Fala

Fala

La cage quand la créature s’empare de la ville by Sandra Chevrier

Jestem.

Pojechałam z północy na słoneczne południe nałykać się słonej wody i uśmiechów, powąchać powietrze, a potem wróciłam, dziwny spacer po mapie, do kresu. W głowie “Włoskie szpilki” Magdaleny Tulli; kolejny tydzień myślę.

O tym, co przeoczyłam, tak wrosło.

O domowych podwykonawcach historii i wyroku dziedziczenia ciężarów i błędów.

O nas.
O kraju poniżonych ludzi.

O chłodzie, czereśniach, talonach na moje nylonowe rajtuzki i śniegu.

Ciężkie obręcze spojrzeń na biodrach, ogniwa łańcuszka, obraz Matki Boskiej wędrujący od domu do domu, różańce i różaneczniki, spiżarnie pełne solidnej pleśni kompotów, ukradzione dobrym państwu srebra i domowy chleb. Historia z mereżką, pomniki kilku bohaterów i milionów ofiar, geografia kondolencyjna, wieńce dla ziem utraconych, wieńce dla ziem odzyskanych i rozmarzony uśmiech mojego ojca, gdy w wigilię śpiewa dziecinną kolędę:

Stille Nacht, heilige Nacht
Alles schläft, einsam wacht
Nur das traute, hoch heilige Paar
Holder Knabe im lockigen Haar
Schlaf’ in himmlischer Ruh’
Schlaf’ in himmlischer Ruh’

Nie wybrzydzaj, kiedy przypadło Ci żyć w swoim kraju. Jest ładny i wcale regularny, krawędzie tak ładnie załamują się w jutrzence wolności. Tradycja powietrza, głodu, ognia i wojny jest ważna, chroni przed nazbyt swobodną osmozą liberalnych myśli i sakralizuje uprawę ziemniaka. Gdzie indziej ugłaszczesz tak szorstki łan pszenicy, gdzie indziej jak rodzice rodziców tak starannie zaniechasz i nie osiągniesz, gdzie indziej tak chrześcijańsko nie zaufasz bliźniemu? Nie wolno Ci zaprzepaścić dziesiątek lat w oślej ławce Europy, tu się dzieje cenione misterium kary bez powodu, naucz się od rodziny co wieczór wyrzekać na swój los jak na niesprawiedliwie odebrany odpis od podatku, opłakuj, nie zmieniaj.

Nasze machlojki w wolnej woli, bo jest żelazowa, różdżkarze sumienia z giętką wierzbiną przykazań, liczenie w systemie zdrowaśkowym, jeśli chwileczkę poczekasz, dobra pani napisze jeszcze projekt unijny. W testamencie wycieczki szkolne z chorągiewką zakazów, wiejskie pogrzeby i kolejki po kawę zasiłku, pokolenia z jedną parą butów na całą rodzinę, zgięta wpół starość na peryferiach systemu ubezpieczeń, wąsate brygady ojców i synów wypalone jak napisy na cegłach, matki i żony wychowane do życia w żałobie, atmosferyczne fronty słabszych, biadolenie i płacz, ze świata czterech stron, z jarzębinowych dróg, gdzie las spalony, wiatr zmęczony, noc i front.

Dziewczęco skromny biały kołnierzyk, grube wełniane pończochy, uróżowane policzki i śmierć. Kiedy moja mała mama jechała ze swoją mamą na wesele, wtedy, dawniej, stanęły przed domem nowożeńców, babcia wyciągnęła z torebki z wężowej skórki czerwony bibułkowy kwiat, pośliniła i natarła nim sobie i córce policzki. Poszły na wesele, dwie lalki krew z krwi, trzeba było myć bibułowy kolor, nakazała weselnie rodzina. W tej samej torebce mama trzyma do dzisiaj nasze świadectwa szkolne, akty zgonu, mleczne zęby, pamięć, uróżowany lęk, a wszystko trzeba będzie zabrać, odziedziczyć, jestem już gotowa, jak pytania, to tylko po śmierci.

Żelazka z naszego strychu mają duszę, cały naród z naszego strychu ma duszę, dla wygody od razu bez ciała, żeby szybciej zmartwychwstać, bo życie boli, więc po co rujnować się na szczęście. Memento amori, waginalia non sunt turpia, brakuje dowodów na miłość od wielu pokoleń wstecz, zauroczenie jest tu zwykłym błędem językowym, młodym jeszcze przydarza się delikatnie cielesny hiatus w systemie wysokich wartości, w szafie kruche jak pył barchanowe pajacyki dla dorosłego mężczyzny z odpinaną w kroku klapą; mama niechętnie i krótko wspomniała kiedyś o największym nieszczęściu dla kobiety – jednej z sąsiadek trafił się mąż, na szczęście umarł, co chciał z nią codziennie, mało tego, parę razy dziennie.

