Metamorphosis of the Giant Bear by Matt Pringle

Miałam dziś sen o odchodzeniu i mijaniu, podwodny.

Patrzyłam z ogrodu rodziców na dom i ogród sąsiadów. Wszystko było głęboko pod wodą, a pokoje zarastały wysokie pokrzywy. W wodną łąkę przed nami weszła sąsiadka z wędką, szła pewnie, nawet po zanurzeniu twarzy. Wiedziałam, że idzie do starego sadu z niemodnymi gatunkami jabłoni, otrząsać jabłka na spady, całe wozy spadów.

Kto raz widział sad otrząśnięty z jabłek, kto raz stał na dywanie owoców, kto brodził w pryzmach na wpół zgniłych antonówek, ten nigdy nie zapomni. To jest Beckett, Buñuel i Burton pod stopami, to jest piknik jak w kaplicy w Czermnej.

Zalany wodą dom sąsiadów z naprzeciwka był domem moich dziecinnych szoków i dość ekstrawaganckiej opieki nade mną, malutką. Codziennie rano zostawiała mnie w nim zabiegana mama, kiedy o świcie szła do swojej pracy w zlewni mleka. Opiekowała się mną bardzo stara babcia, pani Napierała. Pamiętam, że kiedy miałam kaszel, piekła na krawędziach piecyka – kozy plastry cebuli, a kiedy miękły, ubijała w misce i podawała mi ni to sok, ni to syrop. Jej miłe córki Wandzia i Janina, wszystko alkoholiczki, jej syn Tadzio, stary alkoholik pracowali ciężko w gospodarstwie albo ciężko pili w wiernym wianuszku kompanów. Pięćdziesięcioletnie córki, stare panny, miały piękną starą toaletkę, a na niej śliczne szminki, tusze do rzęs ze szczoteczką do zbierania czerni jak z pasty do butów, po napluciu, oraz buteleczki lakierów do paznokci Celia, którymi chętnie malowałam paznokcie i policzki, na chwilę nim naszą polną drogą do lasu pojechały szare czołgi, z czerwoną gwiazdką, jak ukryty warunek umowy, dzięki czemu na krótko miałam niepracujących rodziców i rodzinny stan lękowy.

W moim śnie ojciec opowiadał, a mama kazała nam słuchać.

Ojciec mówił, jak niedawno wchodził do tamtego domu i jak zapadła się pod nim podłoga, było pod nią czarno i pusto, ale spadł na miękkie pokrzywy i wyszedł, wlewało się coraz więcej wody. Zalana łąka była jasna i przezroczysta, akwarium snu miało krystalicznie czyste szyby, widzieliśmy szybko idącą pod wodą sąsiadkę z wędką, weszła do sadu i zniknęła. Łyby łowić.

To mój drugi sen o końcu tamtego świata. W pierwszym, wiele lat temu, śnił mi się nasz stary dom, przed którym wejścia pilnowali moi skamieniali, zastygli rodzice, siwe lwy obronne, dwa stare kamienie węgielne rodziny.

Sen przepowiadający.
Tyle lat lęku o dzień, w którym zejdzie lawina.
Tyle lat lęku, że zadzwoni telefon.

Czasem dzwoni.
Telefon z domu, kiedy inna sąsiadka ostrożnie informuje, że mama w szpitalu.
Telefon z domu, kiedy boisz się odebrać, choć w większości odcinków padnie uspokajające pytanie mamy “Co słychać?”. Jeszcze.

Najmłodszemu, późno urodzonemu dziecku ciężko się wyfruwa z gniazda.
Samodzielność ostatniego dziecka jest taka rozczarowująca.
Mogłoby przecież zostać, nigdzie nie wychodzić.
Odwrócona opieka, ciężkie skrzydła zamiatają ziemię i nastawiają wodę na herbatę.

Ale, mamo, musiałam.
Mogłam musieć.
Biegnę sobie.