Wycie i czas

Wycie i czas

Lizbona by Katachreza

Drogi Pamiętniczku, przeszłam maleńki kryzys, na piechotę i bez butów. Jeszcze idę.

Od stycznia najczęstszą moją rozrywką były wzmożone wizyty u lekarzy dziecięcych. W najgorętszym okresie średnio 3 wizyty tygodniowo. Oraz badania. Na wszystko. Brakowało doprawdy już tylko szczepień przeciwko wściekliźnie. Mojej.

W ramach szeroko pojętego wypoczynku od tego wspaniałego rytmu życia, od zeszłego poniedziałku miałam na stanie pięciolatkę o stabilnej temperaturze 39’C, co trochę odebrało mi chęć do pisania i innych wyskoków na margines codzienności. Po pierwszej nocy spędzonej przez nas oboje na okładaniu rozpalonego ciałka mokrymi, zimnymi ręcznikami, bo leki nie dawały rady, słabiutka córeczka poinformowała lekarkę na wizycie domowej, że “rodzice zrobili wszystko, co mogli”. Co było szalenie miłe, aczkolwiek nie powstrzymało infekcji, jaka szkoda.

Po przejściu znanych wszystkim etapów pt. gorączka, większa gorączka, naiwne użycie leków antywirusowych, zapalenie gardła, zapalenie oskrzeli, antybiotyk, wczoraj udało mi się rzutem na taśmę odstawić podleczone nieco dziecko do dziadków, żeby rekonwalescencja odbyła się pod zapasową parą skrzydeł. I żebym pierwszy raz od roku pobyła bez dzieci dłużej niż kilka godzin w pracy. Przynajmniej 3 dni. Albo 4. Albowiem oszaleję. Kocham ogromnie moje dzieci, ale jeszcze dzień i zaczęłabym chodzić po ścianach. W wyniku ukochanego szczebiotu sumarycznie z mniej ukochanym kaszelkiem, infekcją, kontuzją, rehabilitacją i autoimmunologią.

Niestety, ach niestety, sama to sobie jeszcze wyolbrzymiam i wkładam na plecy w całości, dorabiając na posadzie domowego Atlasa, zrzędliwego ciecia od przyrośniętych do barków rzeczy drobnych i niespektakularnych. Kula ziemska kurzu i wirusów 24h? Ja, ja! Mam jakiś taki kłopotliwy instynkt macierzyński aka poczucie odpowiedzialności, które nie pozwalają mi podczas pielęgnacji chorego dziecka opuścić powierzchni mieszkania dalej aniżeli na balkon, nawet jeśli w domu jest reszta rodziny, wypoczęta i chętna do zastępstwa. Czy Wy też macie taki syndrom? Nikt ach nikt nie rozpozna niuansów kaszelku. Nikt jak ja. Co jest oczywistą nieprawdą i powinnam dać sobie siana, ale nie umiem, nie umiem spać, gdy nie śpi ktoś. Jak już zaśnie, to też nie umiem. Szkoda, bo jakby trudno się wówczas zregenerować ma kolejne 24 h.

Obecnie, na fali szeroko pojętych porządków wiosennych (with love for EZimno, Zakurzona, Bebeluszek, AlcydłoZorkownia, Zuzanka, Chuda i Kaczka, u których pilnie pobieram nauki, jak być sobą i nie zwariować), staram się wybić na niepodległość, sprzątam strychy i piwnice w głowie, przeglądam się w lustrze, przechodzę wylinkę z ochronnej czerni w kolor, odkurzam marzenia i pomysły i zatrzymuję się na sobie, żeby poczuć, a nie tylko wiedzieć, że jestem szczęśliwa. To znaczy: sobą. I ukułam sobie doraźne hasło na czas wielkich życiowych porządków w głowie:

“Nie wylewaj kobiety z kąpielą, bo zatka rurę.”

