Huśtawka

Huśtawka

Serbian grandmothers by Retronaut

Drodzy państwo. Tak sobie pływałam przez życie jak wiadomość w butelce, aż mnie wyłowiliście. Dziękuję, że czytacie – i mówicie. Do mnie. Szybciej mi idą schody do środka głowy. I docierają do mnie sprawy proste, a tak zachomikowane w szprychach karuzelki, jakby były nie do ruszenia, nie do wyjaśnienia; miękną amonity i topnieje bursztyn, cofa się lawa z Pompei, ostrożnie wyjmuję ze środka siebie i kładę na słońcu, niech schnie przezrocze skrzydeł zwiniętych w nas, wspomnienie porządnie wyłożyłam zetlałymi stronami “Rolnika polskiego”, które w ’59 ojciec wepchnął pod framugi okien wprawianych w nowo zbudowany dla żony dom niemożliwy. Z cegły, choć mieli być z jednej gliny.

Obracam się do Was na schodach, które oby chociaż równo w połowie, i patrzę za siebie, nie pamiętam, czy oni kiedyś się do siebie śmiali, choć tak bardzo, tak okropnie chciałam.

Nie mam pewności, że oni – że moi pierwsi ludzie, mój dziki kraj pochodzenia przytulał się do siebie i kochał, że do siebie mówił i że wybrał się spośród milionów, do ostatniego miejsca po przecinku, i tak niefiskalnie. Próbuję ich sobie przypomnieć, rodziców, których wtedy nie znałam; nigdy dotąd nie przyprowadzałam ich z niemojego czasu. Wyprałam im ślubne kostiumy z sepii, sparciałe od leżenia w kopercie ze zdjęciami, przecież musieli kiedyś skrzydłami zamiatać ziemię, zanim zaczęło ich boleć życie. Taka szkoda, że nie widziałam żadnej ich czułości. Wychodząc tuż za dekoracje rodzinnego domu nie wiedziałam jeszcze, że dwoje dorosłych ludzi może się lubić i kochać, mówić do siebie ważne słowa, tulić, wspierać i szanować. Wiedziałam, od czego uciekam, ale nie wiedziałam – do czego. I nie miałam pojęcia, przez niemal całe życie, że to drugie, moje i nowe – jest dla mnie ważniejsze. I że musi wziąć się ze mnie. Zawiniątko na drogę. Ja.

Jak niektórzy z Was wiedzą, dopiero przed kilkoma dniami, w rocznicę ślubu, ojciec wziął swój przedwojenny rower, zawieruszył się na trochę i wrócił z wiadrem różowych róż. 54 lata zajęły wszystkie wazony.

Ale czy ja ich wcześniej widziałam jako parę? Kiedykolwiek? Czy myślałam o tym, że się kochają?

Nigdy.
Nie jestem również pewna, czy przeżyłam tamtą część życia jako ja.
Czy jako

mama.

Przyjmując jej sposób patrzenia, jej bierność i jej zranienia za własne, bo tylko tyle widziałam, tę drobinę, którą wzięłam – za nich, za ich życie, uczucia, radości i rany. Byłam tam, u nich, dzieckiem obronnym, amuletem, wystawianym od złego, w środek kłótni, żeby odwróciło uwagę, rozśmieszyło, uratowało. Biegłam po wielokroć z mieczykiem, bronić dobrej mamy od złego ojca, mój czas się w tym zatrzymał, karmelizowany obrazek święcony, do trzymania pod językiem, jak valium.

To najważniejsze moje odkrycie dotąd, zaskakujące straszliwie, i boli. A jest zupełnie odwrotne do historii, którą wykarmiłam swoje remusy i reumatyzmy duszy. Mój reumantyzm. Nawet jednak Kordian musiał kiedyś w końcu nasikać pod murkiem i zdeptać trawniki, nie chodzi się na Mont Blanc z pełnym pęcherzem, życia się przed najdrobniejszą choćby śmiercią, powiedzmy brzydkie słowo – nie zaniechuje.

I z tych wszystkich powodów, które wytropiłam jak seter irlandzki i inne nasze psy narodowe, zrobiłam w niedzielę rzecz nad wyraz banalną. Której nie miałam odwagi wyartykułować głośno przez całe życie. Może dlatego, że zawadzał mi  kamień w gardle. Albo w brzuchu.

Powiedziałam mamie, że nie wszyscy zaczynają umierać już w połowie życia. I że trzydzieści lat, które pamiętam jako staranne “jak umrę”, “niedługo umrę”, “jak umrzemy z tatą” to całkiem dużo fajnego czasu na życie. A nie na umieranie. I że bardzo mi się to nie podoba. Że tak spędziłyśmy całe życie na ich śmierci. Mama odparła, że już taka jest – staroświecka.

