Mama

Kiedy byłam mała i wieczorami wstrzymywano dostawy prądu, mama opowiadała mi swoją tajemnicę. Tajemnica zaczynała się tak:

un
deux
trois
quatre
cinq
six
sette
huit
neuf
dix.

Dawno dawno temu, tuż po wojnie, w maleńkiej wiejskiej szkole był sobie pan kierownik szkoły, który uczył dzieci języka francuskiego. Nauczył je wszystkiego co umiał, a było to akurat liczenie do dziesięciu.

Mama jeszcze raz ślicznie liczyła do dziesięciu w wytwornym języku obcym i mówiła na koniec:
– Bardzo chciałam się uczyć.
A potem zmieniała temat.

Niedawno, jakieś dziesięć dni temu, uświadomiłam sobie, że nie znam ciągu dalszego. Ani bliższego. A dokładniej: pytałam o nie wiele razy, ale ich nie zapisywałam, nie słuchałam tak, żeby te wszystkie historie wziąć z sobą na później. Wydawały się takie nabite życiem, pełne cudzej codzienności, nie do zapamiętania, za gęste.

Ale mam coraz mniej czasu, muszę.
Wziąć historie, takie jak dają, jak je tam do siebie mówią, z płótna, niebielone, muszę je sobie schować na później, jeśli nie rozumiem teraz, żeby się było czym najeść, jak będę głodniejsza.

Zadzwoniłam do mamy i mówię: – Chciałabym odwiązać wstążeczkę deoksyrybonukleinową na Twojej głowie i zobaczyć Cię młodą, w czasach, kiedy wraz z Tobą biegały w zieleńszej trawie głodne koleżanki o smukłych charcich pyskach, samolubnie chciałabym Cię bliżej poznać, aby zrozumieć, w czym jesteśmy do siebie podobne. Zobaczyć, co przyniosłaś w fartuszku, a ja wzięłam. Mamo.

Więc włożyłam słuchawki w telefon, otworzyłam czysty plik w wordzie, zadzwoniłam do mamy  i naprawdę mówię: – Mamo, a kiedy Ty poszłaś do szkoły, bo chciałabym to sobie zapisać? Pamiętam, mówię, jak mówiłaś, mamo, że tuż po wojnie, w maleńkiej wiejskiej szkole był sobie pan kierownik szkoły, który uczył dzieci języka francuskiego i że nauczył je wszystkiego co umiał, a było to akurat liczenie do dziesięciu.

Na to mama powiedziała, w swoim wytwornym języku obcym matek z innego pokolenia:

– Po wojnie każdy wygadany był kimś, więc nikt się nie pytał, kim był przedtem kierownik szkoły. Nie wiem. Umiał liczyć do dziesięciu to i ja umiem. Poszłam do szkoły w 1947. Miałam wtedy 12 lat i przyjęli mnie do 6 klasy.Próbowałam uczyć się tego francuskiego sama, bo książka w szkole też była po francusku, a kierownik nic w niej przeczytać nie umiał, więc co mnie mógł nauczyć. Jak już mi zaczęło trochę wychodzić to składanie, czytanie, to akurat skończyła się siódma klasa, a z nią szkoła.

Chciałam iść uczyć się dalej, ale rodzice kazali iść do roboty. Tata był sołtysem, więc chodził po zebraniach, a wszystkim w domu zadawał robotę, bracia starsi w polu, ja w domu. Miałam 13 lat.

Jak skończyłam 15 lat, to już wiedziałam, co chcę w życiu robić i bardzo chciałam się uczyć szycia, żeby zostać krawcową, a miałam do tego smykałkę, po swojej mamie, babci Marcie. Lubiłam szyć, wyszywać, w domu była maszyna Singera. Chciałam iść do krawcowej we wsi na praktykę, a potem do szkoły, na kurs.

Krawcowa ze wsi, pani Senska, do której pojechałam rowerem zapytać, zgodziła się wziąć mnie na taką praktykę. Ale jak powiedziałam o tym rodzicom, była wielka awantura i nikt się nie zgodził. Ani ojciec, ani matka, ani starsi bracia. Za dużo godzin nie byłoby mnie w domu i za dużo godzin nie pracowałabym w gospodarstwie.

Ile ja łez wylałam, że się nie mogę uczyć. Ale mój tata, jak mówiła o nim moja mama, z urodzenia był urzędnikiem, co choćby gówna z nieba padały, weźmie rower i pojedzie do gminy, a dzieciaki muszą w gospodarstwie robić. Mama mówiła mu wiele razy, tyś zawód pomylił, ty musisz mieć ludzi pod sobą, tyś jest do zarządzania i urzędnik do pisania, a nie rolnik. Odkąd pamiętam, tata ciągle się w coś angażował, prowadził spółkę wodną, robił do spraw doskonałą dokumentację, chwalili go w gminie zawsze.