I mimo wszystko i aż – spróbuję na tych kilka niewielkich dni wyodrębnić się, oddzielić się od dzieci, na moment, żeby przypomnieć sobie, jaką jestem sobą – niematką. Bo zwagarowałam z siebie mocno, aż wstyd.

W ramach porządków przywracam rzeczom i wspomnieniom właściwą miarę, traumy maleją, kiedy nakłoniona przez Was, odwracam się od rzucanego przez nich gigantycznego cienia, którym kładły się na moim wszystkim, co dobre i co kocham.

Idąc za ciosem, przez ten zaledwie jeden dzień w domu rodziców, ale spędzony po wielu miesiącach niewidzenia się, po tygodniach odwracania starego kota ogonem tu, na blogu, przyglądałam się przetartemu obrazowi rodzinnego gniazda i ważyłam, ile we wspomnieniach ciągle żywych zadr, ile moich łatwizn i przeoczeń, ile pobieranego przeze mnie dodatku kombatanckiego za nie-takie-jak-trzeba dzieciństwo. W ogrodzie świeżo zasadzone w umywalce bratki, ale poza tym wszystko jakby mniejsze. No i nowa spłuczka.

W głowie mam przy tym równoległy, wcale nie tak radykalnie odmienny wątek. W tle tli się, iskiereczka mruga, straszny żal, że mam tak dobrze, zwykłe wycie i czas, podczas gdy wysoko zorganizowana kultura bakterii ze szczepu homo sapiens, który przedłużam i na który łożę swoim DNA oraz utraconymi godzinami snu, wciąż jest w stanie podejmować w swoim własnym obrębie prymitywną wojnę i beztrosko, rozrzutnie pobierać daninę z ludzi. I dlaczego jedynym i najdalej cywilizowanym gestem, na jaki stać nasz gatunek, jest umiejętność antycypowania ofiar w kobietach, dzieciach i starcach? Pamiętacie? Widzicie? Nim wydarzy się wojna, nim zginą, nim stracą wszystko, wspaniałomyślnie to przewidujemy. Media troskliwie kolportują spodziewane miłosierdzie w wąskim zakresie: przyszłą akcję humanitarną przepowiadają teledyski z żyjącymi kobietami, starcami i dziećmi i napisem: oni niebawem stracą domy, majątek, rodzinę, zdrowie, życie, wpłacajcie datki a konto przyszłej katastrofy, której niestety nie zdecydowaliśmy się odwołać.

Dlaczego humanitarne są u nas tylko akcje?

I jak do tego doszliśmy od Wielkiego Wybuchu, który szczęśliwie nie był jeszcze podzielony na działki i którego atomy nie były objęte prowizją biur nieruchomości. Od całkowitego nieistnienia pojęcia własności do ścisłej reglamentacji dóbr i spontanicznego ucisku. A reglamentacja, niestety, sięga aż po życie i zdrowie, fraszka doprawdy, czuję się z każdej strony zbudowana, machnęliśmy sobie rodzaj Atlantydy do politycznej gry w statki, to jaki kraj zatopimy w przyszłym semestrze?

Ach, a leć, a piej, zaginął ośrodek dyspozycyjny mózgu w naszej cywilizacji, czy ktoś może pomóc mi go zlokalizować? Bo mam przemożne uczucie, że zamiast rozwoju gatunku odbywa się u nas podejrzany moralny product placement, lekcje historii z przeszłych wojen i zwijanie drutu kolczastego z tych obozów zagłady, które splajtowały, wspierają cichaczem konieczność dziejową przyszłych ofiar, bo tak już mamy, biedactwa, że lubimy sobie kogoś co parę lat wybić, pamiętając oczywiście o wieńcach z goździków na poprzednim nieznanym żołnierzu. Tak, gdzieś tam pałęta się pod nogami nasze człowieczeństwo, i pantofelek milszy mi jest od niego, a kto go zgubił – nie wiem.

Więc mam kulkę w brzuchu, za dzieci nasze i Wasze. Ich świat jednokrotnego wyboru wciąż ma wysoką gorączkę.

