Niewidzialna Katachreza w 8 klasie

Dobra, szczerze:

Mocno prze偶y艂am spotkanie autorskie Agnieszki Kalugi wok贸艂 ksi膮偶ki “Zorkownia”.

Na sali byli wielcy ludzie. By艂 stawiaj膮cy etycznie na baczno艣膰 profesor Jacek 艁uczak, by艂 nieprawdopodobny Przemek Kowalik, by艂a ogromnie poruszaj膮ca Agnieszka Kaluga, byli przyjaciele wolontariusze, byli ludzie, kt贸rych bliscy odeszli w hospicjum Palium.

Nie zdarzy艂o mi si臋 dot膮d co艣 tak intensywnego w szeroko poj臋tych ramach spotka艅 z pisarzem. Pogranicze literatury i dokumentu, z jakiego wywodzi si臋 “Zorkownia”, sala pe艂na bohater贸w “Zorkowni”, wszystko to spowodowa艂o szczero艣膰 i uczciwo艣膰. Do 艣mierci.

Profesor Jacek 艁uczak i Przemek Kowalik za艣wiadczali 偶yciem. Agnieszka Kaluga za艣wiadcza艂a 偶yciem. Cz臋艣膰 nieobecnych za艣wiadcza艂a 艣mierci膮, co czyni艂o kilka spraw prostych i bezdyskusyjnych.

Nie wiem, czy pojmujecie, co si臋 wtedy dzieje.
Musia艂am pewnie, prowadz膮c spotkanie, powiedzie膰 mas臋 g艂upot. Z mokrymi oczami. 艢wiadoma, 偶e nie ma tu co popada膰 w literatur臋, cho膰 jest ona w “Zorkowni” bez dw贸ch zda艅 pi臋kna.

W艂膮czaj膮c si臋 w opowie艣膰 Agnieszki Kalugi o tym, ile intensywnego 偶ycia jest w hospicjum, profesor 艁uczak m贸wi艂 o opiece nie tylko medycznej, ale ludzkiej, jak膮 ofiarowuj膮 pacjentom hospicjum wolontariusze, i do kt贸rej wychowuje student贸w na swoim wydziale.

By艂a masa temat贸w do oswojenia. W pewnej wstrz膮saj膮cej mikroskali spotkanie oddawa艂o to, co dzieje si臋 z detalicznym czytelnikiem “Zorkowni”. Powolne, ale g艂臋bokie, radykalne uzmys艂owienie sobie, 偶e to wszystko istnieje. W贸zek istnieje, odle偶yna istnieje, rozpacz istnieje, cierpienie istnieje, 艣mier膰 istnieje. A ocalanie w cierpieniu jest kosmicznie proste i wymaga ca艂ej pot臋偶nej uwagi i czu艂o艣ci tych, kt贸rzy w cierpieniu towarzysz膮. Ocalanie w cierpieniu polega na ocalaniu cz艂owiecze艅stwa, ocalaniu ludzkiej godno艣ci, m贸wi艂 profesor 艁uczak, jak niesk艂adnie rekonstruuj臋, czerwona wtedy jak uczniak z emocji. 艢mier膰 musi da膰 si臋 znie艣膰 r贸wnie porz膮dnie jak 偶ycie, cierpienie potrzebuje czysto艣ci, troski, zadbania, pomocy. I jeszcze cierpienie potrzebuje – da膰 si臋 u艣mierzy膰. A cz艂owiek pod膮偶aj膮cy ku 艣mierci potrzebuje drugiego cz艂owieka. I jego woli obecno艣ci.

Komukolwiek towarzyszyli艣cie. Czyj膮kolwiek godno艣膰 ocalali艣cie kosztem w艂asnej wygody, spokoju, czyjekolwiek cierpienie wsp贸艂cierpieli艣cie. Komukolwiek pomagali艣cie nie艣膰 cia艂o, kt贸re boli. Czyj膮kolwiek r臋k臋 myli艣cie. Czyjkolwiek zapadni臋ty policzek ogolili艣cie, komukolwiek porz膮dnie uczesali艣cie w艂osy. Kogokolwiek histori臋 偶ycia wzi臋li艣cie do siebie na przechowanie.