Żaden z braci też nie poszedł się dalej uczyć. Chociaż – mój brat Gieniu miał iść na cukiernika, w 1939 roku miał 14 lat, skończył podstawówkę. Przed wojną do ostatnich trzech klas, 3, 4 i 5-tej chodziło się po dwa lata. Kiedy wyszedł ze szkoły, miał iść na praktykę do brata mojego taty, piekarza w Wysokiej, ale wybuchła wojna, mieszkaliśmy bardzo blisko niemieckiej granicy, bo przecież była niedaleko, przed Piłą, i na nas szybko trafiło, jeszcze jesienią 1939 roku brata taty rozstrzelano w górach.

Tata przed wojną był sołtysem i od 1946 znowu, do 1954, do samej śmierci.

Tak zaraz po wojnie był krótko sołtysem Kowalski “nieczytaty niepisaty”. Lata się z niego tata śmiał, jak mu w gminie pokazali kartkę dyktowaną przez Kowalskiego, który dziecko w wiosce urodzone do urzędu zgłosił. I tak podyktował: “Zgłasza Kowalski, że się urodził mały człowiek”, żeby go zameldować, a to nawet nie był obowiązek sołtysa, tylko to położna robiła, spisywała akt urodzenia.

Tata umarł w 1954, miał boleści w klatce piersiowej, miał guz na płucach, chcieli operować, ale tata 3 razy uciekał ze szpitala. Nastała potem penicylina, mama od lekarza z Wyrzyska dostała receptę na penicylinę, do Piły, do sióstr zakonnych trzeba było jechać, no to pojechałam, dostałam, kupiłam, ale tata już był wykończony, i parę dni potem umarł.

Oni wszyscy przez tę wojnę poumierali, tyle bici, przeziębieni, tata był strasznie bity, trzy dni i trzy noce go trzymali w Białośliwiu w gminie Niemcy, w czasie wojny, w 1939 roku, jesienią go złapali.

Pamiętam, że wtedy do mamy przyjechał Niemiec, pan Fenska, spod lasu, mądry człowiek, przyjaciel taty. Zamówił wcześniej u taty cielaka, przyjechał do mamy odebrać, mama w bek, że taty nie ma, bo policja go zabrała, pan Fenska jak stał, tak powózką do Białośliwia ruszył i tata wrócił wieczorem, cały pobity, posiniaczony, że tylko na podłodze leżał. Już by nie żył, bo resztę chłopów zabili w lesie wtedy, pomnik stoi, nigdy go nie pojechałam zobaczyć, nigdy, lata temu bratanica pojechała, nazwiska mi powiedziała.

Tata wrócił.

Naszą rodzinę całą wyrzucili z domu, na Łąki się kazali przenieść, do Niemki, do pracy. Niemka miała jedno gospodarstwo, a nam się dostał drugi domek i chlewik obok, puste, pewnie kogoś stamtąd zabrali.

Tata do końca wojny pracował u tej Niemki, był uczony, dobrze gospodarował, krowy jej pozmieniał, bo na łące krowy mogą być 2 – 3 lata. Tata z Niemką jeździli zmieniać krowy na polne, tyle mleka miała potem, aż Niemcy myśleli, że Niemka ma jakiś romans do naszego taty, bo krowy takie ładne miała. Ale widzieli, że tata się zna, dali spokój, nawet mama miała krowę swoją, biedy nie mieliśmy, ale pracować trzeba było, ja też pracowałam.

A swoją pracę piętnaście lat później dostałam, już mężatka, dzieci odchowane, Ciebie jeszcze na świecie nie było, jak do domu przyszedł razem z moim bratem Polikarpem sąsiad, Władek Delekta, zapytać, czy ja się nie chcę dać do pracy, do zlewni mleka. Wcześniej pracująca Wandzia Frydryszek narobiła wielkiego manka, nakradła rolnikom deputatu z sera i masła, więc szukali kogoś na jej miejsce, a ja, córka starego sołtysa, miałam w wiosce jakieś poważanie.