Nikt nie mówił, że będzie łatwo, jesteśmy sumą wszystkich narodowych klęsk i przerażeń, miejscowo znieczuleni podległością, osłupiająco nieporadni bez wspólnego wroga. Pamięć aportuje, ucieszona, już to gdzieś widziała, takie psy, co całą służbę na jednym łańcuchu – gdy je odpiąć, wrócą pod łańcuch, kiedy pogłaskać – wpierw zadrżą lękliwie na widok ręki wzniesionej do głaskania, w wyuczonym strachu – ugryzą, pokochają po psiemu, charcząc i dławiąc dygot nad miską. Może trzeba oddać państwo do adopcji, za kocyk i spacer, państwo nienawykłe do ciepła, państwo z rozstrojem żołądka.

Na naszym strychu Europy cały naród autoimmunologiczny, silne przeciwciała kobiet, do obrony przed własnym życiem, z którym nie wiadomo, co począć, do zakazów i płaczu, do ściągania brwi i wąskiej kreski warg; nic uśmiechniętego. Obowiązkowe szczepienie Polską od pierwszego dnia życia, dawki przypominające w szkolnych ławkach i trybunach sejmowych, wielki zbiorowy wysiłek, abyśmy bez oporu płynęli poza głównym krwiobiegiem kontynentu. W sztafecie pokoleń od tylu już wojen i powstań biegną do nas z tą czarną wstążeczką pamięci. Taka piękna żałoba. Bóle w krzyżu.

Na bal kostiumowy nasze małe księżniczki niech zawczasu wkładają korony cierniowe.
Kraj czeka.

Piasek

Piasek

marble garden by Katachreza

Twój ogród w dużym zbliżeniu staje się nagrobny, a liście z marmuru. (Mam trochę niepotrzebnego języka, jak pamiętasz, służy mi do niemówienia, toteż piszę. A tak spytam: – Na kogo ja Ci wyrosłam, na siebie? Badania robię sobie na entropię, znów wysoka. Znikam.)

Jest pora płowienia. Wszystko już dojrzało.

Tak niepostrzeżenie przesypałaś nam piasek z piaskownic do klepsydr. Wyjadłaś rtęć z wszystkich termometrów. Srebrne nitki.

(A pamiętasz śmiechy? Jako pięciolatka dałam w twarz pani przedszkolance, gdy kazała mi samej zawiązać buciki. Pamiętasz, jak mi się wtedy zaczynało życie? Głupio mówić, ale też będę śmiertelna.)

Dziewczynka bez decorum musi znaleźć przejście. Atari schowane na strychu razem z pudłem zdjęć z pogrzebu babci, zmarła, kiedy byłaś ze mną w ciąży, więc jak Ty, jestem wrażliwa na lipiec; czy ja jestem Twoją żałobą po mamie? Twoja zetlała sukienka, jej sweter. Dołożyłam po cichu ubrań moich dwóch pokoleń. Zawsze więcej życia.

Zestarzało nam się to nasze tutaj równolegle, popatrz. Deklinujesz mi się smutno i z błędami; niepewna końcówka. Czy ja to aby równie dokładnie pamiętam, jak Ty zapomniałaś?

Okruszki

Okruszki

Mama by Katachreza

Byłam dawno i daleko od szosy.
Matka jest tylko jedna i od tego pisania o niej mi zachorowała. Niepoważne i nieodpowiedzialne, z wysoką zawartością stanu przedzawałowego, bo taką miała, zdaje się, diagnozę. A zawały wcześniej już 3 i mało miejsca na nowy.