To w艂a艣nie tyle, ile trzeba, i by艂o najlepsze, co mogli艣cie dla niego zrobi膰.

I pojawi艂a si臋 w rozmowie jeszcze jedna kluczowa sprawa. Sprawa, z kt贸r膮 po tym spotkaniu trzeba si臋 zmierzy膰 inaczej ni偶 zwykle.

Chodzi o elementarne zobowi膮zanie samego siebie do dobrego 偶ycia. Najg艂臋biej moralne, w najbardziej podstawowym, obowi膮zkowym stopniu etyczne jest 偶ycie pe艂ni膮 siebie. Bezkompromisowe, m膮dre, nieprzerwane d膮偶enie do w艂asnego celu. 呕ycie trzeba robi膰 i to jest masa zwyk艂ej, codziennej roboty, dowodzi艂 Przemek Kowalik, kt贸ry na w贸zku elektrycznym dotar艂 do Portugalii nad ocean, skaka艂 ze spadochronem, wybiera si臋 w贸zkiem na Woodstock, i kt贸ry uwa偶a, 偶e ludzie wsz臋dzie, na ka偶dym etapie naszej drogi, w ka偶dym miejscu, s膮 w przewa偶aj膮cej wi臋kszo艣ci pomocni i dobrzy, trzeba im jedynie pozwoli膰 to okaza膰.

Nies艂ychane by艂y te momenty spotkania, w kt贸rych Agnieszka Kaluga i profesor 艁uczak wymieniali kolejne wyczyny Przemka Kowalika, a on z u艣miechem odpowiada艂, 偶e no tak, tak w艂a艣nie zrobi艂. Pojecha艂. 呕e planuje nast臋pne wyjazdy.

Trudno w takiej perspektywie znale藕膰 najmniejsze usprawiedliwienie dla bierno艣ci w艂asnej i okopania si臋 w og贸lnej niemocy zrobienia.

Hospicjum poleca: 偶adna u艣miechni臋ta mg艂a oczekiwania, a偶 marzenia spe艂ni膮 si臋 same, ale spocona z wysi艂ku determinacja w 偶yciu w艂asnego 偶ycia. Morderczo pracowite wype艂nianie go tre艣ci膮 i sensem. W niczym innym sensu 偶ycia nie stwierdzono. Profesor 艁uczak powiedzia艂 wprost o rozpaczy umieraj膮cego, kt贸ry w chwili 艣mierci odkrywa, 偶e jego 偶ycie nie mia艂o sensu. Nie te wybory. Nie takie decyzje. 呕ycie – nie偶ycie.

Taka jest dla mnie mniej wi臋cej puenta spotkania: uprasza si臋 o przyj臋cie do wiadomo艣ci, 偶e sens 偶ycia nie zst膮pi na nas w formie wygodnej go艂臋bicy.

I z tym poleceniem s艂u偶bowym trzeba si臋 rozej艣膰 do dom贸w.

A w domu do luster.
I odpyta膰 si臋 z 偶yciorysu.

Ja si臋 przez tydzie艅 odpytywa艂am.

I tyle mi wysz艂o w kwestii sensu 偶ycia i takie rzeczy mnie bol膮, jak to poni偶ej opisuj臋 i nie ma to formy skr贸conej katalogowej prostej, lojalnie uprzedzam, oraz wielokrotnie ju偶 by艂o, r贸偶ni si臋 tylko tym jednym stawiaj膮cym do pionu spotkaniem.

Wi臋c jest tak. Nigdy nie by艂am najlepsza w zaznaczaniu w艂asnej obecno艣ci.

Widzicie to zdj臋cie z 8 klasy podstaw贸wki? No i gdzie jestem, wyp艂owia艂a od s艂o艅ca bia艂a blondynka o jasnej karnacji? Przypatrzcie si臋 dobrze. Zosta艂 ze mnie zaledwie zarys postaci w prawym g贸rnym rogu. Stoj臋 w g贸rnym rz臋dzie, sz贸sta od lewej, pami膮tka z ektoplazmy, troch臋 wi臋cej ni偶 dr偶enie powietrza.

Mo偶e dlatego z niedowierzaniem 艂owi臋 w艂asne odbicie w mijanych lustrach, szybach wystawowych. Niepewna, czy jestem. Jakbym niby 偶y艂a, ale bardziej mija艂a. Si臋. Z sob膮. Nie do ko艅ca 艣wiadomie kontroluj膮c 偶ycie.