O, nie zgodziłam się, że to staroświeckie. I dodałam, że sporo starych ludzi myśli o życiu i śmierci w odwrotnych proporcjach. I że nawet stary niemiecki żołnierz Wermachtu, którym opiekowała się w Berlinie moja przyjaciółka, życzył sobie w wieku lat dziewięćdziesięciu siedmiu mieć porządną sztuczną nogę, dobre jedzenie, ładną pielęgniarkę i najlepszej jakości sprzęt do rehabilitacji i higieny codziennej. Podczas gdy mama przerażona odmówiła właśnie wymiany starej wanny na wannę dla częściowo zrehabilitowanych, z drzwiami i siedziskiem. Choć ogromnie poprawiłoby to jakość życia i ograniczyło ryzyka. Ofukała, znieufniała i powiedziała, że nie chce nic zmieniać. I że zrobiłaby to tylko, gdyby miała pewność, że ktoś z nas do tego domu wróci, że w nim zamieszka. Bo dla nich starych nie ma sensu. Przecież niedługo umrą.

– Mówisz tak, jakbyś sama dla siebie była niewidzialna, powiedziałam.

I teraz obie mamy coś do przemyślenia i od zeszłej niedzieli rozmawiamy, kołując jak dwa bociany nad wspólną żabą. Zawzięcie zastanawiam się, co zrobiłabym z takim podejściem do życia, gdyby to była moja koleżanka. Siedemdziesięcioośmioletnia. A wcześniej tyle-samo-letnia. Co ja. Wyłuskałam to jako zadanie do odrobienia, po tym, jak przez dłuższy czas kołatała mi w głowie opowieść Mamy w Centrum o jej warsztatach z kobietami.

Nigdy wcześniej nie potrafiłam sprzeciwić się mamie. Potrafiłam radykalnie się pokłócić, zastosować całą paletę technik ofukiwania i urazy, ale nie potrafiłam jej ocenić jak innego człowieka, nieprzywiązanego do systemu nerwowego kokardką z więzów krwi. I nie potrafiłam powiedzieć jej o tym.

Dziwne uczucie. Nowy obcy człowiek. Dobrze mi akurat z tym uczuciem. Lżej. Pozbyłam się przez wiele ostatnich tygodni tej folii pamięci, w którą poowijałam kobietę, z jakiej się wyłoniłam, jak z matrioszki.

W dalszym ciągu został we mnie wielki, latami zatajany gniew – to jest coś, o czym równie intensywnie myślę. A i niedawno Joanna mądra od Mapy powiedziała mi, że noszę w sobie dużo gniewu. Wiem o tym, ale mocna rzecz – usłyszeć to od innego człowieka.

I tak, przyznaję ten gniew mnie truje. Taki niewypowiedziany. Suma moich niezgód na tak wiele rzeczy.

Podczas gdy ja się tak ładnie nauczyłam słuchać. Być karna. Nie protestować. Dusić, tłumić, przysypywać tlące się ogniska kwestii zapalnych i spornych. Wszystko zadeptałam własną piętą.
Nie mam bladego pojęcia, jak do tego stanu doszłam. Kto tresował. Oni? Inni? Ja? Nie wiązałam dotąd tego, co aż tak głębokie, że go nie ma, z tym, jak hartowano mnie do szkół i ocen. Ale mam to.

I chciałabym się tego gniewu w jakiś sposób pozbyć. I nie taić niezgody. Już nigdy.

Wiem, że to, co teraz rozwiązuję, ma ogromny wpływ na to, co robię. Na sposób, w jaki żyję. Na to, jak rozmawiam z dziećmi. jak oceniam. Wiem, że jestem znowu o krok bliżej samej siebie.
Zdejmuję ze swoich wspomnień dziwaczną, cudzą perspektywę, którą przyjęłam za własną. Być może pozwolę wyszaleć się złości i gniewowi. Jakoś. Za ten ciasno splatany warkoczyk i stopniową wymianę nieokreślonej, nieznanej mnie na grzeczne, ciche i posłuszne dziecko. Może dlatego podejrzewałam w dzieciństwie, że jestem adoptowana. Stawałam się dzieckiem pasującym do tych obcych wobec mojej wyobraźni ludzi, którzy nie przyszli do mnie, lecz wymusili naśladowanie siebie.

Nie uważam, że wymiana mnie się skończyła. Doświadczam jej nieustannie, jest społeczna.
A jednocześnie nie znam częściej tłumionej niezgody niż kobieca.

Co właściwie się dzieje, kiedy z wspinających się na drzewa dziewczynek zmieniają nas w dobrze wytresowane kobiety? Czy nadal jesteśmy sobą?