Chciałabym bardziej ludzkiej ludzkości, czy ona też mogłaby wykonać mniej krwawe wiosenne porządki i zmierzyć się z sobą jakoś bardziej bezpośrednio?

Jak dajmy na to – człowiek z drugim człowiekiem? Myślicie, że można do tego doprowadzić?

Nie myślę w żadnym sensie – politycznie, brakuje mi tego zmysłu, myślę raczej ogólnoustrojowo, jak zwykła mała bakteria, jak niekonieczna część chorego społeczeństwa. I chyba mocno – jako kobieta i matka. Taka nieparlamentarna w czułości i ocalaniu.

Czy można byłoby – przestać toczyć pianę i wojny? Którędy droga? Wiecie? Wiemy to?

Straszna historia peerelu do użytku domowego

Straszna historia peerelu do użytku domowego

anamorphic portrait by Bernard Pras

W tych zamierzchłych czasach, w których stawialiśmy pierwsze kroki w za ciasnych bucikach i iskrzących się od nylonu rajtuzkach, w naszym kraju nie było jeszcze za wiele koloru, o czym świadczą wyblakłe widokówki i etykiety z oranżady dla jasności nazywanej oranżadą. Słowa były wtedy bliżej rzeczy, a oranżada sucha, ale przydawało to naszych szarym radościom jedynie blichtru i splendoru sewrskiej porcelany, wraz z jaskółką kapitalizmu tak pochopnie zastąpionej przez gosposie duraleksową zastawą, ładą i porządką. Errata, oczywiście porcelana była chodzieska, a w okolicy hojnie zdobiono barwną porcelanową stłuczką szare fasady klockowatych willi.

Nie należało wybrzydzać, a wybór był prostszy, gdyż pozbawiony wyboru, co bardzo dobrze robi narodowi. Naród wówczas szlachetnie polaryzuje sobie życie wewnętrzne z zewnętrznym, aby za wszelką cenę mieć jakikolwiek wybór i na krótko dojrzewa moralnie. Wzmaga w sobie wtedy kulturę i sztukę, bo nikt inny nie chce mu jej produkować, a także sprawnie powleka okolicę flegmą melancholii, zanim kilka dekad później bezrefleksyjnie usieje ją woreczkiem foliowym.

W tych właśnie bohaterskich czasach, od których naszym rodzicom rosły złote zęby, a w ogrodach rdzewiały nowe Syrenki, Trabanty, Fiaty i Wartburgi, mój ojciec był zmuszony wyposażyć dom w toaletę. Ze spłuczką, ponieważ kapitalistyczny świat prężnie rozwijał się także w dziedzinie defekacji i nawet obywatele bloku socjalistycznego chcieli po sobie dokładnie spłukiwać. A jak sobie spłuczesz, tak się wyśpisz, co przydarzyło się chociażby pierwszemu z brzegu Stalinowi, gdy ruszyła odwilż.

Istnienie toalet ze spłuczką w asortymencie skromnych sklepów z polskich wsi i miasteczek nigdy nie zostało ostatecznie udowodnione. Daremne i wieloletnie poszukiwania wreszcie pchnęły ojca do haniebnego czynu, który miał być zarazem rekompensatą za przywłaszczony przez partię wynalazek, który przewodniczącemu przyniósł patent i pieniądze, a ojcu order na czerwonej poduszeczce. O wynalazku wiem jedynie, że pozwalał na spawanie metalu pod wodą. W przypadku ojca domniemuję, że prawdopodobnie był kiedyś innym człowiekiem.