My艣la艂am, wy艣wietl臋 si臋 艂adnie na kliszy tekstu. Siedz膮c wygodnie na kocyku piknikowym, a rozpostarty by艂by on na mowie trawie; s膮czy艂abym co艣 nie艣miertelnego z kubk贸w duraleks twardszych ni偶 ze spi偶u.

Ale mi jasna cholera psiakrew nie idzie. Nike nieustannie si臋 waha i ma okresowe spadki wiary w siebie. Od prekambru, w sukience z wiskozy. Skrzyd艂a, kiedy straci艂a r臋ce?

A przecie偶, psiakrew, cholera, 偶e wokatywnie znowu rzuc臋 przekle艅stwem, jako dziecko nie mia艂am tego w艂a艣nie jednego jedynego problemu: nie waha艂am si臋, czy pisa膰. Nie zastanawia艂am si臋 nad tym. W og贸le. Moja pewno艣膰 siebie by艂a wzruszaj膮co g艂upia i nie ma takich warsztat贸w, kt贸re da艂yby rad臋 przywr贸ci膰 mi j膮, tamt膮, odda膰 w formalinie, owini臋te w co艣 poca艂owanego. Bo ju偶 dawno nie 偶yje.

Pierwsz膮 powie艣膰 napisa艂am maj膮c lat czterna艣cie, mia艂a tytu艂 “Utkane z 偶ycia”, porz膮dny szkolny harlequin, niemal obyczajowy, ilustracje pisakiem, fabu艂a lu藕no osnuta wok贸艂 biografii w艂asnej. Powie艣膰 otrzyma艂a do r臋ki nauczycielka polskiego, wtedy 艣wie偶o po polonistyce. Zamkn臋艂a si臋 z ni膮 w pokoju nauczycielskim razem z reszt膮 grona pedagogicznego i przez jaki艣 czas zza zamkni臋tych drzwi dobiega艂o serdeczne i demokratyczne r偶enie. Moja powie艣膰 zawiera艂a lekko skandalizuj膮ce w膮tki romans贸w nauczycielskich, zdaje si臋, wcale dobrze trafione. Strasznie by艂am z tego dumna. 呕e si臋 艣miej膮. Lubi臋 roz艣miesza膰, da艂abym si臋 poci膮膰 za roz艣mieszenie widowni oraz czytelnika.

Lubi臋 te偶 pisa膰, jakby si臋 szybko jecha艂o, szajba tego rodzaju pojawia艂a si臋 cz臋sto w systuacjach egzamin贸w i konkurs贸w polonistycznych, wi臋c w efekcie wchodzi艂am do kolejnych szk贸艂 i na studia pobli偶em literatury, prequelami lektur, ponadnormatywn膮 dawk膮 stylu.

Podczas gdy oni wszyscy ode mnie nic nie zamawiali. I podoba艂o si臋, dop贸ki trwa艂 konkurs, a nast臋pnie m贸wili, 偶ebym wy艂膮czy艂a. Styl, metafory, j臋zyk. 呕ebym znikn臋艂a.

I tym jestem, cholera, psiakrew i ma膰, troch臋 zm臋czona. I troch臋 si臋 waham. Ale nie, bardziej jednak jestem tym zm臋czona.

呕e wci膮偶 tym dra偶ni臋. Cho膰 ju偶 prawie nie pisz臋. Ale dra偶ni臋. Metaforami w miejsce znormalizowanego druku, nieurz臋dowo zawi艂ym opisem, wielokrotnie z艂o偶onym zdaniem na tematy r贸偶ne. Patrz膮 na mnie jak na cholerny nenufar, za kt贸rym wlecze si臋 za r臋k臋 Toliboski J贸zef poezji, i boj膮 si臋, 偶e nanios臋 w ordnung must sein und zeit b艂ota w nogawkach. No stoj臋, cholera, m贸wi膮c te metafory, po jednej na styl i na hashimoto i znajduj臋 siebie nieco zdenerwowan膮, gdy偶 wraz z wyra偶an膮 w moj膮 stron臋 niech臋ci膮 odnotowuj臋 rujnuj膮cy w miar臋 up艂ywu czasu brak pewno艣ci siebie w mowie. Nie w pi艣mie, ale w mowie.
W mowie. No doprawdy, psiakrew, troch臋 szkoda.

