcona stylem, który zamiast prostolinijnej propagacji fal dźwiękowych.
Czy jako taka jestem wciąż możliwa? Nie wiem. Ja tylko lubię i udostępniam słowa.
Dziś nadam dla Was coś okropnie niemodnego, zanim wróci wiosna i odsłoni ścieżki. Translator jest tutaj.
.— . …-… .-.. .. –.. .- .–. -.– – .- — –..– -.-. — ..- -.-. .. . -… .. . –..– -. .. . –.. .- .–. — — -. .. .— … .–. -.– – .- -.-.. — -. .. . — – — … .- — — .-.-.-
by katachreza | Mar 9, 2013 | Córkinia Juma, język
 |
Written by Córkinia |
Godzinami łamię się z córką słownikiem. Żeby rósł jej własny. W którym się spotkamy, cokolwiek się zdarzy. Żeby znaleźć i zgubić z dzieckiem wspólny język. Zawsze się rozpoznać, nawet tak odwrotne.
Słucham szaleństw intonacji i ćwiczeń. Trwa przymiarka do pierwszego opisania siebie. Zaraz piąte urodziny, mijają dwa miesiące od suwerennego napisania “dupa” 🙂 i własnego niepowstrzymanego śmiechu.
Alfabet jej służy. Z osłupiającą samodyscypliną wstaje, żeby pisać i czytać. Otwiera książki większe od siebie i metodycznie czyta choćby cztery pierwsze słowa. Pada ze zmęczenia i szaleje z radości.
W głowie dźwięczą mi moje codzienne wyjaśnienia, didaskalia do stron, scen i widoków. Pogłębia się przy tym przedziwne doświadczenie ze storczykowej hodowli dwóch córek urodzonych w odstępie niecałej dekady.
Obie zaczęły dość biegle czytać przed 5 rokiem życia, obie z własnej woli i bez narzędzi represji :>. Dumne z coraz swobodniejszej gry w literki i w cyfry. W obie gry w innej epoce grała ze mną mama. Podobne słowniki, w każdym agrest, admirał, armata i yeti. Też w to gracie?
Różnica jest w oddalonych o dekadę światach do czytania. Na murach, wystawach, naklejkach, butelkach, na tabliczkach i logotypach, które namiętnie stara się czytać najmłodsza córka, niemal nie ma języka polskiego. Straszny hałas znaków, skrótów, strzelanina czcionek. Migotanie wystaw. Plakaty na drzewach. Świat powierzchniowo czynny dziesięć lat później spakował się i wyszedł po angielsku.
Myślicie, że wróci?
by katachreza | Feb 24, 2013 | język, kultura
 |
Agency Job (The Gleaners) by Banksy |
Przed sobotą, w której troje z czworga dzieci okazuje się chore, chronimy się wyściółką ze słów. Udrażniając nosy i prysznice recytujemy sobie Wordswortha i Dickinson w oryginale, przepowiadamy sobie Tristia Janickiego po łacinie, wykonujemy w mózgu ulubiony fragment z Italo Calvino “Se una notte d’inverno un viaggiatore”. Potem skromniej i z uświadomioną pokorą nucimy Allons enfants de la Patrie Le jour de gloire est arrivé, pust wsiegda budiet sonce i liczymy do dziesięciu po niemiecku, bo ten język był doprawdy na rubieżach naszej ogólnej nieogłady.
Przed umyciem naczyń jeszcze szybciutko śmiejemy się z fragmentu starego wywiadu z Audenem w Paris review. Na trzy minuty zapadamy się na koniec w jednym z wielu własnych zbędnych rewolucyjnych pomysłów i idziemy przyskrzynić szalejącą w tańcu wirowym pralkę.
Wersjonowanie mnie. Szybko. Higroskopijna warstwa języka. Niechęć do zapłaty całą sobą.
Pielęgnuję ją. W chorobie.
by katachreza | Feb 1, 2011 | język
 |
Naturerlebniswelt Heringsdorf by katachreza |
Małe kolizje wydarzeń. Korozja słów. Brzydsze cienie na drodze.
Z jakiegoś powodu wszystko się zepsuło za pomocą mnie.
A nie chce się naprawić za żadne nieposiadane skarby.
Nie jestem pewna, co robić. Jak zawsze.
Mam w środku martwą naturę, still life, uroda życia z zapowiedzią pleśni, przemijam w tej chwili, proszę nie przeszkadzać.
Nie jestem rękojmią dla siebie samej, żadnych zabezpieczeń na przeszłość, co niewiarygodne, przestałam niemal zupełnie pisać, choć jeszcze oddycham. Wraz z ustaniem pisma ustaje we mnie życie. Jakbym powstrzymywała się od samej siebie. Nie ma mnie nigdzie indziej, poza moim językiem. Nikt go nie chce już słuchać, bo nie służy do życia. Jestem metaforą, z której się rezygnuje, ponieważ powstrzymuje niezakłóconą emisję komunikatów, prostolinijną propagację fal dźwiękowych, które wraz z zakupami niosą pocieszenie; consolatio ustawione jak wyścig.
Moje pisanie nie nadaje się do mówienia, to proste.
Jestem błędem w samej sobie i nie potrafię długo oceniać go dobrze, ponieważ jest niechciany, a ja wraz z nim. Nie mam nastroju i osobowości poza językiem, jestem wynikiem własnej nadwyżki komunikacyjnej, tam istnieję i tam przepadam, milcząc.
Tak długo już.
Adaptacje egzystencjalne.
Żadnych wahań, rezygnacja z autokorekty, zarzucona dyscyplina stylu, stabilizacja w oficjalnym decorum z blokadą na dezynwoltury, małe abnegacje i imponderabilia, koniec bójek na kopalińskiego.
Tak długo uczyłam się siebie, a teraz płacą mi za to, żebym tylko nie używała siebie w towarzystwie.
Wyświetlam się na ekranach języka, jak japońska reklama na drapaczu chmur, nieczytelna, natrętnie migoczę; najważniejsze, żeby nie przestawać, nigdzie indziej mnie nie ma. Czy ktoś już sklasyfikował przypadek reklamy pustej, poza którą nigdzie nie istnieje jej rozpaczliwie emitowany przedmiot przedstawienia?
Nie ma mnie nigdzie indziej, aniżeli w tym właśnie stadium wyświetlania.
Pamiętam jeszcze to uczucie. Że mogę wszystko, przecież to wystarczy napisać.
Nie brałam jednak dotąd pod uwagę, że bez napisania zniknę.
To już kiedyś było.
Potrzeba mówienia, pisania do siebie.
Skoro nigdzie indziej mnie nie ma.
Trwożliwe metamorfozy. Nie umiem istnieć biegle tutaj, po tej stronie, wśród twardych zasad i rzeczy.
Wtedy obejmuje mnie obca fleksja podległości, jestem w niej mocno warunkowa, a to tamuje mówienie, w którym jestem.
Dotąd byłam ciężarem tylko dla samej siebie, a okazuje się, że trzeba mnie dźwigać poza mną.
Do czego jeszcze jestem nieprzystosowana.
Intuicja podpowiada, że do całej reszty, choć ona jak wszystko, musi być gdzie indziej.
Recent Comments