W domu omówiłam, że warto spróbować, dzieci odchowane, co szkodzi. Pojechałam do Białośliwia z wnioskiem do mleczarni, do kierownika. Kierownik pyta, jakie mam wykształcenie, więc odpowiadam, że 7 klas podstawówki… a dokładniej, że 2 ostatnie klasy zrobiłam. Kierownik łapie się za głowę, jak ja chcę pracować, na co ja mu mówię, że z matematyki nie jestem taka całkiem tępa. Kierownik słucha i prosi księgową, żeby mi pokazała jak się wszystko w papierach robi, potem nauczą mnie jeszcze, jak samodzielnie robić próby na zawartość tłuszczu w mleku i zacznę pracę. Na próbę mam im po miesiącu przywieźć pierwsze samodzielnie wypełnione rejestry.

Nie umiem jeszcze mnożyć, ale doskonale czytam, dodaję i odejmuję, studiuję w specjalnej książce tabelę do przeliczania litrów i procentów i robię te rejestry dla całej okolicy w dwa dni, bez żadnego błędu, aż pani Jutka, księgowa z Białośliwia dębieje. Nikt już mnie więcej o szkołę nie pyta.

Taka to była historia i takie słowa w mamie, której byłam wierną stenotypistką, aż trzasnęło burtą o moją historię, bo przypomniałam sobie, że jako pięciolatka i później, uczyłam się szybkiego dodawania na litrach, wypłatach za mleko i deputatach serowych w rejestrach mamy. A jako dziesięciolatka i później zaczęłam zarabiać po 5 zł za solidne mycie wielkich basenów do mleka, do których po drabince wchodziło się w białych gumowcach, żeby przepaść na godziny szorowania i płukania szlauchem.

Mleczarnia kończy się drugą tajemnicą, dumą mojej mamy, nietkniętą przez wiele lat najdrobniejszymi zmarszczkami, piękną, gładką cerą. Kiedy wiele lat temu w podziwie wraz z przyjaciółkami z ogólniaka pytałyśmy na wakacjach moją prawie sześćdziesięcioletnią mamę, jakim cudem nie ma zmarszczek, wyznała, że to dlatego, że całe dorosłe życie myła twarz najlepszą prawdziwą śmietanką. Deputat przydał się nad podziw.

Ale najważniejszą tajemnicą mamy było pragnienie nauki. Wiedza.
I choć jak pamiętacie, kiedy pisałam doktorat, płakała do słuchawki kuzynce, że ja się jeszcze uczę, to ta sama nauka była jej własnym, najskrytszym marzeniem.

Nauczyłam się od mamy dwóch rzeczy.

Pierwsze – zaczynać pracę nawet wtedy, kiedy się jej jeszcze nie umie, bo nauczyć można się chwilę później. Trzeba tylko zacząć, jak ona. Robiłam tak za każdym razem, nie umiejąc żadnej z prac zaczynanych, ucząc się ich zawzięcie i całkiem biegle je potem wykonując.

Drugie – mówić językami, słyszeć obce języki, rozumieć, widzieć, jak się ze sobą splatają. Uczyłam się esperanto, łaciny, rosyjskiego, francuskiego, włoskiego i angielskiego. I podsłuchiwałam, smarkata, jak rodzina opowiada sobie tajemnice w wojennym niemieckim rodziców i uniwersyteckim niemieckim mojej starszej siostry germanistki, tajemnice w rodzaju “cukier puder schowany na szafie w sypialni”, bo w stanie wojennym strasznie wyjadałam cukier puder, obojętnie gdzie go schowano. Wojennego niemieckiego rodziców wystarczyło mi na swobodne liczenie punktów w tenisie stołowym podczas harcerskiego obozu w Bantikow w 6 klasie i zrozumienie, kiedy autochton informuje mnie, że jestem małą polską świnią, łaciny wystarczyło na samodzielne przełożenie Carmina Burana, reszty języków na kulturę, sztukę, i espresso doppio, esperanto do odkrycia, że Europa mówi językiem lego, do siebie mówię płynnym polskim, raz dwa trzy, próba mikrofonu.

Oglądam jedyne zdjęcie z dzieciństwa mamy i liczę po francusku do stu. Może świetnie byśmy się razem bawiły po jej komunii, ciekawe, jaki miała głos wtedy, jak i czy się śmiała. Nasze dzieci tyle nas dostaną. Zdjęć, filmów, całe archiwa życia, byle wystarczyło czasu na odtworzenie nas od początku, feniksów odrodzonych z cyfrowego popiołu, stosik zer i jedynek, może z jakąś jedną szóstką na świadectwie.

Ja prawie nic nie mam i dorabiam sobie słowami balkon, historiami most do czasu rodziców.

Nie zapobiegnę niczemu, co się stało kiedyś i co jeszcze się stanie, ale może uda mi się zrozumieć, skąd się wzięłam i po co tu jestem.