Wybaczcie, ale znowu przesz艂o mi to par臋 tygodni temu ludzkie poj臋cie i uwiera jak kolec, drzazga, wyka艂aczka, szasz艂yk. Jestem niezmiernie psiakrew zasmucona, 偶e si臋 mnie przestrzega przed stosowaniem mnie w miejscach publicznych.

I jestem zasmucona, 偶e w wyniku wszystkich kl臋sk i nieszcz臋艣膰 r贸wnie偶 prowadz膮c spotkanie wok贸艂 “Zorkowni” s艂ysza艂am w g艂owie te nagromadzone przez ostatnie lata wyrazy niezadowolenia na temat tego, jak m贸wi臋.

Wi臋c, widzicie, jestem ma艂y 艣mieszny Demostenes z ustami pe艂nymi kamieni, 偶eby przekrzycze膰 l臋k przed m贸wieniem, kt贸re rozczarowuje s艂uchaj膮cego i wywo艂uje grymas zniecierpliwienia. Bior臋 te kamienie i m贸wi臋, pokonuj膮c w g艂owie obraz cz艂owieka, kt贸ry nieustannie krzywi si臋, kiedy mnie s艂yszy. Bior臋 kamienie i m贸wi臋, wbrew poleceniu, aby w miar臋 mo偶liwo艣ci milcze膰. Panicznie tn臋 zdania na proste, niez艂o偶one. M贸wi臋 drukowanymi. M贸wi臋.

Tak jest u mnie.

I, ot贸偶. Cokolwiek powiecie. 呕eby nie przeklina膰, nie przesadza膰. Nie zadzia艂a. Pos艂uchajcie – ja niczego od Was nie us艂ysz臋. Jakikolwiek dacie mi go藕dzik i rajstopy.

Paradoks: stoj臋 przed Wami, niewidzialn膮 widowni膮 i opowiadam Wam o l臋ku przed scen膮.

M贸wicie dobre rzeczy, ale wiecie jak to dzia艂a. Nie uwierz臋 Wam. P贸ki nie przyjdzie to do mnie z w艂asnego 艣rodka. Nie wkurzajcie si臋. Nie chodzi o to, 偶eby艣cie mnie przekonali do mnie. To ja musz臋 do siebie wr贸ci膰, do wiary w sam膮 siebie. Do nieliczenia si臋 z innymi. Jako艣 musz臋 psiakrew i ma膰 wr贸ci膰.

Z perspektywy czasu, po roku analizowania w艂asnych odruch贸w, po miesi膮cach odstawiania miski psu Paw艂owa w g艂owie, uznaj臋 uprzejmie, 偶e najwi臋ksze pi臋tno odcisn臋艂a na mnie jednak szko艂a:

– zast膮pi艂a 艣wiadomo艣膰 w艂asnej warto艣ci silnym uzale偶nieniem od systemu ocen
– poddano mnie trwa艂ej uniformizacji
– oryginalno艣膰 okaza艂a si臋 s艂abo艣ci膮
– zam贸wiono poprawno艣膰 zamiast kreatywno艣ci
– uwierzy艂am, 偶e tylko kto艣 inny (nauczyciel, egzaminator, samozwa艅czy superwizor) mo偶e oceni膰, czy jestem odpowiedni膮 mn膮, dobr膮 mn膮, mn膮 w stopniu satysfakcjonuj膮cym.

No to s艂ucham grzecznie pana, z艂a od 艣rodka. Jestem pruska jak b艂臋kit. Stoj臋 przed Wami, skubi膮c nylonowy ko艂nierzyk szkolnego fartuszka i m贸wi臋 jak jest: wracam na tarczy, przebita 艣wiat艂em. Pysk puchnie od d艂awionej w艣ciek艂o艣ci. Brzydko i niesprawiedliwie.

Na pr贸b臋 pisz臋 odr臋cznie. Dalsza cz臋艣膰 tego wpisu zosta艂a napisana odr臋cznie. Pierwszy raz od dawna. W starym, kiczowatym zeszycie poza wszelkim znanym ludzko艣ci formatem. D艂awi膮c pot臋偶n膮 wol臋 biczowania niedobrych o艂owian膮 od s艂贸w psiakrwi膮 z艂ego tekstu. Cichn臋 od determinacji.