Jesteście?

Piasek

Piasek

marble garden by Katachreza

Twój ogród w dużym zbliżeniu staje się nagrobny, a liście z marmuru. (Mam trochę niepotrzebnego języka, jak pamiętasz, służy mi do niemówienia, toteż piszę. A tak spytam: – Na kogo ja Ci wyrosłam, na siebie? Badania robię sobie na entropię, znów wysoka. Znikam.)

Jest pora płowienia. Wszystko już dojrzało.

Tak niepostrzeżenie przesypałaś nam piasek z piaskownic do klepsydr. Wyjadłaś rtęć z wszystkich termometrów. Srebrne nitki.

(A pamiętasz śmiechy? Jako pięciolatka dałam w twarz pani przedszkolance, gdy kazała mi samej zawiązać buciki. Pamiętasz, jak mi się wtedy zaczynało życie? Głupio mówić, ale też będę śmiertelna.)

Dziewczynka bez decorum musi znaleźć przejście. Atari schowane na strychu razem z pudłem zdjęć z pogrzebu babci, zmarła, kiedy byłaś ze mną w ciąży, więc jak Ty, jestem wrażliwa na lipiec; czy ja jestem Twoją żałobą po mamie? Twoja zetlała sukienka, jej sweter. Dołożyłam po cichu ubrań moich dwóch pokoleń. Zawsze więcej życia.

Zestarzało nam się to nasze tutaj równolegle, popatrz. Deklinujesz mi się smutno i z błędami; niepewna końcówka. Czy ja to aby równie dokładnie pamiętam, jak Ty zapomniałaś?

Okruszki

Okruszki

Mama by Katachreza

Byłam dawno i daleko od szosy.
Matka jest tylko jedna i od tego pisania o niej mi zachorowała. Niepoważne i nieodpowiedzialne, z wysoką zawartością stanu przedzawałowego, bo taką miała, zdaje się, diagnozę. A zawały wcześniej już 3 i mało miejsca na nowy.

Biegłam samochodem tych sto kilometrów w głąb mapy, jak do prania zostawionego na deszcz. Byle zdążyć, więc jak za każdym razem. Biegłam z egoizmu, wiecie, jeszcze nazbierać słów i historii, żeby zostało mi na później, bo ciągle tak mało, będzie manko, czarnobyl, gdy mi ciebie zabraknie. Taka racjonalna gospodarka przyszłościami, kiedy zbiegają się w praniu, rozstajne, a człowiek lubi się przygotować, pożegnać. Gdy ja tymczasem zbiegam w praniu dowolną część garderoby, w gorącej wodzie kąpana, liofilizuję bawełnę i palę non iron każdego dnia. Najładniej w życiu zmniejszyłam sweterek Agusi, przyjaciółki mojej, wełniany i śliczny, jakby z samego merynosa zstąpił. Kiedy go brałam do ręki, posiadał praktyczny rozmiar 38, a kiedy go wyprałam, pasował mi akurat na pięcioletnią córkę pierworodną, co oznacza, że wszystko jest po coś, ale nie każdy się w to potem zmieści. Nie mam dziś jednak w tamtej, ani w żadnej innej sprawie zdania ułożonego chłodno, po charciemu, pyskiem w zwierzynę. Bo jak ja z tą mamą wrócę, w arystokratycznie chudych zębach, skacze mi wszystko, aportuje, jakbym koronkę z nitki Ariadny robiła. Wieńcową. A zawsze, pamiętajcie, najpierw przędę powietrze.

W starym szpitalnym parku wiewiórka pokazała nam szóstkę Tarzana, bieg z drzewa, na trawę, na drzewo, na wierzchołek drzewa, skok na drugi, na trzeci wierzchołek, zniknięcie. Upał zminiaturyzował pobliskie więzi rodzinne i wzbudzał poczucie kompotu na nadchodzący obiad, bo kuchnia była otwarta na swoich pacjentów, podobnie jak odpowietrznik toalety i okna. Piękna pani ordynator opalała się przed wejściem na krześle, z notesem i wykresami temperatur na udach. Weszliśmy wezbraną falą odwiedzin i już po chwili wszystkie pacjentki z pokoju mamy chciały mieć takie córki i wnuczki. Co do ojca – nie wiem, oddziałowa wymieniła z nami przypowieść, że jak chłop w domu, robić nie ma komu, co mogło oznaczać rezerwę.