Wracając jednak do rekompensaty: któregoś letniego popołudnia ojciec mściwie wyniósł z zakładu pracy POM elegancki porcelanowy sedes z suchą kupą w środku. Spłuczka była co prawda zepsuta, ale jeszcze przez lata bardzo dobrze wyglądała. Z obawy przed pościgiem ojciec bał się zatrzymywać na niuanse w rodzaju pozbycia się bratniej zakładowej kupy przed okazaniem armatury spragnionej luksusu małżonce. Sedes z suchą kupą i zepsutą spłuczką udało się niepostrzeżenie przewieźć 10 kilometrów PKS-em, a potem na bagażniku starego roweru – wprost do domu.

Obiad był tamtego dnia trochę później niż zwykle, bo mama nieco zaniemogła podczas uroczystego oglądania łupów. Kiedy ustąpiło nieznaczne ochłodzenie stosunków w rodzinie, a złote rączki wykonały deinstalację fekaliów i biały montaż w nowej łazience, ojciec przestał wracać w rozmowach do tematu swojego skradzionego przez partię wynalazku. Uczciwie wyegzekwowana rekompensata za straty moralne służyła nam długo i dobrze, i tylko wyrafinowany gust mamy zablokował wiele lat później ostateczne przesunięcie sfatygowanego zdobycznego sedesu do funkcji kwietnika. Co nie chroni nas w tej historii od okazałej starej umywalki w zakątku ogrodu, z której miękko wylewały się latem nasturcje. Ale to była już zwykła ludzka odpowiedź na wannę z pelargoniami w ogrodzie sąsiadów.

Życie w modelu kickstarterowym

Życie w modelu kickstarterowym

Sorry by Banksy

Mam taki kaprys. Socjopatyczną zachciankę.

Żeby zmienić ustrój. Wykonać skromne działanie algebraiczne na kraju i ukrócić mnożenie się wydatków publicznych poprzez wyeliminowanie sektora publicznego. I poprzez konsekwentne zastąpienie go narodem.

Gdyż doszliśmy jakby do ściany i jest ona płaczu.

Nie myślę o komunizmie, socjalizmie, nie marzę o żadnych -izmach. Zauważam tylko surowo, że życie i zdrowie jest u nas obecnie najskuteczniej chronione i fundowane wyłącznie w modelu kickstarterowym.

Zrzucamy się gromadą, niespokojnym stadem na lekarstwa na raka, sztuczne nogi, płuca, operację serca. Zabezpieczamy najbardziej podstawowe potrzeby drugiego człowieka pospolitym ruszeniem, co w niemodnych słownikach określano współczuciem, miłosierdziem bądź czynieniem dobra. Bo nic więcej nie działa. Wyciągamy setki małych, słabych parasoli i śmieszni, ale nieugięci, stawiamy czoła nowym huraganom.

Co zdumiewające, naszych rozpaczliwie pierwszych potrzeb nie zabezpiecza państwo. Służba wypowiedziana zdrowiu. Lęk przed śmiercią mamy w tym kraju dwa razy: drugi raz – umierając, a pierwszy – słusznie bojąc się, że nikt nie zapłaci za to, abyśmy nie umarli.

Nie znam innych skuteczniejszych metod, aniżeli pomoc zwykłych dobrych ludzi.
Czy jest różnica między zrzucaniem się na realizację błyskotliwego projektu w http://www.kickstarter.com/, a cofundingiem życia?

Czy ja w tym potrzebuję państwa? I czy mogłabym uprzejmie zwolnić nasze władze, wyraźnie nie umysłowe? Chłopaki jakby nie są tanie w utrzymaniu, a mało obyte z naszą częścią rzeczywistości. Garną się do światła, i zawsze jest to światło przewodu pokarmowego. W dyplomacji skądinąd te same ruchy robaczkowe.

Więc bez państwa i władzy mam jakby więcej. Kraju, to co, może zabiorę Ci swoje podatki i wraz z resztą narodu zrzucimy się na autostrady?  Będą do końca roku. Lekarstwa – w prostym modelu: chorzy je dostaną. Jedzenie? W moim prostym modelu świat wygląda na taki, którego wystarcza dla wszystkich.

To jak? Zrzucamy się na projekt Polska ;>?