W moim pi臋knym r贸wnym pi艣mie pisz臋 zupe艂nie inaczej ni偶 w komputerze. W odr臋cznym pisaniu jestem wcze艣niejsza, uczucie powrotu i rado艣ci jest niepor贸wnywalne z r贸wnym krojem czcionki w edytorach tekstu. Mo偶e nawet jest to bliskie patrzeniu w lustro. Grafologiczne ma艂e epifanie. Znajome uczucie rado艣ci, kiedy spod r臋ki wychodz膮 r贸wne rz臋dy liter, balansuj膮cych w膮sk膮 kresk膮 nad przepa艣ci膮 kratki. Jestem tym pismem. Bardzo r贸wnym i pochylonym zarazem. Wiem, czego tak mi brakowa艂o. Skre艣le艅. Pierwszych wra偶e艅. B艂臋d贸w. Charakteru. Jestem tutaj pe艂niejsza, nadmiarowa, uczciwsza. Nie wszystkie moje zdania wchodz膮 do wersji ostatecznej. Pracuj臋 nad sob膮, ale poza efektem ko艅cowym pozostaj膮 ryzy pokre艣lonych kartek. Czu艂o艣膰 brudnopisu.

Jedyny jeden raz zostawi臋 tutaj ten brudnopis. O tyle mnie wi臋cej.

Musz臋 sama w siebie uwierzy膰. Napisa膰 to sobie.

Nie b臋dzie dobrych 艣wiadectw i nagrody ksi膮偶kowej za czerwony pasek. Co za szkoda, tak ogromnie lubi艂am by膰 najlepsza. Ale bycie najlepsz膮 przysz艂o bardzo p贸藕no, dopiero kiedy zapomnia艂am, jak lubi臋 by膰 sob膮. A zupe艂nie na pocz膮tku po prostu sob膮 by艂am.

Chodz臋 po samej sobie jak po muzeum historii naturalnej. Zwiedzam, bior臋 do r臋ki, o艣mielona odej艣ciem szatniarek. [Koresponduj臋 z ludzko艣ci膮 – ludzko艣膰 m贸wi, 偶e odej艣cie szatniarek do dobry znak.]

I jeszcze to znajome: chwila, kiedy unosz臋 g艂ow臋 po napisaniu czego艣, co s艂ysza艂am od 艣rodka. I zdumiona, patrz臋 na napisane zdania. Wysz艂am z my艣lenia, pozbawione mnie sta艂o si臋 tekstem, czym艣 radykalnie zewn臋trznym.

Niczego si臋 wtedy nie wstydzi艂am. Wewn臋trzne zwierz膮tko sceniczne, nastoletni dyrektor, primadonna ogrod贸w, zdobywczyni gwo藕dzi, zuchwa艂a i rzutka. 艢wieci艂am w艂asnym 艣wiat艂em, dzika, nie mia艂am jeszcze tej wiedzy, 偶e, jak reszta 艣wiata, oka偶臋 si臋 niedopasowana, nie z obowi膮zuj膮cej sztancy, 偶e przyjd膮 ci臋cia.

Korektor wewn臋trzny z偶yma si臋 na s艂owa wskazuj膮ce na dum臋 z samej siebie. Nie wypada dziewczynce. Chwali膰 si臋.

Chcia艂abym odzyska膰 w艂asny obraz. Uzupe艂ni膰 kontur. Tyle mnie przepad艂o, ale wraca w pi艣mie, kt贸re musz臋 wystosowa膰 do siebie uprzedniej.

Wi臋c jakbym chcia艂a prze偶y膰 t臋 ostatni膮, drug膮 po艂ow臋 偶ycia?

Chcia艂abym jak w podstaw贸wce, na skromnej wycieczce do Pi艂y, w parku wyj艣膰 z klas膮 na scen臋 i spontanicznie da膰 wyst臋p, festiwal. Wtedy (10? 11 lat?) dyrygowa艂am w dziecinnym natchnieniu, a klasa ta艅czy艂a, 艣piewa艂a i chodzi艂a po scenie jak pokazywa艂am. Ma艂a w艂adczyni mocy. Wewn臋trzna 艁ajka jeszcze wtedy we mnie nie zdech艂a, ufnie jad艂am sobie z r臋ki i lecia艂am w kosmos.