W ten krótki moment naszej radości i ulgi postanowiłam zabrać mamę do internetu, bo jeszcze nigdy nie była. Choć widywała w moim komputerze. Kiedy rozmawiałyśmy w niedzielę, szpitalną i białą, tak się jakoś zmówiło, że poszukam w internecie i znajdę rzeczy różne blisko domu rodziców, a tu mama pyta – jak znajdziesz, myślałam, że internet jest tylko o Poznaniu. Bo mama wie, że ja jestem z Poznania i z internetu. Więc zrobiłam mamie zdjęcia, żeby wziąć ją do internetu za życia i niech sobie tutaj u mnie pobędzie. Lata darła pierze, niech teraz posiedzi.

A po drodze od siostry uzbierałam przypadkiem okruszków z przeszłości mamy na jedno malutkie wspomnienie, w którym dotąd nie byłam. Dzwoniła do domu stara koleżanka mamy z niegdysiejszej pracy, zapytać, co z mamą. Bo całą noc jej się wczoraj śniła. A z tatą nie da się nic pogadać. (Kiedy ją słyszy, pogłębia mu się wada słuchu i odkłada telefon.) Mówię, witam się, choć koleżanka zalazła mi za skórę rok temu, kiedy zawiozłam do niej mamę i usłyszałam oblane kwaśnym śmiechem: – Ooo, poprawiłaś się! Kobieta to powinna być szczuplutka, pamiętaj, ja całe życie byłam szczupła. (na szczęście już nie jest). Więc mówię przez telefon, witam się, wyjaśniam, że chora szpital serce. Pani się przejęła, mówi, my jesteśmy takie przyjaciółki, ja bez mamy nie mogę, tak mi się śniła, a ja się tak źle czuję, jak mi w nocy kołowało w głowie, jak mi krew buchnęła, a lekarz mi mówi, że to dobrze, pani. Bo bym sobie więcej narobiła, jakby mi ta krew nie buchała. Ciągle bucha.

I tak mnie jeszcze parę minut pytała o mamę historiami o sobie, a ja podziękowałam za te miłe pozdrowienia i obiecałam, że przekażę. I z siostrą starszą przekazałyśmy mamie wszystkie słowa i wyrazy, śmiejąc się trochę, że dziwne były, bo przyjaciółki w nich było o wiele więcej niż mamy. Mama się uśmiechnęła, że tak to już jest, bo kobieta samotna, ma wnuka w Niemczech. A siostra mnie w domu oświeciła co do zarania tej niesymetrycznej znajomości, między przyjaźniącą się i przyjaźnioną. Koleżanka z pracy przez lata PRL-u co miesiąc starannie umawiała się z mamą na wspólny wyjazd PKS-em na zebranie do głównego biura Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej, w której pracowały jako zlewniarki. Sama jednak nigdy tym autobusem nie pojechała. Po jakimś czasie siostra odkryła, że koleżanka mamy jeździ dwie godziny wcześniej, z torbami placków i tortów, które wiezie dyrekcji w bezinteresownym geście sympatii międzyludzkiej, jak czas pokazał, monetyzowanym rokrocznie w formie nagrody dla najlepszej pracowniczki. Kiedy siostra odważyła się powiedzieć to mamie, mama powiedziała krótko: – Wiem o tym. I dalej starannie jeździła swoje dwie godziny później, z tak ładnie pustymi rękami, żebym mogła wiedzieć o niej coś więcej i może zrozumieć, dlaczego nie zabrałam kredek bambino przez rozbitą szybę kiosku Ruchu w naszej wiosce. Choć byłam wystarczająco dziewięcioletnia i trzymałam je w lekko przeciętej szkłem ręce. Ale odłożyłam na miejsce.

Jutro mama powinna wyjść ze szpitala, ale zupełnie nigdy nie jestem pewna, czy żyje. I czy Wy też tak macie, że czasami albo często boicie się trochę. O kogoś, o coś.

Bo ja się na przykład momentami boję.
I myślę, że naprawdę we wszystkim chodzi o to, żeby zdążyć.

Dziewczynka orwo kolor

Dziewczynka orwo kolor

city colors by Katachreza

Wydarzam się teraz trochę częściej. Znowu. Odrosłam sobie jak ogonek zwinki, porzucona przez siebie w czasach zagrożenia. Zachłannie zbieram  kolory. Nowe i używane.

Nierealnie różowy niedopałek, pół spranej tęczy dziecięcych koszulek, trzy chude kolorowe torebki spięte żółtym paskiem, przejrzałe truskawki, ogórek, maślana zieleń sałaty cukrowej.

Staranne nazwy owoców i warzyw na brudnych straganach, w biegu skanuję kartoniki kodowane flamastrem. Ziemniak polski. Nasza truskawka. Wiosna importowana powoli przechodzi w krajową; nad rynek wraca zapach identyczny z naturalnym, ciepła zapowiedź leciutko sfermentowanych wieczorów.