Biegłam samochodem tych sto kilometrów w głąb mapy, jak do prania zostawionego na deszcz. Byle zdążyć, więc jak za każdym razem. Biegłam z egoizmu, wiecie, jeszcze nazbierać słów i historii, żeby zostało mi na później, bo ciągle tak mało, będzie manko, czarnobyl, gdy mi ciebie zabraknie. Taka racjonalna gospodarka przyszłościami, kiedy zbiegają się w praniu, rozstajne, a człowiek lubi się przygotować, pożegnać. Gdy ja tymczasem zbiegam w praniu dowolną część garderoby, w gorącej wodzie kąpana, liofilizuję bawełnę i palę non iron każdego dnia. Najładniej w życiu zmniejszyłam sweterek Agusi, przyjaciółki mojej, wełniany i śliczny, jakby z samego merynosa zstąpił. Kiedy go brałam do ręki, posiadał praktyczny rozmiar 38, a kiedy go wyprałam, pasował mi akurat na pięcioletnią córkę pierworodną, co oznacza, że wszystko jest po coś, ale nie każdy się w to potem zmieści. Nie mam dziś jednak w tamtej, ani w żadnej innej sprawie zdania ułożonego chłodno, po charciemu, pyskiem w zwierzynę. Bo jak ja z tą mamą wrócę, w arystokratycznie chudych zębach, skacze mi wszystko, aportuje, jakbym koronkę z nitki Ariadny robiła. Wieńcową. A zawsze, pamiętajcie, najpierw przędę powietrze.

W starym szpitalnym parku wiewiórka pokazała nam szóstkę Tarzana, bieg z drzewa, na trawę, na drzewo, na wierzchołek drzewa, skok na drugi, na trzeci wierzchołek, zniknięcie. Upał zminiaturyzował pobliskie więzi rodzinne i wzbudzał poczucie kompotu na nadchodzący obiad, bo kuchnia była otwarta na swoich pacjentów, podobnie jak odpowietrznik toalety i okna. Piękna pani ordynator opalała się przed wejściem na krześle, z notesem i wykresami temperatur na udach. Weszliśmy wezbraną falą odwiedzin i już po chwili wszystkie pacjentki z pokoju mamy chciały mieć takie córki i wnuczki. Co do ojca – nie wiem, oddziałowa wymieniła z nami przypowieść, że jak chłop w domu, robić nie ma komu, co mogło oznaczać rezerwę.

W ten krótki moment naszej radości i ulgi postanowiłam zabrać mamę do internetu, bo jeszcze nigdy nie była. Choć widywała w moim komputerze. Kiedy rozmawiałyśmy w niedzielę, szpitalną i białą, tak się jakoś zmówiło, że poszukam w internecie i znajdę rzeczy różne blisko domu rodziców, a tu mama pyta – jak znajdziesz, myślałam, że internet jest tylko o Poznaniu. Bo mama wie, że ja jestem z Poznania i z internetu. Więc zrobiłam mamie zdjęcia, żeby wziąć ją do internetu za życia i niech sobie tutaj u mnie pobędzie. Lata darła pierze, niech teraz posiedzi.

A po drodze od siostry uzbierałam przypadkiem okruszków z przeszłości mamy na jedno malutkie wspomnienie, w którym dotąd nie byłam. Dzwoniła do domu stara koleżanka mamy z niegdysiejszej pracy, zapytać, co z mamą. Bo całą noc jej się wczoraj śniła. A z tatą nie da się nic pogadać. (Kiedy ją słyszy, pogłębia mu się wada słuchu i odkłada telefon.) Mówię, witam się, choć koleżanka zalazła mi za skórę rok temu, kiedy zawiozłam do niej mamę i usłyszałam oblane kwaśnym śmiechem: – Ooo, poprawiłaś się! Kobieta to powinna być szczuplutka, pamiętaj, ja całe życie byłam szczupła. (na szczęście już nie jest). Więc mówię przez telefon, witam się, wyjaśniam, że chora szpital serce. Pani się przejęła, mówi, my jesteśmy takie przyjaciółki, ja bez mamy nie mogę, tak mi się śniła, a ja się tak źle czuję, jak mi w nocy kołowało w głowie, jak mi krew buchnęła, a lekarz mi mówi, że to dobrze, pani. Bo bym sobie więcej narobiła, jakby mi ta krew nie buchała. Ciągle bucha.