呕a艂uj臋, 偶e od tylu lat jestem na ocen臋. I 偶e kto艣 mnie po drodze tak wystraszy艂 i z艂ama艂. Odbywa si臋 we mnie d艂ugotrwa艂y wewn臋trzny przewr贸t, nie jest szybki, wypisuj臋 si臋 na niepodleg艂o艣膰 ju偶 ca艂e lata.

Moje ukochane pismo. Gruby zeszyt. Pami臋tam zdania, kt贸re napisa艂am dziesi臋膰 lat temu. Pami臋tam jak wtedy 偶egna艂am si臋 z sam膮 sob膮, z przyrod膮, kt贸rej brak mi nadal. Wyrzucona z p贸r roku chodz臋 bez kalendarza, nie widz膮c czasu, kt贸ry up艂ywa艂 w znajomych, powtarzalnych falach i paroksyzmach kolor贸w, zapach贸w i smak贸w. Pot w pachwinach fikcji literackich. Zosta艂o poczucie tymczasowo艣ci i fa艂szu, brak adresu do dor臋cze艅, arytmia.

Porzuci艂am prawie ca艂膮 sam膮 siebie. To nie poetycki koncept, tylko prawda. Wypar艂am si臋 siebie. Nie tylko tej 艣miesznej, po kt贸r膮 z czu艂o艣ci膮 wracam, ale tej odwa偶nej i kochaj膮cej sam膮 siebie. Przesta艂am nosi膰 si臋 ze sob膮. To wymaga pracy, stara艅, uczciwo艣ci. Zapomnia艂am w艂asne zaniechania. Przeceni艂am odporno艣膰 na nacisk.

Tapeinosis. Ulubiona figura 艣mieszno艣ci. Przesta艂am pisa膰 wiersze, artyku艂y naukowe, niezam贸wione eseje z om贸wieniem s艂贸w i rzeczy. Porzucenie pola walki, dezercja. Tu mnie boli najbardziej, tu mi brakuje.

Mam to wszystko blisko. Pliki archiwalne. Przechodz臋 obok niedoko艅czonych projekt贸w. Nie sko艅czy艂am. Ba艂am si臋 oceny. Paniczny l臋k przed sformatowaniem. Dzi臋kujemy za nades艂anie siebie, ale nie mo偶emy w tej chwili skorzysta膰.

Wcze艣niej, chwil臋 wcze艣niej pisa艂am odpowiedzi, nie dbaj膮c o pytania, na tym polega moja niechciana moc, na literaturze nie zam贸wionej wcze艣niej. Przez nikogo. Jako og艂oszenie drobne, ciasno upakowana w puszk臋 sardynka skowytu nad ba艂amutn膮 egzystencj膮. 艢mia膰 si臋.

Jak ja bym chcia艂a 艣mia膰 si臋. W g艂os.

Dekomponuj膮c sam膮 siebie we fragmenty dziennika, zyskuj臋 ma艂膮 ulg臋, chwilowo艣膰 pisania, jego uspokajaj膮cy, szybki pocz膮tek i koniec, wej艣cie do tej samej rzeki po okazaniu stroju k膮pielowego. Bikini bloga, filozofia topless.

I pisz臋, ci膮gle pisz臋 o pisaniu i sobie, a mo偶e wystarczy艂oby kupi膰 sobie lustro. 呕eby si臋 sobie nie zgubi膰 na kilkana艣cie lat, jak ja si臋 mnie zgubi艂am i po psiakrew okruszkach wracam. Nie jestem przy tym ordynarna, tylko smutna, smutek jest moj膮 dzielnic膮 robotnicz膮 i krzyczy pod Waszym balkonem, przechodz膮c z poniedzia艂ku we wtorek, z dnia w 23:00, w nie zd膮偶y艂am.

Tak sobie karnie i cichutko krzyczy. I idzie do lustra, nie m贸c si臋 napatrze膰.
Z kamieniami w ustach.
Powie sobie co艣 mi艂ego.