Kalendarz stojący w miejscu znowu ruszył, mój ojciec jeszcze raz kosi pierwsze w roku wysokie trawy i udziela się towarzysko w przykościelnym Towarzystwie Dobrej Śmierci; jest to rodzaj ćwiczeń. Mama sieje, żeby zebrać, ale jak co roku nie wie, czy człowiek tego groszku, buraczka dożyje; ze mną udało jej się już trzydzieści sześć razy, z moją siostrą już ponad pięćdziesiąt. Więc groszek kolisty. Wszystko gotowe, ojciec wynosi na słońce garnitur z pięćdziesiątej rocznicy ślubu, ma wystarczyć. Mama ciągle nie wie, w co się ubrać.

Ja wyszłam z ich domu przez sklep z pamiątkami. I szafę czarnych ubrań. Powolna wylinka ze spranego płaszcza Konrada; wyrosła mi świeża turkusowa skóra, czuję się zabliźniona jak nigdy dotąd. Dostałam konwalie od E. i bzy od Zuzanki. I starą ulicę ciężko pachnącą upałem i dzikimi kwiatami, pomyłka dzielnicy i przepowiedni deszczu dziś jeszcze na moją korzyść. Jest noc śpiewających ptaków, dopiero teraz odzyskują przestrzeń. Rozumiem je dobrze. Słucham ich kosztem snu, płacę nim za wszystko, ale mnie też dopiero teraz słychać.

Moje niedaleko od szosy. Moje smutne. Moje miejskie grzebanie w śmietniku dnia. Mój brak ogrodu. Kolory jak krople do oczu. Pozdrawiam Was, drodzy ludzie. Jestem sobie. Blisko.

Buciki

Buciki

Il Nido by Franco Matticchio

Czy zastanawiacie się czasem, co wyrośnie z Waszych dzieci? I co z Was samych wyrosło? Bo ja się mocno zastanawiam.

Kiedy tak chodziłam po Pradze w zeszłym odcinku, to wykonałam sobie nieodpłatną refleksję w zakresie świadomości własnej. Że właściwie nie jestem dzieckiem. (lat 36, wiem, że refleksja może wydawać się nieco spóźniona). I że jestem dorosła. (już połowę życia jestem dorosła). I że jestem rodzicem. (od prawie 15 lat jestem rodzicem). I że jakbym szarpnęła się intelektualnie na zmianę perspektywy i zaczęła patrzeć w przyszłość, zamiast w przeszłość, to byłabym trochę mniej zdenerwowana. I może mniej zmęczona. I mniej przygnębiona również.
I jeszcze pomyślałam sobie, zajadając wiaderko lodów (śmietankowe z parmezanem, przypominam), że chyba tych wszystkich fajnych rzeczy, których nie dostałam zasadzonych porządnie w głowie, jak pelargonii (w umywalce), mogłabym dorobić się sama. I tak je mieć i dawać sobie i własnym dzieciom i całej rodzinie. I w taki prosty sposób zmienić. To, co się da zmienić. Bo to, czego się nie da zmienić, wygląda na skamieniałe jak mydełko Fa znalezione w ręcznikach rodziców po jakichś 20 latach. I można to ewentualnie spróbować wymydlić, ale jest ryzyko, że potrwa zbyt długo i pokaleczy ręce nawykłe do opatrywania ran komentarzem.

Już po powrocie – miałam testowe nieprzyjemne przeżycie wewnętrzne. W domu rodziców, skąd odbierałam dzieci, ojciec usilnie mi coś próbował opowiedzieć. Jakąś historię rozgrywającą się na przestrzeni lat pięćdziesięciu, w kilku kartografiach o niejasnym zarysie granic państw ościennych, w języku i czasie zaprzeszłym. A ja, trzydziestosześcioletnia, nie słuchałam go, odsunięta i niechętna. Bo wciąż jestem na niego zła. Za to, jaki był dla mnie, kiedy byłam mała i duża trochę już też. I miałam ochotę mu to wykrzyczeć trochę, no ale nie wykrzyczałam i chyba tak jest lepiej. I chciałabym już odwrócić w sobie tę historię do końca, wyrosnąć z niej całkiem. Odebrać drugi dowód osobisty i wyprawić sobie osiemnastkę. I dobiec, dojść do siebie. Samej. Podpisać w sobie porozumienie bezstronne, zlikwidować barierki, wstawić większe okna, wybetonować trwały podjazd, ale bez wojny z szatanem, światem i ciałem.

Muszę tylko zastosować do siebie tę praską refleksję. Nie tam, nie w domu rodziców. Bo ja tam już nie mieszkam. Mieszkam tutaj.