I tak mnie jeszcze parę minut pytała o mamę historiami o sobie, a ja podziękowałam za te miłe pozdrowienia i obiecałam, że przekażę. I z siostrą starszą przekazałyśmy mamie wszystkie słowa i wyrazy, śmiejąc się trochę, że dziwne były, bo przyjaciółki w nich było o wiele więcej niż mamy. Mama się uśmiechnęła, że tak to już jest, bo kobieta samotna, ma wnuka w Niemczech. A siostra mnie w domu oświeciła co do zarania tej niesymetrycznej znajomości, między przyjaźniącą się i przyjaźnioną. Koleżanka z pracy przez lata PRL-u co miesiąc starannie umawiała się z mamą na wspólny wyjazd PKS-em na zebranie do głównego biura Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej, w której pracowały jako zlewniarki. Sama jednak nigdy tym autobusem nie pojechała. Po jakimś czasie siostra odkryła, że koleżanka mamy jeździ dwie godziny wcześniej, z torbami placków i tortów, które wiezie dyrekcji w bezinteresownym geście sympatii międzyludzkiej, jak czas pokazał, monetyzowanym rokrocznie w formie nagrody dla najlepszej pracowniczki. Kiedy siostra odważyła się powiedzieć to mamie, mama powiedziała krótko: – Wiem o tym. I dalej starannie jeździła swoje dwie godziny później, z tak ładnie pustymi rękami, żebym mogła wiedzieć o niej coś więcej i może zrozumieć, dlaczego nie zabrałam kredek bambino przez rozbitą szybę kiosku Ruchu w naszej wiosce. Choć byłam wystarczająco dziewięcioletnia i trzymałam je w lekko przeciętej szkłem ręce. Ale odłożyłam na miejsce.

Jutro mama powinna wyjść ze szpitala, ale zupełnie nigdy nie jestem pewna, czy żyje. I czy Wy też tak macie, że czasami albo często boicie się trochę. O kogoś, o coś.

Bo ja się na przykład momentami boję.
I myślę, że naprawdę we wszystkim chodzi o to, żeby zdążyć.

Depozytariusze historii

Depozytariusze historii

The Invisible Mother by Retronaut

Zdaje się, mamy kota. Który daje nam szkołę, owszem, waldorfską z ducha, dziękuję. Mamy zajęcia z głaskania, drapania, gonienia i gryzienia. Kot jeszcze trochę siedzi na walizkach, bo w momentach powrotu świadomości dławi nas wstępny lęk przed przywiązaniem i bieg na dezorientację; jak teraz i co planować, jak naszą wielorodzinę wyprawić na wakacje, czy alergia najmłodszej stwierdzona pieczątką laboratorium włączy się znienacka czy nie, pytania rzecz jasna pozostają bez odpowiedzi, bo kot słodziak, drapichrust i wichrzyciel, nieletni tłuką się werbalnie o kolejność iskania, ja mam manicure okolony kodem kreskowym zadrapań, a sen kota spędza nam własny z powiek – “ciiii, kot śpi”, “mamo, nie spałam od 1:00 do 4:00, bo kot chciał się bawić”. Nie, kot nadal nie ma imienia, jak przystało na rodzinę przebierającą w słowach – chwilowy noname, ale nie przeszkadza mu to w zawziętych polowaniach na własny ogon i liczne ludzkie nogi opodal. Najbardziej dramatyczny scenariusz to czarna skarpetka na wybiegu – 100% gwarancji, że zostanie dogoniona i zadławiona w morderczym zacisku kocich łap, pazurów i zębów.

Czy ja może wspominałam, bez związku, a na pewno nie zgody, jak nasza średnia córka, czteroletnia wówczas, zobaczyła na drodze przejechanego liska i w ekstazie zakrzyknęła: – Przejechany lisek, o jaki straszny słodziak, możemy go wziąć do domu? No to już wspomniałam.

A moja mama na przykład nadal wspomina rozmowę z moją najmłodszą córką w niedawny dzień matki. Zasadniczo wspomina codziennie. Nieletnia spontanicznie włączyła się do moich życzeń składanych telefonicznie i wyznała, po sapersku, rozbrajającym ciachnięciem: – Babciu, gotujesz niedobre rzeczy, ale bardzo Cię kocham.

– Nie gniewam się, śmieje się codziennie moja mama. – Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłabyś się pogniewać, mamo, odpowiadam z coraz serdeczniejszym zaskoczeniem. Jeśli wiecie, co mam na myśli.

Wraz z wiosną, która potargała sad, odrastają we mnie rozmaite historie i pragnienie, żeby poocalać cudze życia, ponabierać chociaż po blaszanym kubku ze strumienia opowieści, zanieść kawałek dalej, przerzucić w przyszłość. Z biegiem czasu mocniej od wyrafinowanych fikcji potrzebuję wytrawionych błędnymi ogniami pamięci życiorysów, zachłannego spisywania siebie, niechlujnych raportów z oblężonego dzieciństwa, pospiesznych sądów, sprzecznych rad i nadmiernie ugruntowanych opinii. Żeby było widać jak na dłoni, a już nie trzeba było wróżyć. Żebym nie była osamotniona w pomyłkach i nie pozostała niewyjaśniona w swoich piwnicach i strychach.