Tutaj sobie będę siebie robiła. I rodzinę i teraźniejszość i przyszłość.
Sprzątam.
Ale tym razem swoje rzeczy. Tylko i wyłącznie swoje. Segreguję i wyrzucam albo zostawiam. Przepakowuję się do mniejszej torebki. Do której mieści się mało i trzeba to wybrać starannie. Czy wszystko co moje, warto nosić ze mną. Na początek wyplułam kamienie, które nosiłam latami, żeby się nie zająknąć na żadne niewygodne tematy. Są już białe.

I dociera do mnie, jak fala gorąca, że jestem tak bardzo kochana. W moim tutaj. I że ja – tak kocham.

Ale numer.

Jestem kochana. Podziwiana. Wielbiona. Dla mnie, słabej od wróżonego nieudania się, morderczo niepewnej kobiety, której nieosiągalny świat pokazywano na słabym żółwiu z piasku, i zawaliło się, to wielkie odkrycie. Że to ja jestem światem. Pozwalam sobie na to, żeby to do mnie całkowicie dotarło. Nareszcie. Bo bałam się słuchać. I komplementów. Wolałabym same złe rzeczy, wiadomo, w nich jak ryba w wodzie, do zadławienia się powietrzem. A tu miłość mojego życia. Zaczynam rozumieć, co do mnie mówiła. I mówi. Nie przestaje. Jestem z miłością mojego życia. I chce mi się śmiechu. Po kolana. Najbardziej na świecie lubię się śmiać.

A wspominałam, że kiedy smarkaty kolega z późnej podstawówki wiózł mnie smarkatą komarkiem z wyprawy na leśne dzikie czereśnie, to mnie zgubił i nawet nie zauważył? Wjechał w dziurę w leśnej drodze, podskoczyliśmy, ja zawisłam w powietrzu, komarek wyjechał spode mnie, kolega pojechał sobie spokojnie dalej, a ja, walnąwszy awersem o glebę – zostałam w lesie, a następnie grzecznie wróciłam pieszo.

Tak od tego układania sobie przypomniałam. I od śmiechu mnie boli.

Miałam zapytać – jak się właściwie hoduje dzieci w Waszej rodzinie?
Rodzic – wersja czujny bernardyn z baryłką ovomaltiny, wykopujący ofiarnie przychówek spod zaspy kilkanaście razy dziennie? Czy raczej myjnia ręczna bezdotykowa, samo wyszło, to samo wróci? Jak Was wychowywano? Jak lepiej? Jak teraz, kiedy na drodze 997, 112, wilcy? Jak ogarniać codzienność, pochwały i smutki, do kiedy wycierać po kąpieli, od kiedy stawiać na samodzielność, jak się rośnie w matczynej nadgorliwości, a jak na głębokiej wodzie, co w tym ważne? Jak to z Wami było?

Mój starszy brat na przykład z podróży po Europie Zachodniej regularnie przywoził dla swojego dwu- trzyletniego synka odżywkę mleczną Hipp w puszkach pięciokilogramowych. Późnopeerelowski synek wypasany na zachodniej odżywce rósł w oczach, również po odstawieniu odżywki.

Mój ukochany bratanek, którego tu serdecznie pozdrawiam, w wieku lat piętnastu był już wyższy od taty, a osiemnastkę świętował ze wzrostem grubo przekraczającym 2 metry, oraz numerem buta obsługiwanym wyłącznie przez firmy szyjące obuwie na wymiar i Reeboka. Co zbiegło się w czasie z przyswojeniem przeze mnie wymaganych języków obcych, dzięki czemu o wiele lat za późno udało nam się rodzinnie ustalić na opakowaniach odżywek Hipp, recyklingowanych na strychu rodziców do przechowywania śrubek, iż pierwotnie zawierały odżywkę białkową Hipp dla kulturystów. Co mógł komunikować obrazek kulturysty na pudełku, ale nie musiał, niegdyś pochopnie uznany za dobrą wróżbę dla prawidłowego rozwoju małego polskiego chłopczyka.

Kontynuując rodzinną tradycję odpowiedzialnego chowu potomstwa, daję wikt i opierunek wysokiej jakości w gatunku pierwszy bernardyn rzeczpospolitej, leczący zanim choroba, co również obecnie zmieniam, gdyż zmęczyłam siebie i materiał genetyczny, który się nieco wstąpił nerwowo. W tej zresztą materii i okoliczności towarzyszącej, jak niektórzy z Was już wiedzą, moja droga Zuzanka zapewniła mi ostatnio fantastyczny wstrząs sezonu.

Wykonując z Zuzanką sporadyczny transfer najładniejszych ubranek dziecięcych, przekazałam niedawno dla jej córeczki śliczne jesienno-wiosenne buciki, z których moja córka zasmucająco szybko wyrosła, choć niekarmiona przecież odżywkami Hipp.

W dniu dokonania cesji obuwniczej odebrałam od Zuzanki uprzejmy telefon z pytaniem, czy mam jeszcze jedną parę takich bucików, co uznałam za komplement i dowód, że buciki się podobają. Zostałam jednak ponownie odpytana, czy nie mam drugiej pary takich samych. Żeby dało się dobrać dwa buty tego samego rozmiaru do pary. Bo jeden z przekazanych jest w rozmiarze 24/25, a drugi 26/27.

Otóż nie miałam drugiej pary. Moje dziecko chodziło dzielnie w dwóch butach różnego rozmiaru całą jesień.

Więc pocieszam się, że może nie jestem znowu taka nadopiekuńcza.

Wycie i czas

Wycie i czas

Lizbona by Katachreza

Drogi Pamiętniczku, przeszłam maleńki kryzys, na piechotę i bez butów. Jeszcze idę.

Od stycznia najczęstszą moją rozrywką były wzmożone wizyty u lekarzy dziecięcych. W najgorętszym okresie średnio 3 wizyty tygodniowo. Oraz badania. Na wszystko. Brakowało doprawdy już tylko szczepień przeciwko wściekliźnie. Mojej.

W ramach szeroko pojętego wypoczynku od tego wspaniałego rytmu życia, od zeszłego poniedziałku miałam na stanie pięciolatkę o stabilnej temperaturze 39’C, co trochę odebrało mi chęć do pisania i innych wyskoków na margines codzienności. Po pierwszej nocy spędzonej przez nas oboje na okładaniu rozpalonego ciałka mokrymi, zimnymi ręcznikami, bo leki nie dawały rady, słabiutka córeczka poinformowała lekarkę na wizycie domowej, że “rodzice zrobili wszystko, co mogli”. Co było szalenie miłe, aczkolwiek nie powstrzymało infekcji, jaka szkoda.

Po przejściu znanych wszystkim etapów pt. gorączka, większa gorączka, naiwne użycie leków antywirusowych, zapalenie gardła, zapalenie oskrzeli, antybiotyk, wczoraj udało mi się rzutem na taśmę odstawić podleczone nieco dziecko do dziadków, żeby rekonwalescencja odbyła się pod zapasową parą skrzydeł. I żebym pierwszy raz od roku pobyła bez dzieci dłużej niż kilka godzin w pracy. Przynajmniej 3 dni. Albo 4. Albowiem oszaleję. Kocham ogromnie moje dzieci, ale jeszcze dzień i zaczęłabym chodzić po ścianach. W wyniku ukochanego szczebiotu sumarycznie z mniej ukochanym kaszelkiem, infekcją, kontuzją, rehabilitacją i autoimmunologią.

Niestety, ach niestety, sama to sobie jeszcze wyolbrzymiam i wkładam na plecy w całości, dorabiając na posadzie domowego Atlasa, zrzędliwego ciecia od przyrośniętych do barków rzeczy drobnych i niespektakularnych. Kula ziemska kurzu i wirusów 24h? Ja, ja! Mam jakiś taki kłopotliwy instynkt macierzyński aka poczucie odpowiedzialności, które nie pozwalają mi podczas pielęgnacji chorego dziecka opuścić powierzchni mieszkania dalej aniżeli na balkon, nawet jeśli w domu jest reszta rodziny, wypoczęta i chętna do zastępstwa. Czy Wy też macie taki syndrom? Nikt ach nikt nie rozpozna niuansów kaszelku. Nikt jak ja. Co jest oczywistą nieprawdą i powinnam dać sobie siana, ale nie umiem, nie umiem spać, gdy nie śpi ktoś. Jak już zaśnie, to też nie umiem. Szkoda, bo jakby trudno się wówczas zregenerować ma kolejne 24 h.

Obecnie, na fali szeroko pojętych porządków wiosennych (with love for EZimno, Zakurzona, Bebeluszek, AlcydłoZorkownia, Zuzanka, Chuda i Kaczka, u których pilnie pobieram nauki, jak być sobą i nie zwariować), staram się wybić na niepodległość, sprzątam strychy i piwnice w głowie, przeglądam się w lustrze, przechodzę wylinkę z ochronnej czerni w kolor, odkurzam marzenia i pomysły i zatrzymuję się na sobie, żeby poczuć, a nie tylko wiedzieć, że jestem szczęśliwa. To znaczy: sobą. I ukułam sobie doraźne hasło na czas wielkich życiowych porządków w głowie:

“Nie wylewaj kobiety z kąpielą, bo zatka rurę.”