Dawno dawno temu, w zeszłym roku, tropiąc w sieci życiorys Marka Raczkowskiego, natrafiłam dzięki literówce na archiwum losów ludzkich My life i historię życia Henryka Rączkowskiego. Strasznie poruszająca i śmieszna zarazem jest solenność tego własnego życiorysu, nieco inna od stenotypowanych niezdarnie ręką współczesnego absolwenta szablonowych CV, wyznań w Times New Roman, zaczynających się od słów i wyrazów, w których pawi ogon wykształcenia rozkłada się od przedszkola im. Koziołka Matołka, a kończy na nieheblowanej ogładzie przymusowych zainteresowań. Taksonomia zasobów ludzkich bez miejsca na życie, czyszczenie pamięci gatunku z nieistotnego kurzu codzienności, melioryzacja morza martwego spraw niedokonanych. U nas po godzinach nie chodzi się po wodzie, bo to nie wypada, historię własną należy okroić z różnic międzyludzkich, zostawiając co najwyżej interesującą foremkę do piasku w klepsydrze i ze dwie anegdoty, by przyciągnąć do atrakcyjnych podobieństw i zbieżności z profilem poszukiwanego kandydata na Was. Historię życia Henryka Rączkowskiego dedykuję wszystkim cichym i spokojnego serca, nieoponującym w sytuacji i posłusznie wyregulowanym w trybie, jak woda w temperaturze ciała, wszystkim niezmieniającym status quo, bo się spocą, wszystkim, których ulubioną potrawą jest danie dnia, wszystkim, którzy nie podważają kodeksu, choćby miał ich zabić. Jesteśmy tacy nienaturalnie upozowani do życia, z broszką zalet na niedzielnym szalu, a w środku piekło i szatani z odrobiną peperoncino, może niech jasna cholera trafia te wszystkie półprawdy trochę celniej, bo ile epok tak jeszcze spędzimy, już w połowie własnej martwi?

W przestrzeni wszystkich możliwych historii prywatnych panuje zdumiewająca cisza. A jedne z najcichszych historii to historie kobiet. Kiedy kobiety już o sobie mówią, starają się mocno zalegalizować swój związek z oficjalną rzeczywistością, w miejsce pieszczotliwie ocierającej się o szaleństwo krzątaniny życia, podstawiają historię dokonań i dowody zasług, historie erotyczne zawsze starannie wycięte z pamięci, żadnych radykaliów i odstępstw, jeśli zdrady, to dla dobra i w imię. Była dobrą żoną i matką. Nic waginalnego, od pokoleń (nasze) kobiety rodzą się bez drugorzędowych cech płciowych, co szczęśliwie ułatwia higienę intymną.

W ostatniej, wygłuszonej sali – historie kobiet – matek. Wyjście tylko przez pomnik i szkaplerz, opcjonalnie przez zapadnię “Faktu”. Znacie zdjęcia niewidzialnych matek? Doskonale oddają pozycję, z jakiej do nas docierają historie macierzyństwa, i z której jednocześnie do dziecka dobiega głos matki. Osobista historia matki jest wyłącznie pretekstowa i szczelnie zakryta. Głos – stłumiony, zdławiony ciężką i gęstą materią, która pokrywa matkę, jednocześnie łącząc i dzieląc ją z dzieckiem. Materia ukrywa matkę, która musi zarazem być ciągle i na zawsze zniknąć, łączy dziecko i matkę na wyciągnięcie ręki, matka jest wyłącznie drugą skórą dziecka, wyściółką miejsc przez nie zdobywanych, jest potrzebna jako energia, ciepło i katalizator spraw, od których zaczyna się następne życie. Kosztem, choć tak, jasne, z zyskami.

Matka – własny fantom – istnieje i spaceruje w przyszłość zaledwie jako niewyraźny kontur, zarys postaci majaczący w tle, mimo, że ta śmiesznie chwiejna figurka dziecka nie usiedziałaby ani sekundy sama; trzymają ją ukryte ręce, uspokaja bezpośrednia bliskość; dziecko słyszy głos matki w samym środku własnych myśli i traktuje je jak mądrzejsze, szybsze własne. Widzicie ten portret? Rozpoznajecie na nim siebie? I – czy udało Wam się kiedykolwiek odsłonić własną, nieznaną Wam matkę – kobietę?

Myślę o tym z czystego egoizmu, który jest pełen nieoczekiwanej rozpaczy, mojej nieporządnej żałoby po utracie siebie i moich rekonstrukcji mniej samej. Bo czy moje dzieci mnie znają? Mnie – mnie? Co im po mnie, skoro to one?

Czy pamiętacie życie własnej matki? Miałam w swoim życiu taki moment, żeby swoją matkę w jakikolwiek sposób spisać, utrwalić, zabezpieczyć się na to przepowiadane od kilkudziesięciu lat potem, bez niej. Pod rozmaitymi pretekstami spisywałam jej opowieści z dzieciństwa, ulubione zabawy, groźne przygody w rodzaju utłuczenia rzuconym zbyt celnie kamyczkiem potężnej maciory w ogrodzie rodziców. Która to maciora następnie podle zmartwychwstała, niestety już po wymierzonej mamie karze. Spisywałam też nazwiska, imiona, daty urodzenia, powiązania i koligacje wszystkich znanych mamie członków rodziny i zrobiłam zalążek drzewa genealogicznego online, do którego rewersy historii długi czas później dopisał mało mi znany kuzyn, równie żywotnie zainteresowany ocalaniem własnego błahego rodu o korzeniach warzywno-zbożowych.

Poraża mnie nasze niedbałe przemijanie i topnienie, doniczegowienie w codzienności, pół mojej góry lodowej, której wierzchołek znacie, zużyłam na wodę do mycia naczyń, dzieci nie bardzo wiedzą, kim naprawdę jestem, nie wiem ja sama, może Wy wiecie i zapamiętacie, a ja zapamiętam Was w zamian?

Dotarło do mnie z całą mocą to zaniechanie naszej kultury, nasz pokoleniowy zespół zamknięcia na pamięć zwykłych innych, kiedy niedawno poznałam dziewczynę o kompozycji szkatułkowej, która od lat dźwiga własne i cudze historie, jest depozytariuszką życiorysów na ukończeniu, która pozwala innym opowiadać siebie i ofiarowuje im coś bezcennego: wytrzymuje ich historię. Wszyscy powinniśmy mieć takich ludzi i być takimi dla innych. Ocalać, rozumieć, nosić. Ordnung muss sein und zeit.

Będziecie?

P.S. Warto rozmawiać i pytać. Niedawno, niesiona wewnętrzną potrzebą kronikarską, nieostrożnie zapytałam ukochanego przed zaśnięciem: – Co zbierałeś, jak byłeś mały? I usłyszałam: – Niedopałki.

Jak naprawdę porządnie zrozumiem zasadę wykorzystania niedopałków do odpalania z fasonem zapałek o podeszwę, to podejmę się go zreferować. 

Wycie i czas

Wycie i czas

Lizbona by Katachreza

Drogi Pamiętniczku, przeszłam maleńki kryzys, na piechotę i bez butów. Jeszcze idę.

Od stycznia najczęstszą moją rozrywką były wzmożone wizyty u lekarzy dziecięcych. W najgorętszym okresie średnio 3 wizyty tygodniowo. Oraz badania. Na wszystko. Brakowało doprawdy już tylko szczepień przeciwko wściekliźnie. Mojej.

W ramach szeroko pojętego wypoczynku od tego wspaniałego rytmu życia, od zeszłego poniedziałku miałam na stanie pięciolatkę o stabilnej temperaturze 39’C, co trochę odebrało mi chęć do pisania i innych wyskoków na margines codzienności. Po pierwszej nocy spędzonej przez nas oboje na okładaniu rozpalonego ciałka mokrymi, zimnymi ręcznikami, bo leki nie dawały rady, słabiutka córeczka poinformowała lekarkę na wizycie domowej, że “rodzice zrobili wszystko, co mogli”. Co było szalenie miłe, aczkolwiek nie powstrzymało infekcji, jaka szkoda.

Po przejściu znanych wszystkim etapów pt. gorączka, większa gorączka, naiwne użycie leków antywirusowych, zapalenie gardła, zapalenie oskrzeli, antybiotyk, wczoraj udało mi się rzutem na taśmę odstawić podleczone nieco dziecko do dziadków, żeby rekonwalescencja odbyła się pod zapasową parą skrzydeł. I żebym pierwszy raz od roku pobyła bez dzieci dłużej niż kilka godzin w pracy. Przynajmniej 3 dni. Albo 4. Albowiem oszaleję. Kocham ogromnie moje dzieci, ale jeszcze dzień i zaczęłabym chodzić po ścianach. W wyniku ukochanego szczebiotu sumarycznie z mniej ukochanym kaszelkiem, infekcją, kontuzją, rehabilitacją i autoimmunologią.