I mimo wszystko i aż – spróbuję na tych kilka niewielkich dni wyodrębnić się, oddzielić się od dzieci, na moment, żeby przypomnieć sobie, jaką jestem sobą – niematką. Bo zwagarowałam z siebie mocno, aż wstyd.

W ramach porządków przywracam rzeczom i wspomnieniom właściwą miarę, traumy maleją, kiedy nakłoniona przez Was, odwracam się od rzucanego przez nich gigantycznego cienia, którym kładły się na moim wszystkim, co dobre i co kocham.

Idąc za ciosem, przez ten zaledwie jeden dzień w domu rodziców, ale spędzony po wielu miesiącach niewidzenia się, po tygodniach odwracania starego kota ogonem tu, na blogu, przyglądałam się przetartemu obrazowi rodzinnego gniazda i ważyłam, ile we wspomnieniach ciągle żywych zadr, ile moich łatwizn i przeoczeń, ile pobieranego przeze mnie dodatku kombatanckiego za nie-takie-jak-trzeba dzieciństwo. W ogrodzie świeżo zasadzone w umywalce bratki, ale poza tym wszystko jakby mniejsze. No i nowa spłuczka.

W głowie mam przy tym równoległy, wcale nie tak radykalnie odmienny wątek. W tle tli się, iskiereczka mruga, straszny żal, że mam tak dobrze, zwykłe wycie i czas, podczas gdy wysoko zorganizowana kultura bakterii ze szczepu homo sapiens, który przedłużam i na który łożę swoim DNA oraz utraconymi godzinami snu, wciąż jest w stanie podejmować w swoim własnym obrębie prymitywną wojnę i beztrosko, rozrzutnie pobierać daninę z ludzi. I dlaczego jedynym i najdalej cywilizowanym gestem, na jaki stać nasz gatunek, jest umiejętność antycypowania ofiar w kobietach, dzieciach i starcach? Pamiętacie? Widzicie? Nim wydarzy się wojna, nim zginą, nim stracą wszystko, wspaniałomyślnie to przewidujemy. Media troskliwie kolportują spodziewane miłosierdzie w wąskim zakresie: przyszłą akcję humanitarną przepowiadają teledyski z żyjącymi kobietami, starcami i dziećmi i napisem: oni niebawem stracą domy, majątek, rodzinę, zdrowie, życie, wpłacajcie datki a konto przyszłej katastrofy, której niestety nie zdecydowaliśmy się odwołać.

Dlaczego humanitarne są u nas tylko akcje?

I jak do tego doszliśmy od Wielkiego Wybuchu, który szczęśliwie nie był jeszcze podzielony na działki i którego atomy nie były objęte prowizją biur nieruchomości. Od całkowitego nieistnienia pojęcia własności do ścisłej reglamentacji dóbr i spontanicznego ucisku. A reglamentacja, niestety, sięga aż po życie i zdrowie, fraszka doprawdy, czuję się z każdej strony zbudowana, machnęliśmy sobie rodzaj Atlantydy do politycznej gry w statki, to jaki kraj zatopimy w przyszłym semestrze?

Ach, a leć, a piej, zaginął ośrodek dyspozycyjny mózgu w naszej cywilizacji, czy ktoś może pomóc mi go zlokalizować? Bo mam przemożne uczucie, że zamiast rozwoju gatunku odbywa się u nas podejrzany moralny product placement, lekcje historii z przeszłych wojen i zwijanie drutu kolczastego z tych obozów zagłady, które splajtowały, wspierają cichaczem konieczność dziejową przyszłych ofiar, bo tak już mamy, biedactwa, że lubimy sobie kogoś co parę lat wybić, pamiętając oczywiście o wieńcach z goździków na poprzednim nieznanym żołnierzu. Tak, gdzieś tam pałęta się pod nogami nasze człowieczeństwo, i pantofelek milszy mi jest od niego, a kto go zgubił – nie wiem.

Więc mam kulkę w brzuchu, za dzieci nasze i Wasze. Ich świat jednokrotnego wyboru wciąż ma wysoką gorączkę.

Chciałabym bardziej ludzkiej ludzkości, czy ona też mogłaby wykonać mniej krwawe wiosenne porządki i zmierzyć się z sobą jakoś bardziej bezpośrednio?

Jak dajmy na to – człowiek z drugim człowiekiem? Myślicie, że można do tego doprowadzić?

Nie myślę w żadnym sensie – politycznie, brakuje mi tego zmysłu, myślę raczej ogólnoustrojowo, jak zwykła mała bakteria, jak niekonieczna część chorego społeczeństwa. I chyba mocno – jako kobieta i matka. Taka nieparlamentarna w czułości i ocalaniu.

Czy można byłoby – przestać toczyć pianę i wojny? Którędy droga? Wiecie? Wiemy to?