Niestety, ach niestety, sama to sobie jeszcze wyolbrzymiam i wkładam na plecy w całości, dorabiając na posadzie domowego Atlasa, zrzędliwego ciecia od przyrośniętych do barków rzeczy drobnych i niespektakularnych. Kula ziemska kurzu i wirusów 24h? Ja, ja! Mam jakiś taki kłopotliwy instynkt macierzyński aka poczucie odpowiedzialności, które nie pozwalają mi podczas pielęgnacji chorego dziecka opuścić powierzchni mieszkania dalej aniżeli na balkon, nawet jeśli w domu jest reszta rodziny, wypoczęta i chętna do zastępstwa. Czy Wy też macie taki syndrom? Nikt ach nikt nie rozpozna niuansów kaszelku. Nikt jak ja. Co jest oczywistą nieprawdą i powinnam dać sobie siana, ale nie umiem, nie umiem spać, gdy nie śpi ktoś. Jak już zaśnie, to też nie umiem. Szkoda, bo jakby trudno się wówczas zregenerować ma kolejne 24 h.

Obecnie, na fali szeroko pojętych porządków wiosennych (with love for EZimno, Zakurzona, Bebeluszek, AlcydłoZorkownia, Zuzanka, Chuda i Kaczka, u których pilnie pobieram nauki, jak być sobą i nie zwariować), staram się wybić na niepodległość, sprzątam strychy i piwnice w głowie, przeglądam się w lustrze, przechodzę wylinkę z ochronnej czerni w kolor, odkurzam marzenia i pomysły i zatrzymuję się na sobie, żeby poczuć, a nie tylko wiedzieć, że jestem szczęśliwa. To znaczy: sobą. I ukułam sobie doraźne hasło na czas wielkich życiowych porządków w głowie:

“Nie wylewaj kobiety z kąpielą, bo zatka rurę.”

I mimo wszystko i aż – spróbuję na tych kilka niewielkich dni wyodrębnić się, oddzielić się od dzieci, na moment, żeby przypomnieć sobie, jaką jestem sobą – niematką. Bo zwagarowałam z siebie mocno, aż wstyd.

W ramach porządków przywracam rzeczom i wspomnieniom właściwą miarę, traumy maleją, kiedy nakłoniona przez Was, odwracam się od rzucanego przez nich gigantycznego cienia, którym kładły się na moim wszystkim, co dobre i co kocham.

Idąc za ciosem, przez ten zaledwie jeden dzień w domu rodziców, ale spędzony po wielu miesiącach niewidzenia się, po tygodniach odwracania starego kota ogonem tu, na blogu, przyglądałam się przetartemu obrazowi rodzinnego gniazda i ważyłam, ile we wspomnieniach ciągle żywych zadr, ile moich łatwizn i przeoczeń, ile pobieranego przeze mnie dodatku kombatanckiego za nie-takie-jak-trzeba dzieciństwo. W ogrodzie świeżo zasadzone w umywalce bratki, ale poza tym wszystko jakby mniejsze. No i nowa spłuczka.

W głowie mam przy tym równoległy, wcale nie tak radykalnie odmienny wątek. W tle tli się, iskiereczka mruga, straszny żal, że mam tak dobrze, zwykłe wycie i czas, podczas gdy wysoko zorganizowana kultura bakterii ze szczepu homo sapiens, który przedłużam i na który łożę swoim DNA oraz utraconymi godzinami snu, wciąż jest w stanie podejmować w swoim własnym obrębie prymitywną wojnę i beztrosko, rozrzutnie pobierać daninę z ludzi. I dlaczego jedynym i najdalej cywilizowanym gestem, na jaki stać nasz gatunek, jest umiejętność antycypowania ofiar w kobietach, dzieciach i starcach? Pamiętacie? Widzicie? Nim wydarzy się wojna, nim zginą, nim stracą wszystko, wspaniałomyślnie to przewidujemy. Media troskliwie kolportują spodziewane miłosierdzie w wąskim zakresie: przyszłą akcję humanitarną przepowiadają teledyski z żyjącymi kobietami, starcami i dziećmi i napisem: oni niebawem stracą domy, majątek, rodzinę, zdrowie, życie, wpłacajcie datki a konto przyszłej katastrofy, której niestety nie zdecydowaliśmy się odwołać.

Dlaczego humanitarne są u nas tylko akcje?

I jak do tego doszliśmy od Wielkiego Wybuchu, który szczęśliwie nie był jeszcze podzielony na działki i którego atomy nie były objęte prowizją biur nieruchomości. Od całkowitego nieistnienia pojęcia własności do ścisłej reglamentacji dóbr i spontanicznego ucisku. A reglamentacja, niestety, sięga aż po życie i zdrowie, fraszka doprawdy, czuję się z każdej strony zbudowana, machnęliśmy sobie rodzaj Atlantydy do politycznej gry w statki, to jaki kraj zatopimy w przyszłym semestrze?

Ach, a leć, a piej, zaginął ośrodek dyspozycyjny mózgu w naszej cywilizacji, czy ktoś może pomóc mi go zlokalizować? Bo mam przemożne uczucie, że zamiast rozwoju gatunku odbywa się u nas podejrzany moralny product placement, lekcje historii z przeszłych wojen i zwijanie drutu kolczastego z tych obozów zagłady, które splajtowały, wspierają cichaczem konieczność dziejową przyszłych ofiar, bo tak już mamy, biedactwa, że lubimy sobie kogoś co parę lat wybić, pamiętając oczywiście o wieńcach z goździków na poprzednim nieznanym żołnierzu. Tak, gdzieś tam pałęta się pod nogami nasze człowieczeństwo, i pantofelek milszy mi jest od niego, a kto go zgubił – nie wiem.

Więc mam kulkę w brzuchu, za dzieci nasze i Wasze. Ich świat jednokrotnego wyboru wciąż ma wysoką gorączkę.

Chciałabym bardziej ludzkiej ludzkości, czy ona też mogłaby wykonać mniej krwawe wiosenne porządki i zmierzyć się z sobą jakoś bardziej bezpośrednio?

Jak dajmy na to – człowiek z drugim człowiekiem? Myślicie, że można do tego doprowadzić?

Nie myślę w żadnym sensie – politycznie, brakuje mi tego zmysłu, myślę raczej ogólnoustrojowo, jak zwykła mała bakteria, jak niekonieczna część chorego społeczeństwa. I chyba mocno – jako kobieta i matka. Taka nieparlamentarna w czułości i ocalaniu.

Czy można byłoby – przestać toczyć pianę i wojny? Którędy droga? Wiecie? Wiemy to?

Biały kamień czarny kamień

Biały kamień czarny kamień

Gotico Corvide
by Maurizio Quarello

Dziś mam dużo pierza do podarcia, oskubałam pół ptaków Hitchcocka, więc siadajcie. Czy Wy wiecie, że ci cholerni starzy rzymianie, a wszyscy nie żyją, więc że ci cholerni starzy rzymianie oznaczali sobie dobre i złe dni w kalendarzu w białych i czarnych kamyczkach, co jest zapisem uciążliwym do archiwizowania, ale wyjątkowo czytelnym. Taki prototyp infografiki do twardych danych. Widok czasu.

Ciekawe, jak im się układały wzory. Z życia. Czy szczęście i klęska migotały pepitką, kodem kreskowym, białym krukiem, czarną owcą? Czy po latach widać było równiutki, cykliczny ścieg czarnych rozpaczy i krachów po błogosławionych bielach ulgi? Czy te proporcje radości i smutku, nagle takie widzialne, ciągnące się przez dekady w uskokach i wzniesieniach, niosły komuś pocieszenie, stając się tą dobitną, spójną całością życia?

Myślicie, że przezwyciężali czarny kamień? Że dążyli do bieli? Mieli tylko laur, oliwę i wino, starożytne warsztaty z wizualizacji, oczyszczające podpalenia Rzymu i nowe peplum dla zakupoholiczek, oderint dum metuant. I co za paradoks, że przeżył ich własny język, a nie kalendarze, poczytałoby się te uproszczone biografie, porównało, kto, ach, kto miał gorzej.

Mocno waham się w ostatnich dniach nad wyborem koloru swojego kamyka. Wróciłam do świata z całą energią, a on mi się przedstawił i bardzo go lubię. Ale nie jest lekko, moja ulubiona skoczna piosenka łacińska Fortune plango vulnera stillantibus ocellis (losu opłakuję ciosy z łez pełnymi oczy) świetnie pasuje jako piosenka tygodnia. W ręce nieco bezwładniej niż zwykle nagle trzymam trochę nieoczekiwanie niedobrych wyników. Bardzo dyscyplinujące, zaskoczone uczucie, że to się wydarza, równie naturalne jak dialogi Isaury, znakomicie opisane u Zakurzonej.

Biały kamień, czarny kamień.
Czy mam wpływ na wzór końcowy?

Jak to podrzeć? Wiecie?